wtorek, 30 września 2014

Wenus w futrze (2013)

Chyba mało mamy takich filmów, które jednocześnie potrafią być proste w swej formie, a jednocześnie skomplikowane. „Wenus w futrze” Polańskiego to właśnie jeden z takich filmów. Dowód jednocześnie na to, że nie trzeba wielkich pieniędzy, efektów specjalnych, nawet nie potrzeba mnogiej liczby postaci, by film mógł być genialny w swej prostocie, a jednocześnie prowokujący do myślenia. Jednocześnie mam wrażenie, iż brakuje nam filmów z wybitnymi, wielobarwnymi postaciami kobiecymi. A taki jest ten film.
Źródło: filmweb.pl
Thomas poszukuje odtwórczyni głównej roli swojej sztuki, „Wenus w futrze”, która ma być adaptacją powieści hrabiego Masocha. Niestety, żadna z kandydatek mu nie odpowiada. Gdy główny bohater ma już wychodzić, niespodziewanie pojawia się Vanda, spóźniona, nieprzygotowana i z pozoru głupia aktorka. Thomas niechętnie godzi się na przesłuchanie. Wówczas Vanda pokazuje swoje prawdziwe oblicze.

Film Polańskiego z pomocą tylko dwóch aktorów pokazuje, czym jest teatr, a widz zaczyna się zastanawiać, czy powiedzenie „Życie to teatr” nie jest przypadkiem prawdziwe. Potrzeba wielkich umiejętności, zarówno tych aktorskich, jak i reżyserskich, by umiejętnie oddać świat w genialny sposób, pełen niedopowiedzeń i tajemniczości. W pewnym momencie granica między grą aktorską a prawdziwymi uczuciami bohaterów jest rozmyta. Nie wiemy już, czy jest to gra? Swobodny i wyrafinowany flirt? Ukryta psychoanaliza, spełnienie podświadomych pragnień? Z tymi pytaniami zostawia nas reżyser.

W szczególności należą się brawa Emmanuelle Seigner, która w brawurowy sposób w ciągu 90 minut tworzy kreacje różnych kobiet. Bo kto powiedział, że kobieta nie może być głupia, a jednocześnie na swój sposób sprytna?

Może być też piękna, a jednocześnie szokować tanią wulgarnością. Myślę, że po części każda z kobiet taka jest. Łączy w sobie wiele różnych cech, często są to sprzeczności. I Seigner się to udało. Vanda to jedna postać, a zachowuje się, jakby było ich wiele. Nie wiemy o niej nic od początku, aż do końca. Pozornie głupia ignorantka, której zależy tylko na roli i sławie, nawet za specjalnie nie interesuje się teatrem. Z czasem jednak widz (i nie tylko, Mathieu Almaric, odtwórca Thomasa również świetnie okazuje to zaskoczenie) widzi, że jest ona uzdolnioną aktorką… Albo i nie. Nie wiemy bowiem do końca, czy to wszystko, co mówi Vanda, jest grą, czy może projekcją jej prawdziwych uczuć. Niemniej jednak Vanda pokazuje to, jakie powinny być postacie kobiece – skomplikowane, pełne sprzeczności, emocjonalne, a jednocześnie wyrachowane, prowadzące wyrafinowaną grę. I to wszystko mieści się w jednej osobie! Czy nie takich kobiet brakuje nam w kinie?

Komu mogę polecić „Wenus w futrze”? Na pewno osobom, które nie tylko lubią kino pełne akcji. Jest to film bardzo teatralny, można by wręcz rzec, że ascetyczny, jeśli chodzi o środki artystyczne. Istotne są tu dialogi i gra, nie akcja. Jeśli ktoś woli więcej akcji, bohaterów, to film może go niestety znudzić. Na pewno jest to również film dla osób dorosłych – nawiązuje bowiem do spraw seksu, w dodatku BDSM (a nie każdy lubi taką tematykę), choć jednocześnie jest to przedstawione w dość subtelny sposób (czego nie można powiedzieć o pewnej popularnej ostatnio książce). Oczywiście jest to też pozycja obowiązkowa dla fanów twórczości Polańskiego. Myślę, że również osoby, które szukają skomplikowanych i niejednoznacznych postaci kobiecych nie będą zawiedzione. W każdym razie ten film zasługuje dla mnie na najwyższe noty i najlepsze nagrody. Polecam wszystkim miłośnikom dobrego kina. Moja ocena to 8/10, czyli bardzo dobry

[recenzja wysłana na konkurs organizowany przez portal filmweb.pl]

Share:

niedziela, 28 września 2014

Free! Eternal Summer (2013)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Moją pierwszą recenzją na tym blogu była recenzja dwóch anime, w tym jedno to było "Free!". Anime lekkie, dość przyjemne w odbiorze, z dobrym fanserwisem przeznaczonym głównie dla kobiet (choć nie było tak, że w tym fanserwisie było coś przerysowanego, było to raczej wyważone i to na tyle, że porównywalny fanserwis można zobaczyć na Olimpiadzie czy podczas zawodów pływackich). Twórcy postanowili pójść dalej i pociągnąć historię pływaków ze szkoły Itawobi. Jak wypadło? Szczerze... Czułam się nieco rozczarowana, bowiem pierwsze odcinki zapowiadały się ciekawie, jednakże twórcy nie ustrzegli się pewnych błędów. A jakich? O tym za chwilę.
Źródło: crunchyroll.com
W tej serii przed Haruką i Makoto stoi ważna życiowa decyzja - obaj stają się trzecioklasistami, a za chwilę muszą zdecydować, co chcą dalej robić po szkole. Jednocześnie dalej są członkami klubu pływackiego, który boryka się z nowymi problemami - nikt nowy nie chce dołączyć do czwórki pływaków. Tymczasem w szkole Rina również zachodzą zmiany - Mikoshiba, poprzedni kapitan, kończy szkołę i idzie na studia, a tym samym Rin zostaje kapitanem drużyny. Nieoczekiwanie do drużyny dołącza Sousuke Yamazaki, dawny przyjaciel Rina.

Przyznaję, że początkowy motyw bardzo mi się spodobał. Nie wiem, być może także dlatego, że jestem na podobnym etapie, co bohaterowie - czyli też całkiem niedawno wiele w moim życiu się zmieniło, wiązało się to z zakończeniem etapu edukacji i podjęciem pracy, ale przecież doskonale pamiętam też końcówkę szkoły średniej, kiedy podjęcie decyzji "Co dalej?" nie było wcale łatwe. I być może takie rozterki są nieco nostalgiczne i melancholijne, ale uznałam, że dzięki temu być może bohaterowie zostaną pokazani w nowym świetle, jako osoby dojrzalsze, z problemami i rozterkami. Niestety... Z odcinka na odcinek traciłam nadzieję. Co więc zawiodło? Moim zdaniem twórcy zawalili fabułę i wyważenie wątków. Niestety, samo oparcie na fanserwisie (który momentami robił się nieco nachalny, zwłaszcza, że prawie sugerował pairingi, a teorie fanowskie na temat rzekomych gejowskich związków nagle robiły się bardzo, ale to bardzo prawdopodobne, momentami miałam nawet tak, że myślałam, że jeden bohater za chwilę drugiego pocałuje) i na dobrej animacji nie wystarczy. Ale po kolei.

Po pierwsze, przeszkadza nieco nadmiar postaci. Mówi się, że troje to już tłok, a tutaj mamy tak, że do naszych starych bohaterów dołączają nowi i w efekcie nie wiadomo, na czym się skupić. Jako comic relief dołącza brat kapitana Mikoshiby - i spełnia swoją rolę, nie mam do niego zastrzeżeń. Całkiem ładnie jest również rozwinięta postać Nitoriego, który w pierwszym sezonie stał jakby na uboczu. Nawet epizodyczny Kisumi, dawny znajomy naszych bohaterów, spełnia swoją rolę (był postacią kluczem, dzięki któremu wszystkie wątki zaczęły się rozwiązywać). Największe "ale" mam jednak do Sousuke. Nie powiem, pod koniec odezwał się we mnie fangirl i nawet byłam w stanie parować go z Rinem (mimo wszystko, pasują do siebie), ale jednak jest koszmarnie rozpisaną postacią. Początkowo liczyłam, że stworzy on element zdrowej rywalizacji dla reszty bohaterów, a w efekcie przez większość odcinków "plątał się bezcelowo", tak jakby twórcy sami nie wiedzieli, co mają z nim zrobić. Dopiero pod koniec mamy dość ciekawy motyw, wyjaśnienie jego działań, po czym... Twórcy znowu sobie to olewają, brzydko mówiąc, bo stwierdzają, że Rin i Haruka mieli ze sobą za mało interakcji. Dawno nie widziałam tak źle poprowadzonej postaci (choć z wielkim potencjałem). Nie mówiąc o tym, że cierpią postacie kobiece, którymi się zachwycałam w pierwszym sezonie - tutaj jest ich jak na lekarstwo. Po drugie, fabuła. Główny wątek po kilku odcinkach gdzieś po prostu znika. W pewnym momencie zorientowałam się, że oglądam "Free!" tylko z przyzwyczajenia, bo tak to mieliśmy powtórkę z tego, co było do tej pory - zawody, kryzys, sukcesy i porażki. Dopiero jakby twórcy sobie pod koniec przypomnieli, o co im tak naprawdę chodziło. Ostatni odcinek trochę jakby ratuje to wszystko i... Niestety (?) sugeruje sezon trzeci. Choć nie wiem, czy chciałabym to jeszcze zobaczyć.

Niemniej jednak ten sezon ma kilka zalet, które mi przypadły do gustu. Po pierwsze - rozwinięcie postaci Rina i Haruki. Ten pierwszy stał się dojrzalszy, dobrze się sprawdza w roli kapitana drużyny. Ten drugi w końcu zaś ukazał charakter. Może nie okazał się najlepszym kolegą, przyjacielem (sama chętnie dałabym mu w twarz, bo zachowywał się czasami jak rozpieszczony bachor), ale jest to jakiś character development. Za jeden z lepszych odcinków mogę uznać ten, który opowiadał o rodzinie Nagisy (częściowo mogłam się z nim utożsamić). Do gustu przypadł mi też odcinek 12, kiedy bohaterowie pojechali do Australii. Japończycy tu zadbali o stronę językową (postacie mówią ładnym angielskim), a dodatkowo widać różnicę, gdy mamy pokazanych Australijczyków (inne rysy twarzy, postura). Nie mam również większych zastrzeżeń, co do animacji, która stoi na równie wysokim poziomie, co w sezonie pierwszym. Co do muzyki - tutaj opening bardziej mi się podobał, niż w sezonie pierwszym, czego nie mogę niestety powiedzieć o endingu.

W przypadku "Free!" sprawdzają się słowa piosenki "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Sezon pierwszy był ładną, zamkniętą historią. Czy sezon drugi był konieczny? Być może, ale moim zdaniem można było go poprowadzić o wiele lepiej. Na samym fanserwsie nie można daleko zajechać, niestety. W moim przypadku ten sezon był jak dla mnie dużym rozczarowaniem. Nie jest tak, że był całkiem beznadziejny, ale jednak wady trochę przysłoniły zalety. Jeśli jednak ktoś szuka czegoś lekkiego, a także podobały mu się postacie z sezonu pierwszego, to jak najbardziej można obejrzeć. Ode mnie jednak ten sezon dostaje (dość naciąganą) ocenę 6/10, czy niezły. Jednak jest to pozycja bardziej dla fanów. 

Share:

sobota, 27 września 2014

Magia w blasku księżyca (2014)

Czy dobre nazwiska gwarantują udany film? Często tak jest, ale niestety, częściej jest tak, że jeśli film reklamuje się tylko danymi nazwiskami, to niekoniecznie musi być dobry. W przypadku "Magii w blasku księżyca" Allena czegoś zabrakło. Niby to, co nam przedstawia, to przepis na udany film, jednakże ja po wyjściu z kina miałam dziwne uczucie pustki, jakby coś nie pasowało do reszty albo zabrakło czegoś, co nadałoby całości smaku. Ale co to może być? O tym w dalszej części recenzji.
Źródło: filmweb.pl
Lata 20. XX wieku. Stanley Crawford jest świetnym iluzjonistą, który przebiera się za Chińczyka i występuje w różnych miejscach w Europie. Ma także swoje hobby, a mianowicie lubi demaskować ludzi, którzy podają się za medium spirytystyczne. Stanley ma bowiem dość racjonalne podejście do życia i uważa, że rzeczy nadnaturalne nie istnieją, a wszystko da się wyjaśnić naukowo. Pewnego dnia spotyka swojego przyjaciela, który twierdzi, że obecnie we Francji przebywa młoda Amerykanka, Sophie Baker, która może być prawdziwym medium, mającym kontakt z duchami. Sophie posiada także zdolności jasnowidzące. Stanley postanawia zdemaskować dziewczynę, twierdząc, że jest oszustką. Z czasem jednak iluzjonista zaczyna mieć wątpliwości, gdy tylko lepiej poznaje Sophie...

Przyznaję, że nawet lubię styl Allena, który nie każdemu odpowiada. Czasami jest dość przegadany, większość jego filmów reklamuje się jako komedie, choć są one czasami dość gorzkim spojrzeniem na rzeczywistość. Tak jest i tym razem, kiedy film właściwie mógłby być komedią romantyczną (i to całkiem niezłą), gdyby nie elementy intelektualne, takie jak dywagacje bohaterów na temat tego, czy Bóg istnieje, czy też nie, czy w naszym życiu potrzebne jest kłamstwo, itd. Film zaś jest dosyć teatralny, co również wielu osobom może przeszkadzać, mi niekoniecznie. To dowód na to, że można zrobić dość dobry film kostiumowy bez wydawania milionów na efekty specjalne. Bo nie licząc kostiumów, stylizacji, to film prezentuje się dość ascetycznie i opiera się właściwie na grze aktorskiej. I dobrze. Bardzo mi się to podoba. Również klimat lat 20. XX wieku był oddany należycie. Wielkie brawa należą się również aktorom - w sumie Colin Firth odpowiada mi w wydaniu "zgorzkniałego i sarkastycznego Anglika". Jego Stanley ogólnie przypadł mi do gustu, bo to jest to, co szukam w dobrej postaci - a mianowicie był zdolny do zmiany (nawet jeśli miała być ona tylko chwilowa). A jak wypada reszta?

Bardzo lubię Emmę Stone, ale jeśli ma ona grać w filmach o tematyce historycznej, to chyba bardziej pasują jej lata 60. (jak w "Służących"). Nie wiem, czy to wina jej urody, czy stylizacji, ale ona jakoś nie pasuje do klimatów lat 20. Sama w sobie jest świetną aktorką, ale rola była jakby nie dla niej. Mimo, że jej postać z czasem staje się bardzo ciekawa (byłam zaskoczona, bo okazało się, że nie jest taka głupia, jak sądziłam), ale jednak... No po prostu nie pasuje, przez co konsekwencją jest to, że między nią a bohaterem granym przez Colina Firtha nie ma w ogóle chemii. Znaczy, dialogi toczące się między nimi są naprawdę interesujące, ale tym samym zakończenie, które jest wręcz cukierkowe, w ogóle mnie nie przekonuje. Co do reszty aktorów nie mam większych zastrzeżeń.

Nie bardzo rozumiem też, skąd tytuł. Znaczy słowo "magia" rozumiem, w końcu mamy do czynienia z iluzjonistą, ale "w blasku księżyca"? Czyżby scena w planetarium była aż tak ważna? Ja tego tak nie odczułam do końca.

Komu mogę polecić ten film? Generalnie ludziom, którzy lubią komedie romantyczne i nie tylko, ale przy tym nie oczekują rozrywki na niskim poziomie, a raczej zostawia ich z pewną refleksją i przemyśleniami. Przy tym jest to film lekki, w sam raz na wolne popołudnie. Dla fanów Colina Firtha i twórczości Allena pozycja obowiązkowa. Bo jeśli miałabym ten film zobaczyć jeszcze raz, to głównie dla Colina Firtha. A moja ocena to 7/10, czy dobry. Nie to, co oczekiwałam, ale nie mogę też powiedzieć, że był zły (bo nie był).
Share:

wtorek, 23 września 2014

Gekkan Shoujo Nozaki-kun (2014)

Czasami bywa też tak, że ktoś mi coś poleci na szybkiego. Spróbuję i się wciągnę. A potem żałuję, że nie byłam z czymś na bieżąco, bo wtedy odpowiednio bym sobie dawkowała to wszystko (tak też było z Free!, w tym tygodniu również recenzja). To anime zostało przez moją znajomą okrzyknięte najlepszym anime tego sezonu. I czy tak jest? Czy faktycznie shoujo może być tak dobre? Ten tytuł pokazuje, że jak najbardziej. Pod warunkiem, że będzie dość nietypowe.
Źródło: tumblr.com
Jeden z tłumaczy przełożył dość kreatywnie tytuł "Babskie romanse Nozakiego". I sam tytuł już może intrygować. O czym to w ogóle jest? Zaczyna się dość nietypowo, bo jakby "od końca", czyli zwykle takie scenki mamy na końcu takich anime, a nie na początku. Chiyo Sakura, 16-letnia uczennica liceum, podchodzi do swojego kolegi z równoległej klasy, tytułowego Nozakiego, chcąc mu wyznać miłość. Niestety, nieśmiała dziewczyna źle dobiera słowa, więc chłopak bierze ją... za swoją fankę i daje jej autograf. Chiyo nie wie, co o tym myśleć, do czasu, kiedy Nozaki zabiera ją do swojego mieszkania... A tam okazuje się, że chłopak jest autorem mang shoujo, czyli romansów przeznaczonych dla dziewczyn. Zauważył, że Chiyo ma talent plastyczny, więc prosi ją o pomoc w zaznaczaniu tego, co ma być na danym kadrze ciemniejsze (np. włosy). Tak zaczyna się dość nietypowa znajomość, Z czasem poznajemy również innych znajomych głównych bohaterów, którzy są momentami jeszcze dziwniejsi.

Przede wszystkim w tym anime urzekło mnie to, co czasami wspominam, co najbardziej lubię w postaciach, a mianowicie lubię, kiedy postacie łączą ze sobą cechy stereotypowe z niestereotypowymi. I tak jest w tym przypadku, kiedy to wydaje się, że pozornie to będzie kolejny licealny romans, który będzie przebiegał bardzo schematycznie. Tak jednak nie jest.

Jedyne, co jest dość schematyczne, to manga Nozakiego, którą często widujemy jako poszczególne kadry, zwłaszcza, gdy Nozaki przedstawia jakiś pomysł. Cała reszta potrafi zaskoczyć. I tak mamy autora mangi, który pozornie jest raczej typem postaci, która odznacza się stoickim spokojem i małomównością, a już na pewno nie posądzilibyśmy go o pisanie romansów. Zwłaszcza, że jak sam przyznaje, nigdy nie miał dziewczyny. Mamy główną bohaterkę, Chiyo, która jest dobrą postacią wprowadzającą - widz poznaje wszystko właściwie razem z nią, także razem z nią często wpada w osłupienie, kiedy widzi to coraz dziwniejszych bohaterów. Wydaje się, że Chiyo będzie stereotypową, głośną, małą istotką, która denerwuje się o byle co, jeśli coś nie idzie po jej myśli... Tak jednak nie jest! Jest spokojna, grzeczna, czasami aż za bardzo opanowana. Daje się ją polubić. Mamy przyjaciela głównego bohatera, który pozornie jest podrywaczem, lecz tak naprawdę jest nieśmiały. Mamy przyjaciółkę głównej bohaterki, która potrafi być irytująca, ale ma niebiański głos. Mamy dziewczynę żywcem wziętą z mang yuri, która odgrywa rolę księcia, choć przy tym jest chodzącą niedoskonałością (nie ma w sobie nic z gracji godnej księcia). I tak dalej, właściwie tak należałoby wymieniać każdego bohatera. Schematy są najczęściej odwrócone. I to jest świetne! A dodatkowo podoba mi się przedstawienie (nieco przerysowane, ale zabawne) pisarza (a bardziej w tym przypadku mangaki), który właściwie każdą okazję wykorzystuje na research do swojej mangi. Nie można powiedzieć przy tym, że Nozaki nie ma żadnych uczuć, że jest głupi, itd. Bardziej bym powiedziała, że jest taki... Nieżyciowy. Słabo styka się z rzeczywistym światem, trochę mu się miesza fikcja z rzeczywistością, ale to nie znaczy, że jest głupi. A jego postawa stwarza wiele zabawnych sytuacji.

Z wad - może lekki spoiler, ale o ile odwrócenie schematów jest miłą odmianą, tak jednak czasem chciałoby się, żeby coś jednak poszło schematycznie, żeby było dało radę coś przewidzieć, no i... Okay, tu się bardziej udziela dramat shippera, który czuje frustrację pt. "Dlaczego oni jeszcze nie są razem?!"

Kreska jest bardzo przyjemna dla oka. Zarówno postacie (które wyglądają w miarę realnie jak na anime, nie ma jakichś nienaturalnych kolorów włosów, itd.), które wyglądają całkiem sympatycznie, jak i tła. Właśnie tła są bardzo dopracowane i rzadko spotyka się, aby w komedii była taka kreska, bardzo zbliżona do realizmu.

Czy Gekkan Shoujo Nozaki-kun to najlepsze anime sezonu? Z całą pewnością się wyróżnia i ogląda się przyjemnie. Nie mam zbyt wielu porównań, ale jednak chyba Kuroshitsuji u mnie wygrywa póki co. Mimo to, jeśli komuś podobał się Bakuman, a także lubi dość nietypową komedię z ciekawymi postaciami (i jeszcze ciekawszymi relacjami), to jest pozycja zdecydowanie dla niego. A moja ocena to mocne 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem
Share:

niedziela, 21 września 2014

Bachanalia Fantastyczne 2014 - relacja

W ten weekend wybrałam się na Bachanalia Fantastyczne, imprezę (konwent) organizowaną przez Zielonogórski Klub Fantastyki "Ad Astra". I był to mój pierwszy konwent jako taki, dlatego cieszę się, że był organizowany w mieście, które dobrze znam. Cóż, Pyrkon nie wypalił (w sensie nie mogłam być tam), więc poszłam na Bachanalia, by zobaczyć, "z czym to się je". I jak wrażenia? Ogólnie pozytywne. I to bardzo. 

Impreza zaczęła się generalnie w piątek, a skończyła dzisiaj, lecz najwięcej rzeczy zobaczyłam wczoraj i głównie to tę sobotę opiszę. 

Klub, w którym odbywał się konwent nazywa się "Krzywy Komin". I generalnie jest to bardzo fajne miejsce do organizowania takich imprez.
Pierwsza rzecz, o której się przekonałam, to taka, że na takich imprezach ciężko wybrać, co chce się zobaczyć, w jakiej kolejności tak, aby stracić jak najmniej. Bo przykładowo ja musiałam wybierać między panelem Jakuba Ćwieka o przeklinaniu w literaturze, a między panelem mojej znajomej Daryi o rynku mangi w Polsce (do tego jeszcze wrócę). Wybrałam Dar, bo ogólnie chciałam być pomocna dla niej i dla jej znajomych (w końcu dość obce miasto, ja sama niejednokrotnie korzystałam z pomocy "tutejszych" znajomych, gdy byłam we Wrocławiu, Krakowie, czy Warszawie) i chciałam się odwdzięczyć. Do panelu jeszcze wrócę.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, to była dość ciekawa prelekcja pana Witolda Jabłońskiego na temat Słowian i naszej przeszłości. Prowadzący dość dobrze rozprawił się z mitami, które są nam powtarzane na lekcjach historii, jakoby Słowianie przed chrześcijaństwem nie mieli państwa czy kultury. Dość smutne spostrzeżenia na temat tego, jak niewiele wiemy o naszej przeszłości, a właśnie chrześcijaństwo niekoniecznie przyniosło same dobre rzeczy. Generalnie dużo można było się dowiedzieć.

Pan Witold Jabłoński podczas swojej prelekcji o Słowianach.
Choć prelekcja się przedłużyła, ja postanowiłam zajrzeć na inną prelekcję na temat archetypów w mandze i anime. Niestety, właściwa prelekcja się skończyła, ale trwała luźna dyskusja na temat anime ogólnie, więc się do niej przyłączyłam. Było miło poznać innych ludzi tak żywnie zainteresowanych japońskim komiksem i animacją. Może nawet bardziej niż ja...

Potem w międzyczasie zaglądałam także w inne miejsca, co ciekawego się działo. Na terenie konwentu były dwa gamesroomy - jeden przeznaczony do gier planszowych (a obok był także sklepik konwentowy), a drugi był pokojem z różnego rodzaju konsolami - od słynnego Pegasusa aż po Playstation, czy Wii, na której można było próbować swoich sił w Guitar Hero (no niestety, byłam w tym dość cienka. wolałam pograć w klasycznego Mario). 

Gry planszowe cieszyły się naprawdę ogromnym zainteresowaniem. To zdjęcie idealne dla malkontentów, którzy uważają, że komputery zdominowały wszystko i już nikt się nie interesuje klasycznymi grami planszowymi czy też innymi formami rozrywki.
Największe kłamstwo dzieciństwa, czyli klasyczna konsola Pegasus i "99999 gier w jednym".
Kolejną prelekcją, jaką wysłuchałam, było krótkie wystąpienie pana Macieja Parowskiego na temat polskiej fantastyki (i nie tylko) i jej "heroicznego okresu", czyli lat 80., kiedy to były problemy z wydawaniem takich dzieł. Prelekcja również godna uwagi - bo dowiedziałam się o takich odmianach tego gatunku, o których nie miałam pojęcia, a także pojawiła się smutna, ale prawdziwa dygresja na temat tego, że fantastyka jest wciąż uważana za "gorszy" gatunek od pozostałych, ponieważ odbiega od realizmu.

Pan Maciej Parowski podczas swojej prelekcji.
Później pozostałam dłużej w bloku mangowym. A zaczęło się od wcześniej wspomnianego panelu Daryi o rynku mangi w Polsce. Prowadząca opowiadała o początkach tego rynku, problemach, jakie były po drodze, a także panowała ożywiona dyskusja na temat konkretnych wydawnictw, którym się udało wybić i które obecnie wydają najwięcej tytułów. Przy okazji dowiedziałam się kilka nowych rzeczy, takich jak ta, że Polska jest ewenementem, jeśli chodzi o target, bo przykładowo Kuroshitsuji kupują w Polsce głównie dziewczyny, natomiast w Japonii głównym targetem są chłopcy. Dzięki dyskusji miałam okazję również poznać kilka ciekawych osób.

Darya przed swoim panelem o rynku mangi w Polsce,

Były oczywiście konkursy (jak wyczynowy konkurs Rycerzy Zodiaku, czy konkurs ze screenami z anime - należało podać z jakiego anime pochodzi dany screen, a potem odpowiedzieć na dodatkowe pytanie), czy mnóstwo cosplayowiczów. 

Co jednak najbardziej spodobało mi się w atmosferze konwentu? Co sprawia, że chcę na pewno jeszcze pojechać na jakiś konwent? Przede wszystkim to, że pokazał mi to, że fandom to nie jest zabawa tylko dla nastolatków czy ludzi poniżej 30 roku życia, lecz może to być zabawa dla całych rodzin (widziałam mnóstwo ludzi, którzy przychodzili nawet z niemowlętami, dla nieco starszych dzieci również było trochę atrakcji), czy dla ludzi w wieku moich rodziców - po prostu jest to zabawa dla każdego, jeśli tylko się tym interesuje.

A po drugie, była to chyba najspokojniejsza impreza, na jakiej mogłam uczestniczyć. Ludzie byli naprawdę otwarci, uprzejmi, chętnie rozmawiali ze mną i nawiązywali kontakty, nawet jeśli wcześniej w ogóle ich nie kojarzyłam, można było czuć się też bezpiecznie, bez obawy, że ktoś coś ukradnie, itd. I oczywiście jest to dowód, że można się bawić doskonale bez (nadmiernej*) ilości alkoholu. Tylko oczywiście trzeba chcieć.

Moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne. W listopadzie w tym samym miejscu szykuje się kolejny konwent. Tym razem spróbuję swoich sił jako prowadząca panel. 

Więcej zdjęć na moim fanpage'u na facebooku :)

Moje konwentowe zdobycze :)

* Na terenie konwentu znajduje się pub, więc ciężko było, by nie napić się nawet piwa, jeśli oczywiście nie było się kierowcą. 
Share:

niedziela, 14 września 2014

Kuroshitsuji 3: Book of Circus (2014)

Czasami bywa tak, że nie wszystko udaje się za pierwszym razem. Ale ważne, by człowiek wyciągał jakąś lekcję ze swoich błędów, by potem mógł stworzyć coś jeszcze lepszego. Nie inaczej jest z twórcami filmowymi czy książkowymi, czy w tym przypadku - z twórcami anime. Po nieudanym sezonie drugim Kuroshitsuji (które jest bardzo dobrą mangą) dostaliśmy kolejny sezon. Choć ciężko to ująć, czy jest to kontynuacja, czy swojego rodzaju reboot. Ale o tym za chwilę.
Źródło: kuroshitsuji.wikia.com
Anglia, koniec XIX wieku, epoka wiktoriańska. Ciel Phantomahive ma 13 lat i jest hrabią, dziedzicem rodu Phantomahive. Mieszka na dworze szlacheckim wraz ze swoim wiernym lokajem, Sebastianem Michaelisem oraz ze służbą. Ciel jest właścicielem spółki Funtom, produkującym zabawki i słodycze, a także wiernym "psem królowej", który rozwiązuje tajemnicze zagadki (nierzadko związane z siłami nadprzyrodzonymi), z którymi Scotland Yard sobie nie radzi. Ciel skrywa jednak pewną tajemnicę. W wieku 10 lat zawarł faustowski układ, w którym demon zabierze jego duszę, a w zamian za to ma pomóc mu w zemście na ludziach, którzy zabili jego rodziców i poważnie skrzywdzili podczas pewnego rytuału. Tym demonem jest właśnie lokaj Ciela, Sebastian. Królowa Wiktoria wkrótce zleca wyjaśnienie tajemniczych zniknięć dzieci, najczęściej sierot, z ulic Londynu. Trop prowadzi do tytułowego cyrku, Arki Noego. Ciel i Sebastian wspólnie przeprowadzają śledztwo.

Na początek jednak warto przypomnieć co nieco o realizacji anime. Sezon drugi bowiem ukazał się w roku 2010, więc od tego czasu mieliśmy dość długą przerwę. Co się takiego stało? Otóż niestety Kuroshitsuji padło ofiarą wymyślania kolejnych wątków przez twórców anime, którzy nie czekali na materiał źródłowy, czyli mangę. W ten sposób nawet druga połowa sezonu pierwszego odbiega mocno fabularnie od mangi, zaś sezon drugi to materiał całkowicie stworzony przez twórców anime. I prawdopodobnie dlatego również nieudany, kompletnie odmienny od mangi, z postaciami, których nie dało się polubić, w dodatku fabuła była pokręcona i pozbawiona jakiejkolwiek logiki. Na szczęście sezon trzeci zaczyna się odcinkiem, w której jakby przypominamy sobie, kim jest Ciel, kim jest Sebastian, oraz jakie charaktery ma jego służba - jest to dość luźna adaptacja jednego z rozdziałów mangi. Ale przy tym bardzo dobre wprowadzenie dla kogoś, kto w ogóle nie zna Kuroshitsuji. Dlatego pierwszy odcinek mnie zachwycił. A równocześnie podobał mi się dlatego, że tym samym wykreśla nieudany sezon drugi z kanonu - w ten sposób sezon z 2010 roku możemy potraktować jako alternatywną historię, ciekawostkę. Sezon trzeci natomiast trzyma się dość wiernie oryginałowi, ale dodaje też coś od siebie. I to jest moim zdaniem przepis na udaną ekranizację.

Wspomniane odstępstwa od oryginału to odcinek pierwszy oraz dodatkowe scenki z porywaniem dzieci (które właśnie dobrze wypadają w anime, a w mandze nie wypadłyby tak widowiskowo). Są one bardzo dobrym uzupełnieniem całości. Sezon zamyka się bowiem w dziesięciu odcinkach. Obawiałam się początkowo, że to za mało, że coś pewnie będą musieli okroić, a jednak okazało się, że pomieścili wszystko, a nawet coś od siebie dodali.

Fabuła... Jeśli jesteście w stanie przymknąć oko na pewne błędy w oddaniu epoki wiktoriańskiej (bo takowe są, więcej o nich napiszę w recenzji mangi), a także lubicie wątki fantasy, to myślę, że powinna przypaść wam do gustu. Jest to ciekawie ułożony kryminał, z dość mrocznym rozwiązaniem zagadki (osobiście takie rozwiązania znam głównie z horrorów), a przy tym postacie, choć jest ich dość dużo, nie są płytkie i potrafią zaskoczyć (moja ulubiona scena to ta, kiedy okazuje się, kim tak naprawdę jest służba Ciela). Główni przeciwnicy również mają swoje motywy, a nawet jesteśmy w stanie im współczuć. Zakończenie jest jedno z lepszych, jakie widziałam. Jest ono bowiem półotwarte, kończy się podobnie, jak manga. W ten sposób sezon ten może stanowić zamkniętą całość, ale jednocześnie istnieje furtka, która pozwala na kontynuację. I takowa ma powstać, wkrótce dostaniemy OVA o Arthurze Conanie Doyle'u, czyli jest to realizacja kolejnego wątku z mangi. Jednocześnie zakończenie, choć nie jest ani szczęśliwe tak do końca, ani mroczne, czy smutne, różni się stanowczo od poprzednich sezonów, Jest nastrojowe i skłania do refleksji, a przy tym jest dość spokojne. Co mi się zdecydowanie podoba.

Nie mam zarzutów, co do animacji, czy muzyki. Wstawki CGI są ładnie wplecione w całość, jest tyle, ile akurat ich potrzeba i ładnie się prezentują. W przypadku muzyki bardzo podoba mi się dynamiczny opening, wpisujący się w klimat serii. Być może jedynie nie odpowiadała mi zmiana koloru oczu Sebastiana (czerwone tęczówki sugerują, że mamy do czynienia z istotą nadprzyrodzoną, a przecież Sebastian powinien ukrywać swoją tożsamość jako demon), ale po kilku odcinkach można się przyzwyczaić.

W przypadku Kuroshitsuji chciałabym dać dwie oceny. Jako ekranizacja mangi należy się sezonowi trzeciemu 10/10, a w przypadku fabuły i całości - mocne 8/10. Średnia ocen to więc 9/10, czyli rewelacyjne. Myślę, że "Book of Circus" można obejrzeć śmiało, nawet jeśli nie zna się dwóch poprzednich sezonów. Osobiście jednak bardziej polecam mangę, wydawaną w Polsce przez wydawnictwo Waneko, a jeśli już ktoś chce się brać za anime, to polecam obejrzenie pierwszego sezonu do 15 odcinka włącznie (na tym się kończy część pokrywająca się z mangą) oraz Book of Circus. Drugi sezon można sobie z czystym sumieniem darować. A jest to świetny tytuł, o którym na pewno więcej opowiem, gdy napiszę coś o polskim wydaniu mangi.
Share: