sobota, 27 grudnia 2014

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)

Na początku muszę przyznać się do pewnej rzeczy, a mianowicie - ten film w przeciwieństwie do poprzednika nie był przeze mnie mocno wyczekiwany. Nie wynika to jednak z tego, że poprzednie były takie złe, a bardziej z tego, że próbowałam odgonić od siebie myśl, że to koniec przygody ze Śródziemiem (nie licząc rozszerzonego wydania DVD), ale też myślę, że sporo można zarzucić słabej promocji filmu (ale o tym nieco później). Nie mogę powiedzieć jednak, że "Bitwa Pięciu Armii" mnie jakoś zawiodła, bo jest to na pewno wzruszające zamknięcie całości, łącznie ze świetnymi nawiązaniami do "Władcy Pierścieni", dzięki czemu obie trylogie tworzą zgrabną całość. Nie oznacza to jednak, że film ustrzegł się wad.
Źródło: filmweb.pl
Akcja rozpoczyna się dokładnie zaraz po zakończeniu "Pustkowia Smauga". Smok nadlatuje nad Esgaroth, które próbuje zniszczyć. Wtedy właśnie Bardowi udaje się pokonać Smauga. Wszyscy krótko świętują zwycięstwo, lecz wkrótce pojawiają się problemy - ci, którzy przetrwali katastrofę, pod wodzą Barda chcą dostać to, co obiecał im Thorin. Wkrótce w podobnym celu zjawia się Thranduil wraz ze swoją armią. Tymczasem do Ereboru zbliża się znacznie większe zło, niż można to sobie wyobrazić.

Moim zdaniem nieco bezsensowne jest przyrównywanie filmów Petera Jacksona do oryginału książkowego. Oczywiście, można się czepiać, że wiele rzeczy było inaczej w książce, ale po co? Książka nie jest jakimś wielkim arcydziełem literatury, bądźmy szczerzy. A tu mamy do czynienia z adaptacją, lub jako to ująła Zwierz Popkulturalny "filmowe fanfiction". I tak te filmy traktuję.

Może zacznę od plusów tego filmu. Pierwszym z nich na pewno jest akcja i spektakularna bitwa. Jak ktoś narzekał na nudy, przestoje, nie lubi motywów wędrowania - to ten film jest w sam raz, ponieważ właściwie obejmuje tylko przygotowania do bitwy i samą bitwę. Jeśli ktoś lubi taką akcję - to na pewno mu się ten film spodoba. Mi osobiście jednak podobały się bardziej przygotowania do wojny i to całe napięcie, strach, niż bitwa sama w sobie (np. dopiero w tym filmie Galadriela pokazała, na co ją stać).

Ten film z całą pewnością kradnie Richard Armitage. Tylko on chyba potrafił zrobić z postaci niemalże bez charakteru w książce niemalże postać jak z tragedii Szekspira, postać bardzo tragiczną i niejednoznaczną. Z jednej strony można go zrozumieć, w końcu stracił wszystko, a teraz nagle to odzyskał i zwyczajnie nie może sobie poradzić z chorobą władzy. Ale z drugiej strony człowiek ma ochotę aż go uderzyć za to, jak traktuje przyjaciół i bliskich, że liczy się dla niego tylko on sam, a cała reszta może sobie ginąć. Niemniej jednak jeśli Richardowi zależało na stworzeniu takiej postaci (bo ja czytałam, że zależało), to z całą pewnością mu się to udało. Podobnie Martin Freeman jako Bilbo potrafi przekonać, wzruszyć... Tak samo nie zawiódł mnie Lee Pace. Choć nie miał on zbyt dużo do powiedzenia, to jednak każda scena z nim to perełka.

Wielkim zaskoczeniem był dla mnie Alfrid, który wybronił się ostatecznie jako postać. Stał się trochę comic reliefem, ale również można go zrozumieć. Jest podstępnym szczurem, ale właśnie tacy najczęściej przeżywają. On chce przeżyć i można to nazwać tchórzostwem, ale nikt nie wie, jak zachowałby się w danej sytuacji.

A teraz przejdę do wad filmu. Pierwszą z nich jest Legolas. O ile we "Władcy" miał głupie miny, tak w "Hobbicie" ma praktycznie same głupie sceny walki/ Można się upierać, że to fantasy, itd., ale niektóre z nich wyglądały jak gra komputerowa. Niestety, niewiele on wnosi do tego filmu. Nie jest on całkowicie niepotrzebny, ale film mógłby się też śmiało bez niego obyć.

Dalej - wątek Kiliego i Tauriel. I jak ja życzę jak najlepiej tej parce, bardzo mi się spodobali, tak jednak w wersji filmowej ich romansu czegoś zdecydowanie zabrakło. Zabrakło jakiegoś większego tła, mieli ze sobą trochę za mało scen, choć rozumiem motyw młodzieńczej miłości, tej nieco szalonej, jak z "Romea i Julii". Mimo wszystko, choć ich wątek wzrusza, to aż się prosi o uzupełnienie.

Podobnie boli nieco to, jak potraktowano inne krasnoludy, zwłaszcza Filiego, który robi niemalże całkowicie za tło. Liczyłam na lepsze przedstawienie jego relacji z wujem lub chociażby bratem. Podobnie Bard, choć potrzebny, jednak od pewnego momentu zaczyna nieco irytować. Czytałam również inne zarzuty, lecz niestety pewne dziury fabularne, o których wspominali ludzie w komentarzach, recenzjach, wynikają też z książki.

Efekty specjalne to dużo CGI, ale w tym filmie nieuniknione. Choć i tak mam wrażenie, że lepiej dopracowane, niż w poprzednich częściach. Muzyka wiele się nie różni od tej z poprzedniej części, choć końcowa piosenka potrafi wzruszyć.

I jeszcze słówko dygresji: mam bowiem wrażenie, że ludzie byli słabo zainteresowani tym filmem nie dlatego, że poprzednie dwa były takie złe, ale raczej tu była też kwestia bardzo słabej promocji. Nie mam pojęcia tak do końca, z czego to wynikało, ale twórcy puścili trailery dość późno, nie było videoblogów, tak jakby kompletnie Jacksonowi nie zależało na tym, aby wypromować swój film. A szkoda. Mimo wszystko, jest to wciąż niezłe zwieńczenie całości. I chyba końcowe sceny, które tym samym zamykają "Hobbita" i "Władcę" w jedną całość, są tego najlepszym dowodem. Moja ocena to 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem. Jednak ciut gorszy od poprzedników, ale wciąż moim zdaniem jest to chyba najlepszy film, jaki obejrzałam w tym roku w kinie. 
Share:

czwartek, 25 grudnia 2014

Last Christmas - świąteczny odcinek Doctora Who (2014)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY! JEŚLI NIE OGLĄDAŁEŚ/AŚ NAJNOWSZEGO ODCINKA DOCTORA WHO, CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!

Mamy święta Bożego Narodzenia (a tym samym życzę Wam wszystkiego naj!), a tym samym zgodnie z tradycją BBC, mamy odcinek świąteczny Doctora Who, zatytułowany zupełnie jak piosenka, czyli "Last Christmas". I muszę przyznać, że niestety on coś ma wspólnego z tą piosenką. A co? A mianowicie to, że myślimy, że "Last Christmas" jest o świętach, a tymczasem to jest smutna historia miłosna. Tak samo tenże odcinek, który byłby fajny, ale jako zwykły odcinek z serii, a nie odcinek, który ma być w "duchu świątecznym". A więc co w nim takiego było?
Źródło: dailymotion.com
Na początku odcinka Clara spotyka... Samego świętego Mikołaja. Po chwili pojawia się Doktor i zabiera ją na Biegun Północny, gdzie grupka ludzi próbuje uciec od tajemniczych i strasznych przybyszów z kosmosu. Okazuje się, że owi przybysze mają wpływ na sny ludzi. Doktor chce koniecznie się dowiedzieć, kim oni są i jak można uwolnić od nich ludzi.

Szczerze, to mam mieszane uczucia do tej pory po tym odcinku. Nie wiem sama, dlaczego, ale jakoś ciężko mi cokolwiek napisać. Nie był on nudny, wprost przeciwnie. Ale miał mało świąteczny klimat, tak jak właśnie piosenka "Last Christmas". To, że był Mikołaj, elfy, renifery, że Clara w jednym śnie spędzała swój świąteczny czas z Dannym, to jeszcze nie czyni z całości "świątecznej atmosfery". Bo za chwilę mamy wręcz nawiązanie do horroru "Obcy". I szczerze, "Obcy" to ostatnia rzecz, jaką oglądałabym w święta. Choć może gdzie indziej są inne zwyczaje świąteczne, nie wiem. I przy okazji drażni też to, że Doktor, który jest (a przynajmniej był) obeznany z popkulturą, nagle nie wie nic na temat filmu "Obcy"... A sądzę, że to jeden z tych filmów, o których się wie, nawet jak się nie oglądało. I choć naprawdę kosmici byli straszni, a motyw ze snami zawsze jest dla mnie ciekawy, to jednak jest to materiał na zwykły odcinek, a nie na taki świąteczny.

Na plus oceniam jednak końcówkę odcinka z Doktorem i Clarą. Mimo wielu przykrych wspomnień ta dwójka jednak potrafiła się porozumieć. I w tym było czuć właśnie taki klimat świąteczny. Jednakże mam dość dziwne uczucia względem zakończenia sezonu (bo choć smutne, to mi się podobało), jak i do rewelacji, że Clara miała odejść z serialu. Po zapowiedzi serii dziewiątej wiemy, że tak nie będzie. Pytanie do producentów: po co więc tak gadać?

Nie wiem, czego możemy się spodziewać po serii dziewiątej. A odcinek... No, raczej nie będzie należał do moich ulubionych. Bardziej podobał mi się odcinek z tamtego roku. Moim zdaniem sci-fi można śmiało łączyć ze świętami, ale pod warunkiem, że te elementy są wyważone. Tu tego zabrakło.
Share:

sobota, 20 grudnia 2014

Avatar: Legenda Korry (2012-2014)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY! JEŚLI NIE OGLĄDAŁEŚ/AŚ OSTATNIEGO ODCINKA SERIALU, CZYTASZ RECENZJĘ NA SWOJĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!

Muszę przyznać, że rzadko mam tak, że recenzuję od razu całość serialu, jednakże pierwszy sezon Korry obejrzałam jeszcze w 2012 roku, czyli jeszcze zanim zaczęłam prowadzić tego bloga. Dopiero całkiem niedawno nadgoniłam resztę sezonów, żeby wczoraj zakończyć na finale. I choć muszę przyznać, że pierwszą część Avatara, czyli przygód Aanga, jeszcze nie obejrzałam do końca, widziałam tylko część odcinków, tak Korrę oglądałam z zapartym tchem. To jest serial, który wg Vanity Fair może zmienić oblicze seriali animowanych dla dzieci i młodzieży i coś w tym jest. Aż żal, że Nickelodeon po prostu "olał" sobie ten serial, spychając go gdzieś na bok (ale o tym więcej za chwilę). Drugą sprawą jest to, że po prostu choć serial trwa cztery sezony, to opowiada po prostu jedną, ciągłą historię. Bez znajomości sezonów poprzednich nie zrozumiemy tego, co dzieje się chociażby w ostatnim sezonie. Dlatego recenzja całości dopiero teraz.

Źródło: filmweb.pl

W świecie Avatara żyją cztery nacje: Królestwo Ziemi, Naród Ognia, Plemię Wody oraz Nomadzi Powietrza. Każda z tych nacji ma swoich Magów, którzy mogą władać danym żywiołem. Raz na jakiś czas jednak rodzi się reinkarnacja Avatara, jedynego maga, który potrafi władać wszystkimi czterema żywiołami. Akcja "Legendy Korry" dzieje się 70 lat po zakończeniu akcji "Avatara: Legendy Aanga". Nowym Avatarem jest tytułowa Korra, dziewczyna pochodząca z Plemienia Wody. W wieku 17 lat opanowuje ona wszystkie żywioły poza żywiołem powietrza, który musi dokładniej potrenować wraz z Tenzinem, synem Aanga. W tym samym czasie Amon szykuje rewolucję, która ma zmienić cały świat.

I w ten sposób streściłam tylko fabułę pierwszego sezonu. Warto bowiem zaznaczyć, że pierwszy sezon wyróżnia się pod tym kątem od pozostałych. Prawdopodobnie twórcy nie byli sami pewni, czy historia o Korrze spodoba się publiczności, więc sezon pierwszy jest jakby zamkniętą całością - choć w dalszych częściach jest nawiązanie do tego pierwszego sezonu. I niestety, Nickelodeon podjął dość kontrowersyjną decyzję. Przez to, że pod koniec pierwszego sezonu pokazana jest samobójcza śmierć jednego z bohaterów, kolejny sezon przesunięto z sobotnich poranków (wtedy jest największa oglądalność wśród dzieci i młodzieży w Stanach) na piątkowe wieczory. Kolejne dwa sezony można było zobaczyć tylko w Internecie. I być może to trochę pomogło serialowi, który wyzwolił się z pewnych ograniczeń, które narzuca telewizja.

W porównaniu do Avatara przygody Aanga wydają się nieco dziecinne, bardziej komediowe. Jest to jednak zrozumiałe samo przez się, ponieważ jeśli dana osoba zaczynała oglądać pierwszą część, mając 12 lat (tyle, ile Aang), to teraz, oglądając ostatni sezon Korry, ma lat 21, czyli tyle, ile główna bohaterka. Nic dziwnego, że serial wydaje się bardziej dojrzały, czy to fabularnie, czy to pod względem kreski i animacji. Również relacje bohaterów są o wiele bardziej dojrzałe.

Może jednak powiem nieco więcej o wykreowanym świecie. Bardzo mi się podoba wizja twórców. Świat ten opiera się głównie na kulturach Azji. Widząc różne stroje, architekturę, czy nawet kolor skóry danych bohaterów, można domyślać się, że dane kultury są oparte na kulturze Eskimosów, Chin, Indii, Japonii, Tajlandii i innych krajów. To samo jest ze stylami walki, które przypominają te walki rodem z Azji. Podoba mi się również umiejscowienie czasowe, bowiem niektóre elementy sugerują, że mamy do czynienia z jakąś alternatywną wizją dwudziestolecia międzywojennego - np. Miasto Republiki, w którym głównie toczy się akcja, jest oparte na Szanghaju z lat 30. XX wieku. To samo jest z fabułą.

Dojrzałość fabuły nie polega bowiem na tym, że walki są brutalne, czy pokazane jest wojsko, czy skomplikowane operacje militarne, ale na odniesieniach do polityki. Nowa Avatar mierzy się niejednokrotnie z wieloma problemami, między innymi z poparciem dla zupełnie innych ideologii i wątpliwościami, czy Avatar jest aby na pewno potrzebny w dzisiejszych czasach. Korra nie czuje się początkowo dobrze w roli przywódcy, lecz potem musi sobie radzić z różnymi problemami. Dość przerażające jest to, że serial nawiązuje do takich ideologii, jak komunizm, czy faszyzm, które właśnie rodziły się w dwudziestoleciu międzywojennym. Przerażające pod tym względem, jak bardzo widać, że wszelkie ideologie mogą być niebezpieczne.

Jestem pozytywnie zaskoczona, jak twórcy rozwiązali również problemy relacji między postaciami. Nie lubiłam bowiem nigdy Mako, który jest postacią niezdecydowaną, żeby nie rzec - niedojrzałą i tchórzliwą, ponieważ nie potrafi powiedzieć żadnej dziewczynie, że nie chce z nią już być. Podobają mi się jednak bohaterowie z poprzedniej części Avatara, jak i ich potomkowie - niemalże każda z tych postaci jest wyjątkowa na swój sposób, ma swoją historię i nie jest klonem swojego rodzica. Choć z drugiej strony nie podoba mi się to, że twórcy poszli na łatwiznę, przez co Kya i Bumi, dzieci Aanga nigdy nie założyli rodziny. Nie twierdzę, że jest to niemożliwe, po prostu jednak mamy za dużo tych postaci. Sama Korra jako bohaterka jest świetna - początkowo narwana, porywcza, nieco zarozumiała i egoistyczna, pod wpływem różnych wydarzeń zmienia się i staje się Avatarem, liderem w pełnym tego słowa znaczeniu. Podoba mi się to, że Korra nie jest sierotą (częsty zabieg), tylko ma kochających rodziców, że nie jest taką klasyczną pięknością (jest wysportowana i umięśniona), ale przechodzi wiele, w tym traumę psychiczną, a także ciężki proces rehabilitacji (Korra przez pewien czas porusza się na wózku inwalidzkim). Wszystko to jest bardzo wiarygodne, a odcinki, jak sobie radzi z tym wszystkim, uważam za jedne z najlepszych. Podoba mi się również bardzo końcówka, w której pada mocna sugestia, że jakoby Korra i Asami są razem (choć sugestie na ich temat padają od trzeciego sezonu). Jeśli tylko twórcy to potwierdzą, to sądzę, że rok 2014 należy do dobrej reprezentacji biseksualnych osób. Korra i Asami wcześniej rywalizowały bowiem o jednego mężczyznę. W dodatku ich relacja jest przedstawiona w sposób wiarygodny, ale nie nachalny. Można się tu kłócić, że przecież to serial dla dzieci, ale... Co jest bardziej szkodliwe? Pokazywanie jakichś cudacznych potworów, które przerażają nawet mnie, osobę dorosłą, czy sugerowanie, że dwie kobiety są razem szczęśliwe? To pytanie pozostawiam do refleksji.

Pod względem graficznym animacja i kreska są świetne. Przy przygodach Aanga byłam w szoku, kiedy się dowiedziałam, że to nie jest anime, a serial produkcji amerykańskiej. Podobnie jest z przygodami Korry, gdzie postacie są narysowane dojrzałą kreską, a tła są bardziej semi-realistyczne. Pod względem graficznym zaś opowieść o pierwszym Avatarze, Wanie, jest dla mnie wręcz cudeńkiem.

Komu mogę polecić ten serial? Czy można go obejrzeć bez znajomości przygód Aanga? Moim zdaniem na pewno jest wskazana znajomość przynajmniej głównego zarysu fabuły, jak i bohaterów poprzedniej części. Inaczej nie można wyłapać wszystkich nawiązań i smaczków. Jednak jeśli ktoś lubił Legendę Aanga, to z całą pewnością polubi Legendę Korry. Zwłaszcza, że tak jak mówię - jest to produkt dojrzewający wraz z targetem. Korra jest niewątpliwie skierowana do nieco starszych widzów, jednakże w dalszym ciągu jest świetnym serialem. Ogląda się go naprawdę szybko, choć całość ma aż 52 odcinki. Jeśli ktoś lubi też fantasy połączone z technologiami, takie mieszanie światów, również Korra powinna mu przypaść do gustu. A na dzień dzisiejszy całość dostaje ode mnie ocenę 8/10, czyli jest to bardzo dobry serial.
Share:

wtorek, 16 grudnia 2014

Ida (2013)

Od jakiegoś czasu czytam informacje o tym, że "Ida" Pawła Pawlikowskiego zdobywa coraz więcej nagród i ma dość duże szanse na nominacje do Oscara. Przez te informacje czułam się wręcz "sprowokowana", by w końcu zobaczyć, o co tyle szumu. I mogę powiedzieć, że jest to film na pewno warty uwagi, a znając preferencje zachodnich filmowców, może mieć faktycznie szanse na Oscara.
Źródło: filmweb.pl
Polska, lata 60. XX wieku. Anna jest sierotą, która była wychowywana całe życie w klasztorze. Wkrótce ma złożyć śluby zakonne, lecz wymogiem przełożonych jest to, by najpierw skontaktowała się z jej jedyną żyjącą krewną, ciotką Wandą Gruz i powiadomiła ją o swojej decyzji. Kiedy Anna spotyka swoją ciotkę, ta wyjawia jej prawdę - Anna tak naprawdę nazywa się Ida Lebenstein i jest Żydówką. Obie kobiety postanawiają dowiedzieć się, co stało się z rodzicami dziewczyny podczas wojny. Przy okazji dowiadują się wiele o sobie.

Przede wszystkim śmiało można powiedzieć, że jest to kino drogi, acz bez happy endu, a z niejednoznacznym zakończeniem, co bardzo przypadło mi do gustu. Film jest bardzo refleksyjny, żeby nie rzec - smutny, a przy tym ascetyczny i skromny, co przejawia się głównie w zdjęciach. Jednakże główną siłą tego filmu są obie bohaterki, czyli Anna/Ida oraz Wanda. Ukazane są one bowiem na zasadzie kontrastu, żadnej nie można też ocenić jednoznacznie.

Przede wszystkim wyróżnia się Wanda, grana przez Agatę Kuleszę. Jej postać zaskakuje. Kiedy widzimy ją w pierwszych scenach, myślimy, że jest kobietą lekkich obyczajów, a okazuje się, że jest sędzią.

Wspomina o swojej przeszłości, o tym, że w czasach stalinowskich była prokuratorem, który posyłał ludzi na śmierć. Wanda to typowa antybohaterka z nieciekawą przeszłością, która bardzo ciąży jej na sumieniu. Być może dlatego sama proponuje Annie wyjazd, by dowiedzieć się czegoś o przeszłości, a tym samym o sobie. Nie jest nieskazitelną postacią, nie jest świętą, poraża w filmie między innymi to, jak wykorzystuje swoją pozycję jako sędzi do uniknięcia kary za jazdę pod wpływem alkoholu, czy to, jak lekko mówi o tym, czym zajmowała się w przeszłości. Jednakże jej postać daje się w pewnym sensie polubić - a przynajmniej widz zaczyna jej współczuć, zwłaszcza, gdy widzimy, że nie może pozbyć się wyrzutów sumienia. Przyznam, że Wanda podobała mi się dlatego, że zazwyczaj w ten sposób kreowani są mężczyźni, a rzadko można uświadczyć kobiety w rolach antybohaterek, które nie stronią od używek, lubią przygodny seks, a pod przykrywką ironii skrywają ból i emocje.

Anna/Ida to jakby całkowite przeciwieństwo "krwawej Wandy". Dziewczyna, która nie zna życia poza klasztorem, zdaje się być cicha i skromna - ot, przykładna zakonnica. Jednakże widać, że tak naprawdę targa nią mnóstwo wątpliwości, zwłaszcza gdy informacja o tym, że jest Żydówką trafia w nią jak grom z jasnego nieba. Prawdopodobnie dziewczyna w ogóle nie czuje powołania, ale jednocześnie nie zna innego życia, nie ma żadnej alternatywy. I mimo tego, że pod wpływem poznania swojej ciotki kosztuje życia zwykłej, normalnej dziewczyny, to jednak tragizm tej postaci polega na tym, że choćby chciała zmiany, to boi się i nie potrafi nic zrobić. Jednakże końcówka filmu nie jest jednoznaczna i tak naprawdę widz nie wie, co się stało z niedoszłą zakonnicą. I to mi bardzo się podobało.

Film pokazuje prostą, a jednocześnie głęboką fabułę ze świetnie wykreowanymi postaciami, a całości dopełnia oprawa wizualna i muzyczna. Film jest czarno-biały, a przy tym bardzo skromny i ascetyczny, a dzięki grze światłocienia wiele rzeczy przedstawionych jest bardzo symbolicznych. Przy muzyce dominuje jazz, bardzo nastrojowy, lecz nie ma tej muzyki w filmie zbyt dużo. Tak więc "Ida" jest przykładem filmu, w którym nie trzeba wielkiego budżetu, by pokazać wizualnie coś pięknego.

Życzę filmowi Pawlikowskiego jak najlepiej i trzymam kciuki za Oscary. "Ida" potrafi bowiem zachwycić i zachwyciła również mnie. Dawno bowiem nie widziałam filmu, który byłby tak prosty, a jednocześnie tak wymowny. Mogę powiedzieć, że dorównuje pod tym względem filmowi Toma Forda "Samotny mężczyzna". Moim zdaniem ma spore szanse na Oscara i oby tak było. A ode mnie "Ida" dostaje ocenę 9/10, czyli rewelacyjna (oczko wyżej za piękną oprawę wizualną). 
Share:

piątek, 28 listopada 2014

Igrzyska Śmierci: Kosogłos, część 1 (2014)

Ponad rok temu pisałam recenzję filmu "W pierścieniu ognia". Film był dobrze zrealizowany, żeby nie powiedzieć, że przebijał część pierwszą, która bez znajomości książki mogła się wydawać nieco nudna. Natomiast część druga była fabularnie i wizualnie zrealizowana w świetny sposób. Do tego film dorzucał coś od siebie, sceny, które ciężko było szukać w książce. Jednakże niestety o "Kosogłosie" nie mogę mówić w samych superlatywach. Nie jest to film zły, ale dobry też nie. Za specjalnie też nie spieszyło mi się do kina, zwłaszcza, kiedy dowiedziałam się, że ostatnia część trylogii będzie podzielona na pół, zgodnie z ostatnią modą panującą w kinie (Harry Potter, Zmierzch). Moim zdaniem to już nie wróżyło dobrze temu filmowi.
Źródło: filmweb.pl
Katniss po walce na arenie znajduje się w Dystrykcie 13, który (rzekomo zniszczony) przeniósł się do podziemia. Niestety, Peeta, Johanna i Annie są przetrzymywani w Kapitolu. Tymczasem prezydent Coin, przywódczyni Dystryktu 13, ma zadanie dla Katniss - ma ona stać się Kosogłosem, symbole rewolucji i bohaterką propagandowych filmów, które mają dotrzeć do ludzi w różnych dystryktach. Katniss niechętnie przystaje na owe warunki, lecz jej najważniejszym celem jest ocalenie Peety.

Może zacznę od tego, że książka "Kosogłos" różni się od pozostałych dwóch części. Mało w niej akcji, a więcej przemyśleń bohaterki, refleksji na temat jej życia, relacji z innymi. I chyba dlatego błędem było dzielenie filmu na dwie części. Po prostu fabularnie niewiele się w nim dzieje. Dużo scenek nie wnosi właściwie nic, a jedynie są takim dodatkiem, którego równie dobrze mogłoby nie być. Po drugie, podział filmu jest strasznie niekorzystny dla części postaci - sądzę, że nie trzeba czytać książki, czy być geniuszem, by domyśleć się, że za niektórymi bohaterami stoją nieczyste intencje. Jeszcze w dodatku mówienie o jedności, jednym głosie, budzi niemiłe skojarzenia. Od razu też możemy się domyśleć, że z Peetą dzieje się coś złego, a przez to reakcje ludzi z Dystryktu 13 są niezrozumiałe - czy naprawdę Katniss była jedną, jedyną osobą, która pomyślała, że Kapitol może zastraszyć czy szantażować Peetę?

Inne sytuacje są również dość chaotyczne, nawet jak na rewolucję. Bo niby rewolucja jest trochę sterowana odgórnie, w końcu Dystrykt 13 po to tworzy filmy propagandowe, ale jednak zachowania ludzi są niezaplanowane, bez żadnej strategii lub coś się dzieje za kulisami, a widz o tym nie wie (np. to, że dani ludzie mają plan, jak zniszczyć tamę czy zabić Strażników Pokoju).

W filmie "Kosogłos" również lepiej radzą sobie postacie drugoplanowe, niż pierwszoplanowe. Katniss jakby straciła zapał, Liam Hemsworth jak był drewniany, tak pozostał (w dodatku nie lubię Gale'a), a Julianne Moore jakoś nie jest przekonywująca w roli prezydent Coin (widać po niej, że od razu coś się święci, a w książce nie było to takie oczywiste). Sporym rozczarowaniem jest również Natalie Dormer jako Cressida, reżyserka filmów propagandowych. Jej postać nie ma zbyt wiele do pokazania. Za to film kradnie Elizabeth Banks jako Effie i Woody Harrelson jako Haymitch. Również Sam Claflin jako Finnick gra o wiele bardziej przekonywująco.

Nie można jednak powiedzieć, że wszystko w tym filmie jest złe. Świetna jest muzyka (do tej pory w głowie mi siedzi "Hanging Tree"), świetne są efekty specjalne (nie jest ich ani za dużo, ani za mało) oraz ogólnie strona wizualna (choć daleko jej do "W pierścieniu ognia", która była wręcz ucztą dla oczu). Dwie godziny mijają również dość szybko, choć jak wspomniałam - niepotrzebny jest ten podział i on zdaje się jest przyczyną wszystkich mankamentów w filmie.

Nie wiem jednak, komu mogłabym polecić ten film. Fani książki mogą czuć się zawiedzeni, że film kończy się w kiepskim momencie (bez spoilerów: brakuje jakiegoś cliffhangera), a z kolei osoby, które nie czytały książki, mogą poczuć, że film jest przewidywalny. Jest prawdopodobnie on taki "przejściowy". I jak wspominam, większości problemów dałoby się uniknąć, gdyby nie podział filmu. Chyba mogę go polecić tylko wielkim fanom. A ode mnie ta część dostaje ocenę 7/10, czyli jest dobry (jednak kilka ról, o których mówiłam i muzyka z efektami specjalnymi łagodzą moją ocenę).
Share:

środa, 26 listopada 2014

Monster (2004)*

Przyznaję, że do chwili obejrzenia tego anime miałam tak, że mówiłam, że gdybym miała polecić anime osobom, które nie oglądają zazwyczaj tego gatunku, to byłoby to "Death Note". "Notatnik" był dość nietypowym tytułem, w którym elementy absurdalne czy nadprzyrodzone były ograniczone do minimum, kreska była dość realistyczna, a fabuła nietypowa i ciekawa, jak na kryminał oczywiście. Wczoraj jednak skończyłam 74-odcinkowe anime pt. "Monster". I osobiście uważam, że to anime (notabene wyprodukowane przez to samo studio, co Death Note) bije na łeb. "Monster" to anime bardzo nietypowe. Pełne realizmu, bez elementów nadprzyrodzonych, w dodatku ze świetnie poprowadzoną fabułą. Jak to możliwe, że ani jeden odcinek nie był dla mnie nudny?
Źródło: filmweb.pl
Akcja rozpoczyna się w roku 1986, w Niemczech. Doktor Kenzou Tenma jest młodym, utalentowanym neurochirurgiem. Zdaje się, że ma wszystko: jego kariera idzie naprzód, ma poparcie ordynatora, a jego narzeczoną jest piękna córka jego szefa. Wszystko zmienia się w chwili, kiedy Tenma podejmuje decyzje, że uratuje życie chłopca, który został postrzelony, a nie burmistrza. W efekcie burmistrz umiera, a Tenma tym samym zostaje pozbawiony z dnia na dzień wszystkiego, co do tej pory osiągnął. Znajomi zaczynają się od niego odwracać. Wtedy nagle w tajemniczych okolicznościach ginie ordynator i jego bezpośredni podwładni. Podejrzenia padają na Tenmę, jednakże młody japoński doktor zyskuje dobrą posadę. W tym samym czasie operowany chłopiec, Johan i jego siostra bliźniaczka, Anna (która przebywała w szpitalu, będąc w szoku) uciekają ze szpitala. Dziewięć lat później okazuje się, że zabójcą był nie kto inny, a Johan, czyli tytułowy "potwór", zabijający bez skrupułów ludzi dla własnych celów. Jednakże poszlaki mówią, że winnym zabójstwa jest Tenma. Doktor, żałując tego, że uratował Johana, postanawia go zabić.
Share:

czwartek, 20 listopada 2014

Hobbit: Pustkowie Smauga - recenzja edycji rozszerzonej na DVD (2014)

Wkrótce minie rok, od kiedy napisałam recenzję Pustkowia Smauga niemalże zaraz po zobaczeniu filmu w kinie. W oczekiwaniu na ostatnią część, "Bitwę Pięciu Armii", jako prezent już gwiazdkowy kupiłam sobie DVD z rozszerzoną edycją "Pustkowia". Wprawdzie na ostatnią część filmu nie czekam już tak bardzo (i myślę, że to jest zasługa głównie marketingu. Na pewno napiszę o tym w recenzji "Bitwie Pięciu Armii", bo pod względem fandomowym marketingowcy mocno zawiedli), ale wiedziałam, że DVD z rozszerzoną edycją muszę mieć w swojej kolekcji. I na tym wydaniu chciałabym się skupić. 
Pudełko od strony graficznej jest bardzo ładnie zaprojektowane.
Jeśli chodzi o recenzję filmu samą w sobie, odsyłam do linka wyżej. Czy coś się w mojej opinii zmieniło przez ten czas? Niewiele, acz po paru dyskusjach i kilku własnych przemyśleniach doszłam do wniosku, że w wersji kinowej zawiódł bardzo mocno montaż. Film momentami wyglądał na bardzo okrojony, przez co pierwsza część leci bardzo szybko, a druga - dłuży się. Jednakże nie chciałam, żeby to wersja kinowa zaważyła na mojej ocenie, skoro wiedziałam, że zakupię wersję DVD z dodatkowymi scenami.

Co dostajemy w pięknym pudełku z pięcioma płytami? Na dwóch płytach znajduje się film w kilku wersjach językowych oraz wersja z komentarzem twórców (niestety, wersja z komentarzem nie posiada napisów nawet angielskich). Na trzech kolejnych mamy mnóstwo dodatków na temat tworzenia filmu, muzyki, scenografii. Jeśli chodzi o sam film, wybrałam wersję z lektorem. Ponownie była to jedyna opcja, jakiej nie widziałam. A widziałam już film z napisami, w wersji oryginalnej, czy nawet spiracony dubbing.

Choć dubbing uważam za porażkę na całej linii (bo choć głosy są nawet dobrane, to jednak niektóre teksty wołają o pomstę do nieba, czasami są nietrafione lub udziwnione na siłę. Twórcy polskiego dubbingu nie postarali się, aby teksty polskie pasowały do ruchu ust, niestety), to jednak i lektor nie ustrzegł się wpadek. Lubię głos Piotra Borowca, ale jednak byłam mocno zawiedziona tym, jak przede wszystkim odczytywał imiona: "Smog" zamiast "Smaug" (myślałam, że to jednorazowe, ale lektor cały czas tak czyta. A Peter Jackson wyjaśniał to fanom z krajów anglojęzycznych - że choć zgodnie  z wymową angielską powinno tak się czytać, to poprawna wersja to "Smaug"), "Boruf" zamiast "Bofur" (na szczęście jednorazowa wpadka), czy "Bi-orn" zamiast "Beorn" (co jest śmieszne, bo nawet w wersji oryginalnej jest ta druga wersja). Ale nie licząc tych wpadek - nie jest źle.

Co otrzymujemy przy obiecanych dodatkowych 25 minutach, które wydłużają film do 3 godzin? Przede wszystkim scenki, które ładnie uzupełniają całość, a przy tym nie są zapychaczami. Jeśli ktoś narzekał, że w filmie nie było scenek, które były w książce, to wersja rozszerzona powinna go usatysfakcjonować. Mamy bowiem dość dużo scenek z Beornem, które w dodatku są bardzo zbliżone do oryginału książkowego. Mamy pokazaną przeprawę przez rzekę w Mrocznej Puszczy czy scenkę z białym jeleniem, który jest symbolem Thranduila. Mamy dość dużo ciekawych scenek z Thrainem, ojcem Thorina (jedna jest w dodatku bardzo wzruszająca). Może jedyna scenka, która mnie zaskoczyła, ale i zniesmaczyła, to scenka w Esgaroth, która chyba zdaniem twórców miała być dość zabawna, ale moim zdaniem humor w niej był zbyt odważny jak na film, który ma być jednak filmową baśnią. Nie zdradzając szczegółów, dodam tylko, że jest to scenka, gdzie Alfrid podaje swojemu panu dość nietypowe danie.

Jeśli komuś jest mało tych 25 minut, tego powinny usatysfakcjonować dodatki. Jest ich naprawdę dużo, dlatego na razie obejrzałam tylko te, które mnie najbardziej interesowały. W dodatkach zawarte są też usunięte sceny, które ostatecznie nie znalazły się w filmie (miejscami Peter Jackson wyjaśnia, dlaczego). Mimo to jest to miły ukłon w stronę fanów. Wiem doskonale, że nie można mieć wszystkiego, dlatego jednak trochę żałuję, że nawet w dodatkach nie znalazła się scena, o której mówiła mi Evangeline Lilly, kiedy zadałam jej pytanie na chacie z fanami - a mianowicie chodzi o scenę, w której Tauriel budzi pijanych strażników, a oni otrzymują od niej reprymendę. Myślę, że to byłoby o wiele zabawniejsze, niż scena z Alfridem.

Jeśli chodzi o stronę graficzną wydania, to bardzo mi się ona podoba. Pudełko jest eleganckie, skromne, nie ma oklepanej wersji z plakatem z postaciami. Podoba mi się, że pudełko jest chropowate. W środku znajdziemy mapę Thorina oraz grafikę ze Smaugiem, a z przodu jedną z wersji plakatu kinowego. Płyty również wyglądają bardzo ładnie - grafiki Alana Lee pasują do całości.

Jeśli miałabym ocenić samo wydanie DVD, to moim zdaniem "Pustkowie Smauga" zasługuje na mocne 8/10, czyli jest bardzo dobre. Ma sporo plusów, ale jednak trochę minusów się znajduje (a największym z nich jest chyba cena, ale dlaczego tak jest, to chyba jest temat na oddzielne dywagacje). Mimo wszystko polecam, chociażby jako prezent świąteczny. Jako bonus dodaję tym razem własne zdjęcia (przepraszam za jakość, aparat w telefonie najlepszy nie jest). 




Share:

wtorek, 11 listopada 2014

R. Galbraith - Jedwabnik (2014)

Po przeczytaniu "Wołania Kukułki" nie mogłam się doczekać kolejnej książki pani Rowling, wydanej pod męskim pseudonimem Robert Galbraith. I nie zawiodłam się, bowiem kontynuacja spełniła moje oczekiwania. Być może nawet pod pewnymi względami książka ta przebiła poprzednią część, ale autorka jednak nie ustrzegła się kilku mankamentów. Jednakże nie mogę nazwać "Jedwabnika" złym tytułem, bo z całą pewnością tak nie jest.
Źródło: datapremiery.pl
Tym razem Cormoran Strike po wielkim sukcesie sprawy Luli Landry staje się rozchwytywanym detektywem. Pewnego dnia do jego biura zjawia się Leonora Quine, żona pisarza Owena, która prosi go o pomoc w odnalezieniu zaginionego męża. W trakcie śledztwa okazuje się, że Owen został brutalnie zamordowany, co ciekawe, w dokładnie w taki sam sposób, jak bohater jego najnowszej, niewydanej książki, Bombyx Mori. Strike trafia do półświatka literackiego i próbuje dowiedzieć się, kto jest mordercą pisarza.

Świeże wrażenia po przeczytaniu książki nie pozwalają mi uporządkować myśli. Wydaje się, że pani Rowling ma talent do pisania kryminałów. Tworzy całą atmosferę w niesamowity sposób, usypiając niejako czujność czytelnika. Nie zdradzając szczegółów, mogę jedynie powiedzieć, że wskazówki dotyczące tego, kim jest zabójca, mamy już w pierwszych rozdziałach powieści, jednakże ja osobiście nie zwróciłam na nie uwagi. Pod koniec miałam tylko poczucie złości (acz to pozytywne) - "Że też na to nie wpadłam!" Fabuła toczy się dość płynnie, a człowiek czyta i czyta z zapartym tchem, bo już chce wiedzieć, jakie jest rozwiązanie. Po drugie, podoba mi się motyw "powieści w powieści", ponieważ mamy w książce zawartą fabułę powieści pisarza. Pokręcona i dziwaczna, jednak jest kluczem do zrozumienia całości. I bardzo też podobał mi się opis świata literackiego, świata pisarzy i wydawców, ludzi o wielkim ego, ale też i zakłamanych. Pani Rowling świetnie uchwyciła to, co jest najciekawsze w artystach, a równocześnie najmroczniejsze.

Wady? Przede wszystkim zbyt dużo opowieści o życiu prywatnym Robin i o życiu Charlotte, byłej narzeczonej Strike'a. Przyznaję, że charakter Robin, jako młodej dziewczyny, która próbuje coś osiągnąć i udowodnić, że nadaje się do tej pracy, został dobrze uchwycony, ale jednak momentami jest za dużo wątków pobocznych, obyczajowych, na temat Robin i jej narzeczonego, a te wątki momentami aż przyćmiewają to, co najważniejsze w fabule. Drugi mankament... To raczej moje zażalenie do Empika, a nie do wydawnictwa, czy do fabuły. Mianowicie, kupując książkę, widniała na niej "piękna" naklejka z napisem "Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling!" Myślę, że książka sprzedałaby się bez tej informacji, bo ci, którzy czytali poprzednią część, wiedzą o tym doskonale. Poza tym - jest tyle recenzji, informacji... A tak to naklejka tylko szpeciła moim zdaniem książkę.

Podsumowując: "Jedwabnik" to kryminał wręcz idealny. Z niebanalną zagadką, z zaskakującym rozwiązaniem, z dobrymi bohaterami. Książkę czyta się naprawdę szybko i jest wciągająca, jak mało która. Jest to godna kontynuacja "Wołania Kukułki" i mam nadzieję, że dalsze części przygód Cormorana Strike'a będą równie pasjonujące. A książka otrzymuje ode mnie notę 8/10, czyli bardzo dobra. Jeśli nie czytaliście jeszcze, to jest to idealny czas. Powieść z pewnością wypełni długie, jesienne wieczory. 
Share:

niedziela, 9 listopada 2014

Doctor Who - sezon 8 (2014)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Z tą serią mojego ulubionego serialu wiązałam dość duże nadzieje na zmiany. Byłam naprawdę dobrej myśli, kiedy twórcy zapowiedzieli zmianę odtwórcy roli Doktora, a także przedstawili nam nowego sprzymierzeńca, Danny'ego Pinka, czy wroga, którym miała być tajemnicza Missy. I... Muszę przyznać wprost - jestem okropnie rozczarowana. Może całej serii nie nazwałabym kiepskiej, bo takową nie jest, ale nijaką - to określenie bardzo do niej pasuje. Niestety. Bo... W gruncie rzeczy nie wywołuje żadnych emocji. Ale po kolei.
Źródło: ibtimes.com
W odcinku świątecznym widzieliśmy, jak Doktor regeneruje się, przybierając postać mężczyzny około 50-letniego. I seria jest kontynuacją jego przygód. Doktor wciąż podróżuje z Clarą Oswald, jednakże te podróże staje się tylko jakąś odskocznią od rzeczywistości dla samej Clary. Dziewczyna znajduje bowiem pracę jako nauczycielka, tam też poznaje Danny'ego Pinka, byłego żołnierza, z którym zaczyna się spotykać. W międzyczasie podróżuje z Doktorem, a ich wrogiem okazuje się enigmatyczna Missy, która zabiera zmarłe osoby do swojego "nieba".

Jeśli ktoś śledzi mojego fanpage'a na facebooku, to mógł widzieć krótkie posty podsumowujące każdy odcinek. I... O ile pierwszymi odcinkami byłam wręcz zachwycona, wiązałam pozytywne nadzieje z nową serią, tak z odcinka na odcinek widziałam, że coś jest nie tak. I od tych wad serii chciałabym zacząć.

Normą jest przy Doktorze, że jest jeden główny scenarzysta (w tym przypadku Steven Moffat), ale nie pisze on wszystkich odcinków. Często pole do popisu mają inni scenarzyści, jak np. w poprzednich seriach Neil Gaiman. Tak było i tym razem. Słyszałam, że zwykle jest tak, że choć przy szczegółach scenarzyści mają wolną rękę, tak główny scenarzysta i tak musi wszystko zatwierdzić, by pasowało to do ogólnego zamysłu. W tej serii mam wrażenie, że scenarzyści nie mogli się dogadać ze sobą. Co scenarzysta, tym inna wizja Doktora i Clary. Szczególnie widać to w przypadku Clary. Z jednej strony fajnie, że znalazła swoje powołanie i jest nauczycielką. Ale z drugiej strony - żaden scenarzysta nie potrafił jej przedstawić jako osoby, która jest w tym zawodzie z powołania. Żeby nie powiedzieć, że jest kiepskim pedagogiem, co widać dobitnie w odcinku "In the Forest of the Night". I nie trzeba być nauczycielem, by widzieć, że Danny i Clara popełniają elementarne błędy. Najlepiej Clara wypada w odcinkach "Mummy on the Orient Express" i "Flatline", pisanych przez tego samego scenarzystę. Nie jest bowiem w nich nauczycielką, lecz towarzyszką Doktora, czyli tak, jak to powinno być. Druga sprawa, która po części wynika z pierwszej, to Danny. Jestem mocno zawiedziona tą postacią. Liczyłam, że to będzie kolejny towarzysz Doktora, a okazał się chłopakiem Clary. I w zasadzie do tego był ograniczany. Był chłopakiem swojej dziewczyny, który był zazdrosny o podróże z Doktorem, w dodatku nie potrafił się zmierzyć z traumą wojenną (zabił dziecko i ciągle w nim to siedzi. Przy tym bardzo mocno okazuje wrażliwość. Przy okazji, czy taka osoba powinna być nauczycielem? Nie wydaje mi się). Danny był strasznie słabo nakreśloną postacią. Koniec końców, okazało się nawet, że nie wie nic o swojej dziewczynie i kocha ją za... No chyba za wygląd, bo za co więcej? Dlatego nie wzruszyła mnie jego śmierć, a nawet ucieszyła - choć i moment rehabilitacji poprzez przywrócenie do życia dziecka, które zabił, jest cholernie słaby. Zrobił to po to, by mieć czyste sumienie. Tak się nie zachowuje żołnierz. A i w przypadku Clary... Od jej strony ten związek był dość dziwnie pokazany. Z jednej strony dziewczyna prawie oszalała, gdy dowiedziała się, że jej chłopak zginął (trochę to wyglądało, jakby była w toksycznej relacji, że musi z nim być), ale po wszystkim bardzo łatwo się pogodziła ze śmiercią. Samo odejście Clary uważam za dość słabe. Poprzednie odejścia były dość dramatyczne lub kierowane zdrowym rozsądkiem (np. Martha). Przy Clarze nie odczułam niestety nic. Trzecia i chyba najgorsza sprawa - sam Doktor. Nie wiemy, jaki on jest. Rozumiem, że po regeneracji trochę to wszystko się kształtuje, czasami nawet potrafił zapomnieć, jaki ma być, itd., ale żeby to trwało tyle czasu? I smutno mi się robiło przy odcinku "Kill the Moon", kiedy Doktor mówił, że dziewczynka z klasy Clary nie jest nikim ważnym. Mówił to ten sam Doktor, który mówił przypadkowym ludziom "Who said you're not important?"! Rozumiem, że po tych wszystkich przejściach regeneracja może być zgorzkniała, ale nie pamiętam, żeby Doktor do tego stopnia gardził ludźmi. No i wciąż nie wiemy, jaki on jest. Poza tym, że jest trochę gburowaty. Ale czy taka cecha wystarczy? Czy gdzieś tkwi w nim jeszcze ten stary Doktor? Nie wiem. Nie mam nic do Capaldiego, który jest świetnym aktorem, ale na razie 12 wcielenie Doktora mnie nie przekonuje. Nie mówię o takich sprawach jak to, że miało być wyjaśnienie, dlaczego Doktor ma twarz człowieka, którego już spotkał w Pompejach (nic nie zostało wyjaśnione) ani o motywie z zaginioną Gallifrey - dopiero na koniec jest mowa o tym i możliwe, że to będzie motyw przewodni kolejnego sezonu. W moim odczuciu za późno się za to zabrali. Jeśli przyszły sezon będzie w przyszłym roku, to miną dwa lata od odcinka rocznicowego, w którym była mowa o Gallifrey. Przez ten czas wielu ludzi zdąży zapomnieć, o co w ogóle chodziło.

Nie oznacza to, że sezon ten nie ma żadnych zalet. Zaletami będą poszczególne odcinki, które bywały świetne, albo przynajmniej powyżej średniej. Bardzo podobały mi się pierwsze dwa odcinki, które były ciekawym wprowadzeniem do nowej regeneracji i z którymi wiązałam wielkie nadzieje, bo były po części powrotem do tego co było - czyli nie forma jest ważna, a treść. Niestety, mieliśmy też dość nijakie i nudne odcinki. Za najgorszy odcinek tej serii uważam "Kill the Moon", w którym główny bohater zachowuje się, jak nie on. Najlepsze odcinki? "Mummy on the Orient Express" i "Flatline" - taki również powrót do tego, co najbardziej lubię w Doktorze. Pierwsza część finału, czyli "Dark Water" również bardzo mi się podobała, choć rozwiązanie całości, czyli "Death in Heaven", nieco mnie rozczarowało. I właśnie w finale nieco zaskoczyła mnie Missy, mimo że w połowie odcinka "Dark Water" domyśliłam się, kim ona naprawdę jest. I choć pomysł z regeneracją Mastera w kobietę uważam za ciekawy, jednak wykonanie było nieprzemyślane. Miałam wrażenie, że aktorka, która grała Missy, próbuje naśladować Simma, zamiast stworzyć własną, unikalną regenerację.

Podsumowując - serię ósmą nie uważam za najlepszą, ale też daleko jej do serii szóstej, którą uważam za najgorszą. Plasuje się gdzieś pośrodku. Najgorszą wadą jest to, że jest po prostu nijaka i ciężko czasami sobie przypomnieć, o czym był dany odcinek. I chyba moim błędem było to, że wiązałam z tą serią wielkie nadzieje na lepsze zmiany, a okazała się dość dużym rozczarowaniem. Teraz pozostaje czekać do świąt oraz na następną serię. A seria otrzymuje ode mnie ocenę 6,5/10, czyli dobra z minusem
Share:

poniedziałek, 3 listopada 2014

Kuroshitsuji: Mroczny kamerdyner - recenzja wydania polskiego (2006-)

W tej recenzji chciałabym się skupić przede wszystkim na wydaniu polskim tej mangi, które mamy dzięki wydawnictwu Waneko. Jednakże nie omieszkam pominąć innych aspektów. Nie tak dawno w końcu pisałam recenzję trzeciego sezonu anime. Obiecałam wrócić do pewnych szczegółów właśnie przy recenzji wydania polskiego. I oto jestem! Kolekcjonowanie tomików upłynęło szybciej, niż mogłam się tego spodziewać. Oczywiście to nie jest koniec mangi, samo wydawnictwo zapowiedziało, że będzie kontynuacja, ale po prostu dogoniliśmy wydanie japońskie, dlatego uznałam, że jest to stosowny moment, by napisać recenzję.
Źródło: goodreads.com
Anglia, XIX wiek, czasy wiktoriańskie. Posiadłością Phantomahive zarządza hrabia Ciel, który mieszka w pałacu wraz ze swoją służbą, w tym z kamerdynerem Sebastianem Michaelisem. Ciel pełni rolę "psa królowej", czyli na zlecenie królowej Wiktorii rozwiązuje tajemnicze zagadki, z którymi nie radzi sobie Scotland Yard - i nierzadko są one powiązane z siłami nadprzyrodzonymi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że hrabia Ciel ma 13 lat, a jego kamerdyner jest tak naprawdę demonem. Ciel w wieku 10 lat zawarł faustowski pakt z Sebastianem, na mocy którego demon będzie mu służył i pomoże zemścić się na ludziach, którzy zabili rodziców Ciela i skrzywdzili chłopca, a w zamian za to Ciel któregoś dnia pozwoli pożreć swoją duszę demonowi. Kamerdyner jest piekielnie dobry w tym, co robi i jest na każdy rozkaz swojego pana.

Waneko wydało pierwszy tomik Kuroshitsuji w październiku 2011 roku i tej pory też regularnie kupuję mangę. Korciło mnie, aby zaglądać do skanlacji angielskich, lecz z szacunku dla wydawnictwa i dla roboty, jaką wykonuje, nie robię tego. Otrzymujemy bowiem bardzo przyzwoity produkt. Jednakże nie dotrwałabym do tego tomu dziewiętnastego, gdyby nie najważniejsze czynniki, takie jak fabuła i postacie.

O tychże czynnikach wspominałam co nieco przy recenzji anime, jednakże tu pozwolę sobie powiedzieć nieco więcej. Kuroshitsuji zaliczam do kategorii dzieł, w których główną siłą są postacie. Nie twierdzę przy tym, że fabuła jest beznadziejna, bo nie jest. Jest jednak ona dosyć fragmentaryczna. Istnieje ten główny wątek zemsty na ludziach, którzy uczynili Cielowi krzywdę, ale jednak w większości jest on prowadzony gdzieś w tle. Mamy trochę wskazówek, o co w tym wszystkim może chodzić, ale na dzień dzisiejszy nie wiemy dokładnie nic - nie chcę sobie psuć zabawy, czytając kolejne rozdziały jako skanlacje, ale przeczuwam, że zmierzamy jednak powoli do końca i rozwiązania całości. Fabułę mangi można podzielić na kilka arców, opowieści toczących się przez kilka rozdziałów. Opowieści są poprowadzone w dość intrygujący sposób, a tomiki nierzadko kończą się tak, że od razu chcę wiedzieć, co było dalej, jakie jest rozwiązanie zagadki.

Tak jak jednak wspomniałam, siłą tej mangi są przede wszystkim postacie. Postacie, które właśnie w oryginale są o wiele lepiej pokazane, niż w anime (a przynajmniej wtedy, jeśli mówimy o pierwszych dwóch sezonach). Postaci jest całe mnóstwo, każda z nich jest na swój sposób ciekawa, więc skupię się na duecie Ciel i Sebastian. Ten pierwszy jest bardzo intrygujący, dojrzały ponad swój wiek (choć nie dziwi to, kiedy wiemy, że jako 10-letnie dziecko przeżył bardzo traumatyczne wydarzenia), inteligentny, a jednak momentami ma problem z pewnym zachowaniem w towarzystwie (zwłaszcza wobec dziewczyn). Jednakże Ciel jest tylko dzieckiem i autorka lubi o tym co jakiś czas przypominać. Można go nazwać enfant terrible, ponieważ faktycznie Ciel jest nieznośny, o czym co jakiś czas mówi sam Sebastian, który momentami żałuje, że zgodził się na pakt. Jeśli mowa o Sebastianie, to osobiście nieco denerwowało mnie jego przedstawienie w anime, a także przedstawienie fanowskie, które jest strasznie wyidealizowane i skupia się tylko i wyłącznie na jego aparycji i roli kamerdynera, który jest wierny swojemu panu. Tymczasem Sebastian jest demonem i od czasu do czasu autorka o tym przypomina. Jego cierpliwość jest, jak na ironię, niemalże anielska, ale to nie znaczy, że czasem ma dość rozkapryszonego hrabiego. Być może dlatego lubię te postacie - bo co rusz dowiadujemy się czegoś nowego, a także nawet jak łatwo zapominamy, kim są, to dostajemy momentami dość mocne przypomnienie.

Co z wad? Co do kreski nie mam większych zastrzeżeń. Wprawdzie początkowe tomy nie są idealne, ale autorka sama zastrzega, że wciąż się uczy i korzysta z porad edytora. Mimo wszystko widać progress. Jednakże drażni mnie słaby research pani Yany Toboso. Niby twierdzi ona, że czyta książki o tym, jak wyglądała wiktoriańska Anglia, jednakże momentami widać błędy. Podstawowym z nich są stroje - jeśli ktoś widział mangę "Emma", to wie, o czym mówię. Kaoru Mori zdecydowanie lepiej odzwierciedliła epokę wiktoriańską - u niej stroje są skromne, stonowane, wręcz surowe - bo tym charakteryzowała się ta epoka. W Kuroshitsuji są dość krzykliwe, co do kroju też bym miała zastrzeżenia... No i bardziej przypominają styl gothic lolita, niż stroje z XIX-wiecznej Anglii. Drugi błąd to również takie... Uwspółcześnianie na siłę. Mam na myśli wpadki w stylu przenośny telefon, czy telewizor, podczas gdy w XIX wieku można było o czymś takim najwyżej napisać w książce. Kolejną rzeczą, którą mnie drażni, jest przedstawienie niektórych wątków i pewne sugestie. Momentami mam wrażenie, że autorka chciałaby stworzyć z tego yaoi, ale powstrzymuje ją wiek postaci i być może wydawnictwo. Co nie przeszkadza jej wrzucać fanserwisu (który widać zwłaszcza w ostatnim tomie).

Miała być mowa o polskim wydaniu. Mangę kupuję regularnie i szczerze, Kuroshitsuji to jak na razie jedyny tytuł, przy którym wytrwałam, jeśli chodzi o regularne kupowanie. Przy innych planuję np. kupienie całości lub też często jest tak, że lubię tytuły, które w Polsce nie doczekały się oficjalnego wydania. Nie żałuję jednak wydanych pieniędzy na te tomiki. Każde wydanie jest porządnie zrobione, w podręcznym formacie, z estetyczną obwolutą (i małym bonusem, gdy się ją ściągnie). Tylko raz zdarzyło się, że kilka stron w tomiku miałam wydrukowane odwrotnie, jednakże to była wina druku, a nie wydawnictwa. Podoba mi się to, że w Empiku tomiki są na czas, dzięki temu mogę je przejrzeć i od razu kupić. Do tłumaczenia również nie mam większych zastrzeżeń, pani tłumaczka dobrze się spisała. Z tego, co wiem, Waneko ma dobrą strategię przy tłumaczeniu kłopotliwych imion, czy nazw - po prostu pytają czytelników, czy lepiej coś zostawić, czy jednak tłumaczyć. Tak było m.in. z Undertakerem, gdzie na życzenie fanów tłumaczka pozostała przy oryginalnej nazwie. Pomocne są również wyjaśnienia niektórych rzeczy na końcu tomiku, jak np. zasady gry w krykieta. Generalnie jestem bardzo zadowolona z polskiego wydania, co zachęca do dalszego kupna.

Moja przygoda z mangą pani Yany Toboso jeszcze się nie skończyła. Jak już wspomniałam, teraz pozostaje czekać na to, co będzie, I sądzę, że gdy manga się ostatecznie zakończy, zrobię posta w postaci może nie recenzji, ale takiego podsumowania. Lecz kiedy to będzie? Tego na razie nie wiemy, jednak jakoś nie chcę, żeby ta manga już się kończyła. Będę miała na pewno do niej sentyment. A na razie otrzymuje ode mnie ocenę 8/10, czyli bardzo dobra (mam na myśli zarówno wydanie, jak i mangę samą w sobie), 
Share:

czwartek, 16 października 2014

Bogowie (2014)

Ostatnio w kinie zapanowała moda na filmy biograficzne. Nie ukrywam, że lubię ten gatunek, choć podchodzę do niego z pewnym dystansem. Nie oczekuję bowiem dokumentu na temat życia danej osoby, ale dobrze opowiedzianej historii przede wszystkim. Nie musi to być hagiografia, żadna laurka, nie trzeba danej osoby traktować jako świętą, by film wypadł dobrze. Nie powinna też to być "historia życia", opowiedziana jak biogram na wikipedii, lecz raczej jakiś istotny fragment życia danej osoby. Wtedy film biograficzny mogę uznać za dobry. I do takich filmów zaliczam także "Bogów".
Źródło: filmweb.pl
Rok 1983. W warszawskiej klinice pracuje docent Zbigniew Religa, który bezskutecznie próbuje przeforsować program transplantacji serca w Polsce. Kiedy po operacji serca na stole operacyjnym umiera mała pacjentka, Religa otrzymuje reprymendę od przełożonych. Po tym wydarzeniu podejmuje decyzję - jedzie do Zabrza, by tam budować nową klinikę kardiochirurgiczną. Niestety od samego początku napotyka na mnóstwo problemów.

Przede wszystkim urzekło mnie to, że jak już wspomniałam wcześniej, film nie jest żadną laurką ku czci Religi. Oczywiście, jego zasługi dla polskiej medycyny są ogromne, ale nie jest on pokazany jako ideał, a wręcz przeciwnie. Pali jak smok, nie stroni od kieliszka, klnie jak szewc. Do tego porywczy i narwany (gdy tylko coś mu się nie spodobało, pod wpływem emocji potrafił zwolnić człowieka, a za chwilę go przyjąć). Czy można Religę nazwać antybohaterem? Mimo tych cech - raczej nie. Dlaczego? Ano dlatego, że Religa potrafił walczyć o to, co słuszne. Chciał leczyć ludzi, ratować im życia. A że miał choleryczny charakter? To tylko daje dodatkowo "ludzkie" cechy danej postaci. Albert Camus w książce "Dżuma" pisał o "świętym bez Boga". I z całą pewnością można tak nazwać Religę, który nie krył się ze swoim ateizmem, ale jednocześnie pokazywał, że mimo ciężkiego charakteru (był też trudny we współpracy) można być dobrym człowiekiem.

Podoba mi się też to, że film był pokazany bez zbędnego patosu. Jest to bowiem niebezpieczna tendencja w polskim kinie ostatnio - pokazywanie wydarzeń czy ludzi w bardzo podniosły sposób, żeby nie rzec - ciężkostrawny. Tutaj jednak starczyło miejsca na scenki czy dialogi dość zabawne, które nie powodowały wymuszonego śmiechu wśród widowni, a właśnie taki był ich zamiar. Ale cóż, takie jest życie. Czasem zabawne, a uronimy łzy. Dodatkowo wielką zaletą jest to, że film nie ma jakiegoś happy endu, ale też i nie można nazwać tego zakończenia złym. Jest po prostu życiowe i pokazuje, że w życiu także potrzebne są porażki, by coś osiągnąć. W filmie "Bogowie" nie ma klasycznego schematu pt. bohater musi przejść swoje, by osiągnąć sukces. Tu jednak zwycięstwo jest pyrrusowe i tylko chwilowe, pokazujące, że jeszcze wiele musimy się nauczyć i wielu rzeczy nie wiemy do tej pory.

Film "Bogowie" ukazuje również świetnie zmiany w polskim społeczeństwie, choć niektóre rzeczy mogą szokować, ale właśnie na przykład 30 lat temu polska wieś niewiele się różniła od tej wsi przedwojennej, a przynajmniej pod pewnymi względami, głównie pod względami mentalnymi. Przełomowym było przekonywanie ludzi 30 lat temu, że śmierć mózgu jest śmiercią człowieka, choć pewne organy jeszcze żyją przez jakiś czas. Przełomowym było wprowadzanie nowatorskich przedsięwzięć, ale jak to mówi jeden z bohaterów filmu, ten, kto nie idzie naprzód, niczego w życiu nie osiąga.

Wadą i zaletą filmu jednocześnie jest to, że jest to film Kota. Tomasz Kot jako Zbigniew Religa jest rewelacyjny i nie ulega to żadnej wątpliwości (i nie chodzi tu tylko o charakteryzację, ale o posturę, mimikę, itd.), ale jednak chyba żaden z aktorów nie dorównuje mu. Nawet takie sławy, jak Jan Englert, czy Zbigniew Zamachowski, grają role raczej drugoplanowe i nie mają za wiele do powiedzenia. Nie przypadła mi również do gustu Magdalena Czerwińska jako Anna Religa. Może to jest też kwestia tego, że jej bohaterka raczej nie miała wiele do powiedzenia? Nie wiem. W każdym razie to chyba mój jedyny zarzut, co do filmu.

Początkowo nie rozumiałam, skąd tytuł filmu, póki nie usłyszałam pewnego zdania, które wymawia jeden z bohaterów: Wy, kardiochirurdzy, myślicie, że jesteście jakimiś bogami. I chyba tak ten film można reklamować. Nie jest to film tylko o Relidze. Jest to obraz opowiadający o ciężkich zmaganiach się w medycynie, o determinacji i poświęceniu, by ratować ludzkie życie. Jest to też naprawdę świetnie wykonany polski film, śmiało może on konkurować z filmami zachodnimi, zwłaszcza tymi biograficznymi. Dlatego moja ocena to mocne 8/10, czyli bardzo dobry. I zachęcam do pójścia do kina. Na pewno to nie będzie stracony czas. 
Share:

sobota, 11 października 2014

Musimy porozmawiać o Kevinie (2011)

Często w mediach słyszymy doniesienia o tym, że rodzice znęcają się nad swoimi dziećmi. Potrafią uczynić z życia tych niewinnych istot piekło na ziemi. Sprawiają, że ich życie jest od początku do końca napiętnowane przemocą i innymi traumatycznymi wydarzeniami. Ale co jednak, gdy bywa odwrotnie? Gdy to życie rodzica staje się piekłem przez dziecko, które nie w sposób wychować? O tym właśnie opowiada film "Musimy porozmawiać o Kevinie". Film szokujący i poruszający tematy tabu, na które chyba nasze społeczeństwo nie jest gotowe. Jest to jednak film warty obejrzenia.
Źródło: filmweb.pl
Eva jest podróżniczką, pisze książki o swoich wyprawach. Któregoś dnia poznaje Franklina, mężczyznę, z którym chce spędzić resztę swojego życia. Wkrótce zachodzi w ciążę i rzuca karierę, by móc zająć się rodziną. Niestety, macierzyństwo dla Evy nie jest radosnym przeżyciem. Kobieta popada w depresję poporodową. Kiedy już z nią wygrywa, okazuje się, że nie ma w ogóle kontaktu z tytułowym Kevinem. Z chłopca wyrasta trudne dziecko, a potem trudny nastolatek, który zmienia życie matki w piekło i doprowadza do tragedii, która zmienia życie ich wszystkich.

W tym filmie ujęła mnie przede wszystkim dowolność interpretacji. Są bowiem ludzie, którzy za całe zło obwiniają matkę Kevina - jakoby nigdy nie kochała swojego dziecka, faworyzowała jego młodszą siostrę i nie wychowywała go jak należy. Ja jednak widzę przede wszystkim tutaj tragedię kobiety, która została rewelacyjnie zagrana przez Tildę Swinton. Kobiety, która idealizuje początkowo macierzyństwo, lecz potem zmierza się z brutalną rzeczywistością - najpierw walczy z depresją poporodową, a potem z dzieckiem, które staje się jej wrogiem. Nie można bowiem powiedzieć, że Eva się nie stara, wręcz przeciwnie - próbuje dotrzeć do swojego syna. Kevin jednak od małego jest manipulatorem, który owija sobie ludzi wokół palca tylko po to, aby przedstawiać swoją matkę w złym świetle. Eva obwinia siebie za wszystko. Czuje, że jest złą matką. choć przecież się stara, jak tylko może. Kevin nie jest właśnie aniołkiem, którego udaje przed ojcem. Dodatkowo smuciła mnie i jednocześnie szokowała reakcja otoczenia na to, co działo się bezpośrednio po tragedii. Lokalna społeczność obwiniała Evę o to, co zrobił Kevin i na co ona sama nie miała wpływu. Co dodatkowo sprawia, że współczuję głównej bohaterce.

Film przede wszystkim opiera się na grze aktorskiej. A ta jest świetna, zwłaszcza w przypadku Tildy Swinton oraz Ezry Millera, który genialnie zagrał nastoletniego Kevina. Oczywiście reszta aktorów też gra dobrze, ale jednak są gdzieś bardziej w tle, Choć spełniają swoją rolę, zwłaszcza aktorzy, którzy grają potem ludzi nieakceptujących Evy. Jedyną wadą filmu, jaką mogę wskazać, jest dość duży chaos. Ja rozumiem, że jest zrobiony na zasadzie retrospekcji, że stopniowo poznajemy wydarzenia, które doprowadziły do tego, co widzimy na początku, ale jednak do mniej więcej połowy filmu nie możemy jasno wywnioskować, o co właściwie chodzi. Potem jednak już jest lepiej.
"Musimy porozmawiać o Kevinie" to moim zdaniem film, który trzeba obejrzeć. Film traktujący o tematach tabu w naszym społeczeństwie (na przykład o tym, że matka może nie kochać swojego dziecka), ale film potrzebny. I film, który sprawia, że człowiek jeszcze długo o nim myśli. Ja sama piszę recenzję nie bezpośrednio po obejrzeniu tego filmu. Musiałam bowiem przemyśleć to, co chcę o nim napisać. Momentami szokuje i przeraża, ale jednocześnie daje pole do popisu widzowi, który może różnie interpretować dane zdarzenia. Zmusza do refleksji. Stąd również moja ocena, czyli mocne 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem. Polecam wszystkim, którzy nie boją się trudnych tematów. 
Share:

wtorek, 30 września 2014

Wenus w futrze (2013)

Chyba mało mamy takich filmów, które jednocześnie potrafią być proste w swej formie, a jednocześnie skomplikowane. „Wenus w futrze” Polańskiego to właśnie jeden z takich filmów. Dowód jednocześnie na to, że nie trzeba wielkich pieniędzy, efektów specjalnych, nawet nie potrzeba mnogiej liczby postaci, by film mógł być genialny w swej prostocie, a jednocześnie prowokujący do myślenia. Jednocześnie mam wrażenie, iż brakuje nam filmów z wybitnymi, wielobarwnymi postaciami kobiecymi. A taki jest ten film.
Źródło: filmweb.pl
Thomas poszukuje odtwórczyni głównej roli swojej sztuki, „Wenus w futrze”, która ma być adaptacją powieści hrabiego Masocha. Niestety, żadna z kandydatek mu nie odpowiada. Gdy główny bohater ma już wychodzić, niespodziewanie pojawia się Vanda, spóźniona, nieprzygotowana i z pozoru głupia aktorka. Thomas niechętnie godzi się na przesłuchanie. Wówczas Vanda pokazuje swoje prawdziwe oblicze.

Film Polańskiego z pomocą tylko dwóch aktorów pokazuje, czym jest teatr, a widz zaczyna się zastanawiać, czy powiedzenie „Życie to teatr” nie jest przypadkiem prawdziwe. Potrzeba wielkich umiejętności, zarówno tych aktorskich, jak i reżyserskich, by umiejętnie oddać świat w genialny sposób, pełen niedopowiedzeń i tajemniczości. W pewnym momencie granica między grą aktorską a prawdziwymi uczuciami bohaterów jest rozmyta. Nie wiemy już, czy jest to gra? Swobodny i wyrafinowany flirt? Ukryta psychoanaliza, spełnienie podświadomych pragnień? Z tymi pytaniami zostawia nas reżyser.

W szczególności należą się brawa Emmanuelle Seigner, która w brawurowy sposób w ciągu 90 minut tworzy kreacje różnych kobiet. Bo kto powiedział, że kobieta nie może być głupia, a jednocześnie na swój sposób sprytna?

Może być też piękna, a jednocześnie szokować tanią wulgarnością. Myślę, że po części każda z kobiet taka jest. Łączy w sobie wiele różnych cech, często są to sprzeczności. I Seigner się to udało. Vanda to jedna postać, a zachowuje się, jakby było ich wiele. Nie wiemy o niej nic od początku, aż do końca. Pozornie głupia ignorantka, której zależy tylko na roli i sławie, nawet za specjalnie nie interesuje się teatrem. Z czasem jednak widz (i nie tylko, Mathieu Almaric, odtwórca Thomasa również świetnie okazuje to zaskoczenie) widzi, że jest ona uzdolnioną aktorką… Albo i nie. Nie wiemy bowiem do końca, czy to wszystko, co mówi Vanda, jest grą, czy może projekcją jej prawdziwych uczuć. Niemniej jednak Vanda pokazuje to, jakie powinny być postacie kobiece – skomplikowane, pełne sprzeczności, emocjonalne, a jednocześnie wyrachowane, prowadzące wyrafinowaną grę. I to wszystko mieści się w jednej osobie! Czy nie takich kobiet brakuje nam w kinie?

Komu mogę polecić „Wenus w futrze”? Na pewno osobom, które nie tylko lubią kino pełne akcji. Jest to film bardzo teatralny, można by wręcz rzec, że ascetyczny, jeśli chodzi o środki artystyczne. Istotne są tu dialogi i gra, nie akcja. Jeśli ktoś woli więcej akcji, bohaterów, to film może go niestety znudzić. Na pewno jest to również film dla osób dorosłych – nawiązuje bowiem do spraw seksu, w dodatku BDSM (a nie każdy lubi taką tematykę), choć jednocześnie jest to przedstawione w dość subtelny sposób (czego nie można powiedzieć o pewnej popularnej ostatnio książce). Oczywiście jest to też pozycja obowiązkowa dla fanów twórczości Polańskiego. Myślę, że również osoby, które szukają skomplikowanych i niejednoznacznych postaci kobiecych nie będą zawiedzione. W każdym razie ten film zasługuje dla mnie na najwyższe noty i najlepsze nagrody. Polecam wszystkim miłośnikom dobrego kina. Moja ocena to 8/10, czyli bardzo dobry

[recenzja wysłana na konkurs organizowany przez portal filmweb.pl]

Share:

niedziela, 28 września 2014

Free! Eternal Summer (2013)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Moją pierwszą recenzją na tym blogu była recenzja dwóch anime, w tym jedno to było "Free!". Anime lekkie, dość przyjemne w odbiorze, z dobrym fanserwisem przeznaczonym głównie dla kobiet (choć nie było tak, że w tym fanserwisie było coś przerysowanego, było to raczej wyważone i to na tyle, że porównywalny fanserwis można zobaczyć na Olimpiadzie czy podczas zawodów pływackich). Twórcy postanowili pójść dalej i pociągnąć historię pływaków ze szkoły Itawobi. Jak wypadło? Szczerze... Czułam się nieco rozczarowana, bowiem pierwsze odcinki zapowiadały się ciekawie, jednakże twórcy nie ustrzegli się pewnych błędów. A jakich? O tym za chwilę.
Źródło: crunchyroll.com
W tej serii przed Haruką i Makoto stoi ważna życiowa decyzja - obaj stają się trzecioklasistami, a za chwilę muszą zdecydować, co chcą dalej robić po szkole. Jednocześnie dalej są członkami klubu pływackiego, który boryka się z nowymi problemami - nikt nowy nie chce dołączyć do czwórki pływaków. Tymczasem w szkole Rina również zachodzą zmiany - Mikoshiba, poprzedni kapitan, kończy szkołę i idzie na studia, a tym samym Rin zostaje kapitanem drużyny. Nieoczekiwanie do drużyny dołącza Sousuke Yamazaki, dawny przyjaciel Rina.

Przyznaję, że początkowy motyw bardzo mi się spodobał. Nie wiem, być może także dlatego, że jestem na podobnym etapie, co bohaterowie - czyli też całkiem niedawno wiele w moim życiu się zmieniło, wiązało się to z zakończeniem etapu edukacji i podjęciem pracy, ale przecież doskonale pamiętam też końcówkę szkoły średniej, kiedy podjęcie decyzji "Co dalej?" nie było wcale łatwe. I być może takie rozterki są nieco nostalgiczne i melancholijne, ale uznałam, że dzięki temu być może bohaterowie zostaną pokazani w nowym świetle, jako osoby dojrzalsze, z problemami i rozterkami. Niestety... Z odcinka na odcinek traciłam nadzieję. Co więc zawiodło? Moim zdaniem twórcy zawalili fabułę i wyważenie wątków. Niestety, samo oparcie na fanserwisie (który momentami robił się nieco nachalny, zwłaszcza, że prawie sugerował pairingi, a teorie fanowskie na temat rzekomych gejowskich związków nagle robiły się bardzo, ale to bardzo prawdopodobne, momentami miałam nawet tak, że myślałam, że jeden bohater za chwilę drugiego pocałuje) i na dobrej animacji nie wystarczy. Ale po kolei.

Po pierwsze, przeszkadza nieco nadmiar postaci. Mówi się, że troje to już tłok, a tutaj mamy tak, że do naszych starych bohaterów dołączają nowi i w efekcie nie wiadomo, na czym się skupić. Jako comic relief dołącza brat kapitana Mikoshiby - i spełnia swoją rolę, nie mam do niego zastrzeżeń. Całkiem ładnie jest również rozwinięta postać Nitoriego, który w pierwszym sezonie stał jakby na uboczu. Nawet epizodyczny Kisumi, dawny znajomy naszych bohaterów, spełnia swoją rolę (był postacią kluczem, dzięki któremu wszystkie wątki zaczęły się rozwiązywać). Największe "ale" mam jednak do Sousuke. Nie powiem, pod koniec odezwał się we mnie fangirl i nawet byłam w stanie parować go z Rinem (mimo wszystko, pasują do siebie), ale jednak jest koszmarnie rozpisaną postacią. Początkowo liczyłam, że stworzy on element zdrowej rywalizacji dla reszty bohaterów, a w efekcie przez większość odcinków "plątał się bezcelowo", tak jakby twórcy sami nie wiedzieli, co mają z nim zrobić. Dopiero pod koniec mamy dość ciekawy motyw, wyjaśnienie jego działań, po czym... Twórcy znowu sobie to olewają, brzydko mówiąc, bo stwierdzają, że Rin i Haruka mieli ze sobą za mało interakcji. Dawno nie widziałam tak źle poprowadzonej postaci (choć z wielkim potencjałem). Nie mówiąc o tym, że cierpią postacie kobiece, którymi się zachwycałam w pierwszym sezonie - tutaj jest ich jak na lekarstwo. Po drugie, fabuła. Główny wątek po kilku odcinkach gdzieś po prostu znika. W pewnym momencie zorientowałam się, że oglądam "Free!" tylko z przyzwyczajenia, bo tak to mieliśmy powtórkę z tego, co było do tej pory - zawody, kryzys, sukcesy i porażki. Dopiero jakby twórcy sobie pod koniec przypomnieli, o co im tak naprawdę chodziło. Ostatni odcinek trochę jakby ratuje to wszystko i... Niestety (?) sugeruje sezon trzeci. Choć nie wiem, czy chciałabym to jeszcze zobaczyć.

Niemniej jednak ten sezon ma kilka zalet, które mi przypadły do gustu. Po pierwsze - rozwinięcie postaci Rina i Haruki. Ten pierwszy stał się dojrzalszy, dobrze się sprawdza w roli kapitana drużyny. Ten drugi w końcu zaś ukazał charakter. Może nie okazał się najlepszym kolegą, przyjacielem (sama chętnie dałabym mu w twarz, bo zachowywał się czasami jak rozpieszczony bachor), ale jest to jakiś character development. Za jeden z lepszych odcinków mogę uznać ten, który opowiadał o rodzinie Nagisy (częściowo mogłam się z nim utożsamić). Do gustu przypadł mi też odcinek 12, kiedy bohaterowie pojechali do Australii. Japończycy tu zadbali o stronę językową (postacie mówią ładnym angielskim), a dodatkowo widać różnicę, gdy mamy pokazanych Australijczyków (inne rysy twarzy, postura). Nie mam również większych zastrzeżeń, co do animacji, która stoi na równie wysokim poziomie, co w sezonie pierwszym. Co do muzyki - tutaj opening bardziej mi się podobał, niż w sezonie pierwszym, czego nie mogę niestety powiedzieć o endingu.

W przypadku "Free!" sprawdzają się słowa piosenki "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Sezon pierwszy był ładną, zamkniętą historią. Czy sezon drugi był konieczny? Być może, ale moim zdaniem można było go poprowadzić o wiele lepiej. Na samym fanserwsie nie można daleko zajechać, niestety. W moim przypadku ten sezon był jak dla mnie dużym rozczarowaniem. Nie jest tak, że był całkiem beznadziejny, ale jednak wady trochę przysłoniły zalety. Jeśli jednak ktoś szuka czegoś lekkiego, a także podobały mu się postacie z sezonu pierwszego, to jak najbardziej można obejrzeć. Ode mnie jednak ten sezon dostaje (dość naciąganą) ocenę 6/10, czy niezły. Jednak jest to pozycja bardziej dla fanów. 

Share:

sobota, 27 września 2014

Magia w blasku księżyca (2014)

Czy dobre nazwiska gwarantują udany film? Często tak jest, ale niestety, częściej jest tak, że jeśli film reklamuje się tylko danymi nazwiskami, to niekoniecznie musi być dobry. W przypadku "Magii w blasku księżyca" Allena czegoś zabrakło. Niby to, co nam przedstawia, to przepis na udany film, jednakże ja po wyjściu z kina miałam dziwne uczucie pustki, jakby coś nie pasowało do reszty albo zabrakło czegoś, co nadałoby całości smaku. Ale co to może być? O tym w dalszej części recenzji.
Źródło: filmweb.pl
Lata 20. XX wieku. Stanley Crawford jest świetnym iluzjonistą, który przebiera się za Chińczyka i występuje w różnych miejscach w Europie. Ma także swoje hobby, a mianowicie lubi demaskować ludzi, którzy podają się za medium spirytystyczne. Stanley ma bowiem dość racjonalne podejście do życia i uważa, że rzeczy nadnaturalne nie istnieją, a wszystko da się wyjaśnić naukowo. Pewnego dnia spotyka swojego przyjaciela, który twierdzi, że obecnie we Francji przebywa młoda Amerykanka, Sophie Baker, która może być prawdziwym medium, mającym kontakt z duchami. Sophie posiada także zdolności jasnowidzące. Stanley postanawia zdemaskować dziewczynę, twierdząc, że jest oszustką. Z czasem jednak iluzjonista zaczyna mieć wątpliwości, gdy tylko lepiej poznaje Sophie...

Przyznaję, że nawet lubię styl Allena, który nie każdemu odpowiada. Czasami jest dość przegadany, większość jego filmów reklamuje się jako komedie, choć są one czasami dość gorzkim spojrzeniem na rzeczywistość. Tak jest i tym razem, kiedy film właściwie mógłby być komedią romantyczną (i to całkiem niezłą), gdyby nie elementy intelektualne, takie jak dywagacje bohaterów na temat tego, czy Bóg istnieje, czy też nie, czy w naszym życiu potrzebne jest kłamstwo, itd. Film zaś jest dosyć teatralny, co również wielu osobom może przeszkadzać, mi niekoniecznie. To dowód na to, że można zrobić dość dobry film kostiumowy bez wydawania milionów na efekty specjalne. Bo nie licząc kostiumów, stylizacji, to film prezentuje się dość ascetycznie i opiera się właściwie na grze aktorskiej. I dobrze. Bardzo mi się to podoba. Również klimat lat 20. XX wieku był oddany należycie. Wielkie brawa należą się również aktorom - w sumie Colin Firth odpowiada mi w wydaniu "zgorzkniałego i sarkastycznego Anglika". Jego Stanley ogólnie przypadł mi do gustu, bo to jest to, co szukam w dobrej postaci - a mianowicie był zdolny do zmiany (nawet jeśli miała być ona tylko chwilowa). A jak wypada reszta?

Bardzo lubię Emmę Stone, ale jeśli ma ona grać w filmach o tematyce historycznej, to chyba bardziej pasują jej lata 60. (jak w "Służących"). Nie wiem, czy to wina jej urody, czy stylizacji, ale ona jakoś nie pasuje do klimatów lat 20. Sama w sobie jest świetną aktorką, ale rola była jakby nie dla niej. Mimo, że jej postać z czasem staje się bardzo ciekawa (byłam zaskoczona, bo okazało się, że nie jest taka głupia, jak sądziłam), ale jednak... No po prostu nie pasuje, przez co konsekwencją jest to, że między nią a bohaterem granym przez Colina Firtha nie ma w ogóle chemii. Znaczy, dialogi toczące się między nimi są naprawdę interesujące, ale tym samym zakończenie, które jest wręcz cukierkowe, w ogóle mnie nie przekonuje. Co do reszty aktorów nie mam większych zastrzeżeń.

Nie bardzo rozumiem też, skąd tytuł. Znaczy słowo "magia" rozumiem, w końcu mamy do czynienia z iluzjonistą, ale "w blasku księżyca"? Czyżby scena w planetarium była aż tak ważna? Ja tego tak nie odczułam do końca.

Komu mogę polecić ten film? Generalnie ludziom, którzy lubią komedie romantyczne i nie tylko, ale przy tym nie oczekują rozrywki na niskim poziomie, a raczej zostawia ich z pewną refleksją i przemyśleniami. Przy tym jest to film lekki, w sam raz na wolne popołudnie. Dla fanów Colina Firtha i twórczości Allena pozycja obowiązkowa. Bo jeśli miałabym ten film zobaczyć jeszcze raz, to głównie dla Colina Firtha. A moja ocena to 7/10, czy dobry. Nie to, co oczekiwałam, ale nie mogę też powiedzieć, że był zły (bo nie był).
Share:

wtorek, 23 września 2014

Gekkan Shoujo Nozaki-kun (2014)

Czasami bywa też tak, że ktoś mi coś poleci na szybkiego. Spróbuję i się wciągnę. A potem żałuję, że nie byłam z czymś na bieżąco, bo wtedy odpowiednio bym sobie dawkowała to wszystko (tak też było z Free!, w tym tygodniu również recenzja). To anime zostało przez moją znajomą okrzyknięte najlepszym anime tego sezonu. I czy tak jest? Czy faktycznie shoujo może być tak dobre? Ten tytuł pokazuje, że jak najbardziej. Pod warunkiem, że będzie dość nietypowe.
Źródło: tumblr.com
Jeden z tłumaczy przełożył dość kreatywnie tytuł "Babskie romanse Nozakiego". I sam tytuł już może intrygować. O czym to w ogóle jest? Zaczyna się dość nietypowo, bo jakby "od końca", czyli zwykle takie scenki mamy na końcu takich anime, a nie na początku. Chiyo Sakura, 16-letnia uczennica liceum, podchodzi do swojego kolegi z równoległej klasy, tytułowego Nozakiego, chcąc mu wyznać miłość. Niestety, nieśmiała dziewczyna źle dobiera słowa, więc chłopak bierze ją... za swoją fankę i daje jej autograf. Chiyo nie wie, co o tym myśleć, do czasu, kiedy Nozaki zabiera ją do swojego mieszkania... A tam okazuje się, że chłopak jest autorem mang shoujo, czyli romansów przeznaczonych dla dziewczyn. Zauważył, że Chiyo ma talent plastyczny, więc prosi ją o pomoc w zaznaczaniu tego, co ma być na danym kadrze ciemniejsze (np. włosy). Tak zaczyna się dość nietypowa znajomość, Z czasem poznajemy również innych znajomych głównych bohaterów, którzy są momentami jeszcze dziwniejsi.

Przede wszystkim w tym anime urzekło mnie to, co czasami wspominam, co najbardziej lubię w postaciach, a mianowicie lubię, kiedy postacie łączą ze sobą cechy stereotypowe z niestereotypowymi. I tak jest w tym przypadku, kiedy to wydaje się, że pozornie to będzie kolejny licealny romans, który będzie przebiegał bardzo schematycznie. Tak jednak nie jest.

Jedyne, co jest dość schematyczne, to manga Nozakiego, którą często widujemy jako poszczególne kadry, zwłaszcza, gdy Nozaki przedstawia jakiś pomysł. Cała reszta potrafi zaskoczyć. I tak mamy autora mangi, który pozornie jest raczej typem postaci, która odznacza się stoickim spokojem i małomównością, a już na pewno nie posądzilibyśmy go o pisanie romansów. Zwłaszcza, że jak sam przyznaje, nigdy nie miał dziewczyny. Mamy główną bohaterkę, Chiyo, która jest dobrą postacią wprowadzającą - widz poznaje wszystko właściwie razem z nią, także razem z nią często wpada w osłupienie, kiedy widzi to coraz dziwniejszych bohaterów. Wydaje się, że Chiyo będzie stereotypową, głośną, małą istotką, która denerwuje się o byle co, jeśli coś nie idzie po jej myśli... Tak jednak nie jest! Jest spokojna, grzeczna, czasami aż za bardzo opanowana. Daje się ją polubić. Mamy przyjaciela głównego bohatera, który pozornie jest podrywaczem, lecz tak naprawdę jest nieśmiały. Mamy przyjaciółkę głównej bohaterki, która potrafi być irytująca, ale ma niebiański głos. Mamy dziewczynę żywcem wziętą z mang yuri, która odgrywa rolę księcia, choć przy tym jest chodzącą niedoskonałością (nie ma w sobie nic z gracji godnej księcia). I tak dalej, właściwie tak należałoby wymieniać każdego bohatera. Schematy są najczęściej odwrócone. I to jest świetne! A dodatkowo podoba mi się przedstawienie (nieco przerysowane, ale zabawne) pisarza (a bardziej w tym przypadku mangaki), który właściwie każdą okazję wykorzystuje na research do swojej mangi. Nie można powiedzieć przy tym, że Nozaki nie ma żadnych uczuć, że jest głupi, itd. Bardziej bym powiedziała, że jest taki... Nieżyciowy. Słabo styka się z rzeczywistym światem, trochę mu się miesza fikcja z rzeczywistością, ale to nie znaczy, że jest głupi. A jego postawa stwarza wiele zabawnych sytuacji.

Z wad - może lekki spoiler, ale o ile odwrócenie schematów jest miłą odmianą, tak jednak czasem chciałoby się, żeby coś jednak poszło schematycznie, żeby było dało radę coś przewidzieć, no i... Okay, tu się bardziej udziela dramat shippera, który czuje frustrację pt. "Dlaczego oni jeszcze nie są razem?!"

Kreska jest bardzo przyjemna dla oka. Zarówno postacie (które wyglądają w miarę realnie jak na anime, nie ma jakichś nienaturalnych kolorów włosów, itd.), które wyglądają całkiem sympatycznie, jak i tła. Właśnie tła są bardzo dopracowane i rzadko spotyka się, aby w komedii była taka kreska, bardzo zbliżona do realizmu.

Czy Gekkan Shoujo Nozaki-kun to najlepsze anime sezonu? Z całą pewnością się wyróżnia i ogląda się przyjemnie. Nie mam zbyt wielu porównań, ale jednak chyba Kuroshitsuji u mnie wygrywa póki co. Mimo to, jeśli komuś podobał się Bakuman, a także lubi dość nietypową komedię z ciekawymi postaciami (i jeszcze ciekawszymi relacjami), to jest pozycja zdecydowanie dla niego. A moja ocena to mocne 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem
Share:

niedziela, 21 września 2014

Bachanalia Fantastyczne 2014 - relacja

W ten weekend wybrałam się na Bachanalia Fantastyczne, imprezę (konwent) organizowaną przez Zielonogórski Klub Fantastyki "Ad Astra". I był to mój pierwszy konwent jako taki, dlatego cieszę się, że był organizowany w mieście, które dobrze znam. Cóż, Pyrkon nie wypalił (w sensie nie mogłam być tam), więc poszłam na Bachanalia, by zobaczyć, "z czym to się je". I jak wrażenia? Ogólnie pozytywne. I to bardzo. 

Impreza zaczęła się generalnie w piątek, a skończyła dzisiaj, lecz najwięcej rzeczy zobaczyłam wczoraj i głównie to tę sobotę opiszę. 

Klub, w którym odbywał się konwent nazywa się "Krzywy Komin". I generalnie jest to bardzo fajne miejsce do organizowania takich imprez.
Pierwsza rzecz, o której się przekonałam, to taka, że na takich imprezach ciężko wybrać, co chce się zobaczyć, w jakiej kolejności tak, aby stracić jak najmniej. Bo przykładowo ja musiałam wybierać między panelem Jakuba Ćwieka o przeklinaniu w literaturze, a między panelem mojej znajomej Daryi o rynku mangi w Polsce (do tego jeszcze wrócę). Wybrałam Dar, bo ogólnie chciałam być pomocna dla niej i dla jej znajomych (w końcu dość obce miasto, ja sama niejednokrotnie korzystałam z pomocy "tutejszych" znajomych, gdy byłam we Wrocławiu, Krakowie, czy Warszawie) i chciałam się odwdzięczyć. Do panelu jeszcze wrócę.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, to była dość ciekawa prelekcja pana Witolda Jabłońskiego na temat Słowian i naszej przeszłości. Prowadzący dość dobrze rozprawił się z mitami, które są nam powtarzane na lekcjach historii, jakoby Słowianie przed chrześcijaństwem nie mieli państwa czy kultury. Dość smutne spostrzeżenia na temat tego, jak niewiele wiemy o naszej przeszłości, a właśnie chrześcijaństwo niekoniecznie przyniosło same dobre rzeczy. Generalnie dużo można było się dowiedzieć.

Pan Witold Jabłoński podczas swojej prelekcji o Słowianach.
Choć prelekcja się przedłużyła, ja postanowiłam zajrzeć na inną prelekcję na temat archetypów w mandze i anime. Niestety, właściwa prelekcja się skończyła, ale trwała luźna dyskusja na temat anime ogólnie, więc się do niej przyłączyłam. Było miło poznać innych ludzi tak żywnie zainteresowanych japońskim komiksem i animacją. Może nawet bardziej niż ja...

Potem w międzyczasie zaglądałam także w inne miejsca, co ciekawego się działo. Na terenie konwentu były dwa gamesroomy - jeden przeznaczony do gier planszowych (a obok był także sklepik konwentowy), a drugi był pokojem z różnego rodzaju konsolami - od słynnego Pegasusa aż po Playstation, czy Wii, na której można było próbować swoich sił w Guitar Hero (no niestety, byłam w tym dość cienka. wolałam pograć w klasycznego Mario). 

Gry planszowe cieszyły się naprawdę ogromnym zainteresowaniem. To zdjęcie idealne dla malkontentów, którzy uważają, że komputery zdominowały wszystko i już nikt się nie interesuje klasycznymi grami planszowymi czy też innymi formami rozrywki.
Największe kłamstwo dzieciństwa, czyli klasyczna konsola Pegasus i "99999 gier w jednym".
Kolejną prelekcją, jaką wysłuchałam, było krótkie wystąpienie pana Macieja Parowskiego na temat polskiej fantastyki (i nie tylko) i jej "heroicznego okresu", czyli lat 80., kiedy to były problemy z wydawaniem takich dzieł. Prelekcja również godna uwagi - bo dowiedziałam się o takich odmianach tego gatunku, o których nie miałam pojęcia, a także pojawiła się smutna, ale prawdziwa dygresja na temat tego, że fantastyka jest wciąż uważana za "gorszy" gatunek od pozostałych, ponieważ odbiega od realizmu.

Pan Maciej Parowski podczas swojej prelekcji.
Później pozostałam dłużej w bloku mangowym. A zaczęło się od wcześniej wspomnianego panelu Daryi o rynku mangi w Polsce. Prowadząca opowiadała o początkach tego rynku, problemach, jakie były po drodze, a także panowała ożywiona dyskusja na temat konkretnych wydawnictw, którym się udało wybić i które obecnie wydają najwięcej tytułów. Przy okazji dowiedziałam się kilka nowych rzeczy, takich jak ta, że Polska jest ewenementem, jeśli chodzi o target, bo przykładowo Kuroshitsuji kupują w Polsce głównie dziewczyny, natomiast w Japonii głównym targetem są chłopcy. Dzięki dyskusji miałam okazję również poznać kilka ciekawych osób.

Darya przed swoim panelem o rynku mangi w Polsce,

Były oczywiście konkursy (jak wyczynowy konkurs Rycerzy Zodiaku, czy konkurs ze screenami z anime - należało podać z jakiego anime pochodzi dany screen, a potem odpowiedzieć na dodatkowe pytanie), czy mnóstwo cosplayowiczów. 

Co jednak najbardziej spodobało mi się w atmosferze konwentu? Co sprawia, że chcę na pewno jeszcze pojechać na jakiś konwent? Przede wszystkim to, że pokazał mi to, że fandom to nie jest zabawa tylko dla nastolatków czy ludzi poniżej 30 roku życia, lecz może to być zabawa dla całych rodzin (widziałam mnóstwo ludzi, którzy przychodzili nawet z niemowlętami, dla nieco starszych dzieci również było trochę atrakcji), czy dla ludzi w wieku moich rodziców - po prostu jest to zabawa dla każdego, jeśli tylko się tym interesuje.

A po drugie, była to chyba najspokojniejsza impreza, na jakiej mogłam uczestniczyć. Ludzie byli naprawdę otwarci, uprzejmi, chętnie rozmawiali ze mną i nawiązywali kontakty, nawet jeśli wcześniej w ogóle ich nie kojarzyłam, można było czuć się też bezpiecznie, bez obawy, że ktoś coś ukradnie, itd. I oczywiście jest to dowód, że można się bawić doskonale bez (nadmiernej*) ilości alkoholu. Tylko oczywiście trzeba chcieć.

Moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne. W listopadzie w tym samym miejscu szykuje się kolejny konwent. Tym razem spróbuję swoich sił jako prowadząca panel. 

Więcej zdjęć na moim fanpage'u na facebooku :)

Moje konwentowe zdobycze :)

* Na terenie konwentu znajduje się pub, więc ciężko było, by nie napić się nawet piwa, jeśli oczywiście nie było się kierowcą. 
Share: