środa, 26 marca 2014

Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz (2014)

Czasami zdarza się tak, że pójdę na jakiś film, nie planując tego dużo wcześniej. Ogólnie miałam zamiar obejrzeć "Kapitana Amerykę", ale nie wiedziałam, kiedy to nastąpi. Ostatecznie wypadło w dniu premiery. I ogólnie moje wrażenie... Jest bardzo dobre. Jeśli chcecie mieć dobrą rozrywkę, to krótko mówiąc: Marvel was nie zawiedzie. Choć ja do ogromnych fanów Marvela i ich bohaterów nie należę (patrzę po prostu z punktu widzenia czysto rozrywkowego), to nie mogę powiedzieć, że film był zły, bo byłoby to kłamstwo. Recenzję postaram się napisać bez większych spoilerów, choć sam opis fabuły może będzie bardzo krótki właśnie z tego powodu.
Źródło: filmweb.pl
Ale o czym jest film? Akcja dzieje się jakiś czas po zakończeniu Avengersów, współcześnie (choć zaawansowana technologia jest jak z przyszłości). Steve Rogers powoli próbuje się przystosować do nowej rzeczywistości, po tym jak go rozmrożono. Jednocześnie współpracuje z agencją S.H.I.E.L.D., dowodzonej przez Nicka Fury'ego, znanego nam z Avengersów. Steve (jako Kapitan Ameryka oczywiście) wraz z Czarną Wdową (czyli Nataszą Romanoff) dostają misję odbicia statku należącego do S.H.I.E.L.D. Wkrótce się okazuje, że sprawa ze statkiem jest przykrywką dla o wiele grubszej sprawy, którą starają się rozwikłać Steve, Natasza oraz ich nowy znajomy Sam (czyli Falcon).

I może zacznę od wad, bo tych jest mniej. Pierwszą zasadniczą wadą jest sprawa tytuł vs. film. Owszem, wątek tytułowego Zimowego Żołnierza jest ważny, jest istotny, jest też ciekawy, jednak jest tylko jednym z wątków tego filmu, jest jakby częścią składową, a co najważniejsze, sam Żołnierz (i tu lekki spoiler) nie jest głównym antagonistą, jak to próbowano uchwycić w trailerze, czy w innych materiałach promocyjnych. Dla mnie lepiej byłoby to nazwać po prostu "Kapitan Ameryka 2". Zwłaszcza, że film sam w sobie promowany jest jako wstęp do "Avengers 2" (i coś w tym jest, ale wrócę jeszcze do tego). Drugą, i ostatnią wadą jest to, że znowu jest to film, który tworzą postacie drugoplanowe, takie jak Czarna Wdowa, Nick Fury, Falcon. Nie jestem wielką fanką Steve'a Rogersa i głównie przez to pierwsza część Kapitana Ameryki średnio mi się podobała. Steve sam w sobie potrafi być nieco irytujący, wyidealizowany, a dodatkowo często działa zbyt emocjonalnie, a nie rozsądnie. Owszem, jego wrażliwość i gotowość do poświęceń była czymś ważnym (w końcu gdyby nie to, nie wybraliby go do eksperymentu), ale momentami jest pełna niezdrowego wręcz patosu (dlatego dla rozluźnienia po jednym z monologów Steve'a Sam zapytał, czy wziął to z Internetu, czyli mieliśmy comic relief). Rozumiem, że Kapitan Ameryka był stworzony także w celach propagandowych, powstał też w czasach, kiedy superbohaterowie byli ogólnie wyidealizowani, ale jednak... Uważam, że czasy się zmieniły i bohaterowie powinni się wykazywać czymś jeszcze. Oczywiście bez przeginania, żeby nie byli antybohaterami, ale skoro Steve żyje w czasach współczesnych, a wyznaje wartości z lat 40. XX wieku, to coś tu zgrzyta. Choć jest też swoistą zaletą, ale o tym za chwilę.

No, to po marudzeniu pora na zalety, a tych jest całe mnóstwo. Po pierwsze - fabuła. Plot twist goni plot twist. Były owszem momenty przewidywalne, ale jednak film był bardziej intrygujący, niż się spodziewałam. Niemal do końca trzyma w napięciu i niemal do końca zastanawiałam się, do czego to wszystko zmierza. Jeśli ktoś lubi także filmy sensacyjne w połączeniu ze spiskami (dlatego też uważam, że spiskowe teorie dziejów to bajki, które fajnie się prezentują w filmach, ale nijak mają się do rzeczywistości), to naprawdę polecam ten film. Pierwsza część bowiem była dla mnie... Dość łopatologiczna. Ale nic dziwnego, skoro przedstawiała historię z tych pierwszych komiksów - to na usprawiedliwienie. Ale właśnie "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz" nadrabia fabułą, która nie jest skomplikowana, ale też nie jest naiwna, czy przewidywalna w 100%. I tego oczekuję po filmach rozrywkowych. Postacie drugoplanowe. Jak narzekałam na Steve'a, tak nie mam prawa narzekać na resztę postaci - a to głównie dlatego, że dzięki nim film jest ciekawy. Nie są one jednoznaczne, momentami też ciężko powiedzieć, kto tu jest do końca dobry, a kto jest zły. I to jest świetne! W pamięć zapadają Scarlett Johansson jako Czarna Wdowa i Samuel L. Jackson jako Nick Fury. Agentka Romanoff jest dobrą postacią kobiecą. Można o niej powiedzieć, że jest "badass". Jest też piękna, ale to nie jej uroda jest głównym atutem, a jej spryt oraz waleczność. Początkowo mnie dziwiło, że Czarna Wdowa pyta Steve'a o to, czy się z kimś umawia, bo zastanawiałam się, czy to jest ta sama Scarlett Johansson, która sprzeciwiała się seksizmowi w mediach. Ale jednak potem takie teksty nie przeszkadzają, raczej są na rozluźnienie, a postać jest wręcz genialna. Tak więc postacie, a także gra aktorska są bez zarzutu. Co dalej? Akcja oczywiście. Same sceny akcji prezentują się świetnie, a to zasługa technik (i chyba się słuchają Douga Walkera, bo mamy coraz mniej "trzęsącej się kamery"). Jeśli ktoś lubi pościgi, "strzelanki", sceny walki - to również jest film dla niego. I ostatnia rzecz - drobne scenki, takie swoiste smaczki. Oczywiście pojawia się gościnnie Stan Lee, na samym początku uśmiechnęłam się, gdy widziałam listę "do zobaczenia" Steve'a (m.in. były tam Gwiezdne Wojny, czekam, aż ktoś zrobi screena z tym), czy także właśnie takie wątpliwości Steve'a z powodu braku przystosowania się do współczesnych czasów (choć idzie mu całkiem nieźle), a także wzmianka o Iron Manie. Dodatkowo po napisach końcowych są dwie sceny, z tego, co się dowiedziałam. Zanim obejrzałam film, nie wiedziałam, więc widziałam tylko jedną, która właśnie moim zdaniem jest swoistą zapowiedzią kontynuacji Avengersów.

Z paru rzeczy technicznych - byłam na filmie z dubbingiem, (nie)stety. Tu już mogę mieć pretensje tylko do mojego kina, że napisy będą tak późno (bo o 20:45), więc z braku laku... Lecz mam zasadę, że nigdy nie oceniam filmu po dubbingu, a jako oddzielny twór. I nie wypada aż tak koszmarnie, idzie się przyzwyczaić, choć jednak wolę oryginalne głosy (mam nadzieję, że obejrzę jeszcze raz w oryginale). Choć przyznaję, że polityka Disneya o dubbingowaniu ich filmów jest dziwna, a to dlatego, że trochę jakby robiona na ślepo i przez to zapędzili się w kozi róg. Filmy Marvela nie są bowiem skierowane do dzieci. Jeśli już, to są to filmy dla młodzieży gimnazjalnej wzwyż, a takie dzieciaki już umieją czytać szybko napisy. Ale to już... No na to nie mamy wpływu.

Podsumowując: "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz" to rozrywka na najwyższym poziomie, ale właśnie temu kino służy - rozrywce. Dla mnie film o wiele lepszy niż pierwsza część, a momentami podobał mi się bardziej, niż Avengersi. Dlatego, jeśli ktoś może, to niech obejrzy w kinie - takie filmy się lepiej ogląda na dużym ekranie. Polecam. A moja ocena to 8/10, czyli bardzo dobry (i to bez żadnego naciągania). 
Share:

niedziela, 23 marca 2014

Kamerdyner (2013)

Obejrzałam w końcu film "Kamerdyner", reżyserii Lee Danielsa. Zachęcona jego świetnym obrazem "Hej, Skarbie", tym bardziej chciałam zobaczyć ten film. Tematyka problemów takich jak rasizm również bardzo mnie interesuje. I jak "Zniewolony" mnie zawiódł, "Lincoln" troszeczkę to poprawił, ale również też znudził, to jak prezentuje się "Kamerdyner"?
Źródło: filmweb.pl
Film opowiada historię Cecila Gainesa, który w 1926 roku, jako małe dziecko traci swojego ojca. Właścicielka plantacji, na której pracuje, uczy go, jak być kamerdynerem. Gdy Cecil dorasta, postanawia opuścić plantację i szukać lepszej pracy. Znajduje ją przypadkowo w hotelu, gdzie starszy i doświadczony barman uczy go zawodu. Po pewnym czasie dostaje propozycję pracy w luksusowym hotelu w Waszyngtonie. Tam zauważa go jeden z pracowników Białego Domu, a Cecil otrzymuje posadę kamerdynera samego prezydenta Stanów Zjednoczonych. W tle ważnych wydarzeń z historii USA widzimy również rodzinne problemy Cecila, a w szczególności brak porozumienia z synem, który staje się aktywistą na rzecz walki o równość rasową.

Ogólnie film prezentuje się przyzwoicie. Przedstawia również problem rasizmu, ale w wieku XX, w mniej więcej podobnych czasach, kiedy toczy się akcja słynnych już "Służących". Dużym plusem jest na pewno przedstawienie poszczególnych wątków, jak i obsada aktorska. Zaletą jest głównie to, że film nie skupia się tylko na tytułowej roli kamerdynera, a kolejni prezydenci USA - od Eisenhowera, aż do Reagana są pokazani raczej w tle, choć ich role są bardzo ważne. Wątek problemów rodzinnych głównego bohatera jest również świetnie ukazany - żona Gloria (w tej roli świetna Oprah Winfrey) nadużywa alkoholu, ponieważ czuje się samotna i zaniedbana przez męża, którego często nie ma całymi dniami w domu. Dodatkowo Cecil nie potrafi się dogadać z synem Louisem - i widać w nich różnicę pokoleniową, bowiem Cecil uważa, że tylko ciężką i uczciwą pracą można coś osiągnąć w życiu, a Louis oczekuje czegoś więcej, zwłaszcza na studiach dowiaduje się o ruchach obywatelskich na rzecz równych praw rasowych. Jak już wspomniałam, wielką zaletą jest obsada. Dzięki niej niemal każda rola zapada w pamięć, dodatkowo to właśnie znane gwiazdy, takie jak Robin Williams, Alan Rickman, Jane Fonda, czy nawet Lenny Kravitz lub Mariah Carey grają drugoplanowe czy epizodyczne role. I wypadają w nich świetnie, dlatego, że na ekranie nie widzimy tych gwiazd, tylko te postacie. Choć jest tu też spora zasługa charakteryzacji.

Film ma jednak jedną, dość uciążliwą wadę - zakończenie. Krytycy zarzucali, że film jest "ugrzeczniony", "poprawny politycznie". I takie wrażenie odnosi się przez końcówkę, która pokazuje rok 2008 i wygraną Obamy w wyborach prezydenckich. Przedstawienie obecnego prezydenta może budzić kontrowersje. Dodatkowo pod względami technicznymi końcówka przeciąga niepotrzebnie ten film, mimo iż wszystkie wątki zostały rozwiązane. Ale być może to był właśnie powód braku jakiejkolwiek nominacji do Oscara (choć moim zdaniem Oprah mogła być chociaż nominowana. Może nie zasługiwała na nagrodę, ale na nominację z całą pewnością).

Myślę, że film można z całą pewnością polecić każdemu, kto lubi biografię, czy współczesną historię, a także ciekawe przedstawienie problemów społecznych, czy dramatów rodzinnych. Z całą pewnością "Kamerdyner" nie nudzi widza i warto obejrzeć, zwłaszcza, jeśli ktoś wrażliwy na problemy takie, jak równouprawnienie. Dlatego moja ocena to 7/10, czyli dobry
Share:

piątek, 21 marca 2014

Lincoln (2012)

Zniesmaczona lekko "Zniewolonym" i w ramach "nadrabiania filmów z Lee Pacem" postanowiłam tym razem sięgnąć po "Lincolna", film znanego reżysera, Stevena Spielberga o życiu tego znanego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co natomiast otrzymałam? Obraz przyzwoity, ale niestety, w zasadzie tylko tyle można o tym powiedzieć. Chciałam sięgnąć po inną stronę historię, jaka była zaprezentowana w "Zniewolonym", a jest to jednocześnie ten kawałek historii, który mnie fascynuje, czyli jeden z pierwszych kroków do zniesienia rasizmu w Stanach Zjednoczonych, kiedy ludzie pojęli, że chyba coś jest nie tak z wolnością, która jest główną wartością USA.
Źródło: filmweb.pl
Film opowiada o ostatnich kilku miesiącach życia Abrahama Lincolna - od momentu ponownej elekcji na prezydenta, poprzez przegłosowanie 13. poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych (która znosiła niewolnictwo), aż do momentu tragicznej śmierci w teatrze. A w tle tych całych wydarzeń - wojna secesyjna i rodzinne oraz małżeńskie problemy prezydenta.

Moje uczucia wobec tego filmu są dość mieszane. Warto jednak zacząć od zalet. W porównaniu do "Zniewolonego", lepiej wypadają przede wszystkim kreacje postaci. Nie mamy tutaj już przesłania pt. "wszyscy biali są źli, nawet jak im się wydaje, że nie są". Mamy wielką różnorodność postaci, oczywiście, mamy takich rasistów, jak Fernando Wood (właśnie fenomenalnie zagrał go Lee Pace), ale mamy też Stevensa, granego równie świetnie przez Tommy'ego Lee Jonesa, dla którego główną wartością jest wolność. Nie brakuje również obiektów zainteresowania poprawki - czyli ludności czarnoskórej USA. To już nie jest ten sam obraz, co w "Zniewolonym", choć akcja toczy się niewiele później. I te postacie są różnorodne - mamy żołnierzy, którzy chcą wiernie służyć swojej ojczyźnie, mamy matkę, która straciła syna podczas walki o wolność (a przy okazji byłą niewolnicę, która tylko wspomina o tym, że była bita, co jest bardziej wymowne), czy kamerdynera Lincolna, który był człowiekiem wolnym. Przede wszystkim różnorodność postaci jest wielkim atutem filmu. Daniel Day-Lewis również zasłużył w pełni na Oscara, grając prezydenta Lincolna. Z jednej strony był to człowiek, który miał wielkie zasługi dla USA - walczył w końcu o wolność, ale z drugiej strony widać było, że nie radzi sobie w życiu rodzinnym - nie rozumie swojej żony, z którą często się kłóci, nie potrafi także dogadać się z synem. I takie postacie są właśnie najbardziej fascynujące. Inną zaletą jest przesłanie, aktualne także do dziś. Szczególnie wymowne wydaje mi się zdanie wypowiedziane przez Stevensa. Zdanie, którego niektórzy nie pojmują chyba nawet dzisiaj: "Nie wierzę w całkowitą równość, ale wierzę w równość wobec prawa."

Nie będę się wypowiadać o aspektach technicznych, typu zdjęcia, czy muzyka, bo stoją one na wysokim poziomie. Jednak film "Lincoln" ma też swoje wady. Przede wszystkim jest momentami nudny i przegadany. Rozumiem, że jest bardziej "teatralny", ale znam filmy teatralne, które nie nudzą. W "Lincolnie" przede wszystkim na szkodę wypada przedstawienie czasowe. Większość akcji toczy się w ciągu miesiąca - od początku stycznia 1865 do momentu uchwalenia poprawki, czyli do 31 stycznia 1865. Zostaje niewiele czasu, by dokładnie opowiedzieć o następnych trzech miesiącach (Lincoln zginął w kwietniu), a sama scena śmierci jest strasznie niesatysfakcjonująca. Spielberg chciał po prostu za dużo upchnąć, stąd film jest przeładowany i w którymś momencie człowiek traci zainteresowanie.

Podsumowując: "Lincoln" jest dla mnie lepszą próbą przedstawienia problemu niewolnictwa, ale to nie to. Chwała za to twórcom, że nie przedstawia całego życia prezydenta, a jednak... Nie potrafi zaciekawić widza. Może, jeśli ktoś uwielbia politykę, to ten film go zaciekawi. Ja, choć polityką się interesuję, nie uznałam ten film za tak interesujący, na jaki liczyłam. Mimo wszystko będzie on gratką dla tych, którzy interesują się historią USA. Zastanawiam się teraz, czy nie sięgnąć po "Kamerdynera"... Moja ocena: 6,5/10, czyli niezły z plusem
Share:

niedziela, 9 marca 2014

Opętany (2009)

Z góry tylko zaznaczę, że w ramach nadrabiania filmów z Lee Pacem wczoraj obejrzałam również "Niezwykły dzień panny Pettigrew", jednakże nie napisałam recenzji, ponieważ jest to chyba taki film, o którym nie wiem, co napisać mądrego. Nie, nie był zły, wręcz przeciwnie, jednakże nie chciałabym, żeby recenzja ograniczała się praktycznie do kilku zdań. Dlatego mówię tutaj, że jeśli ktoś nie oglądał, to warto. Zwłaszcza, że jest dostępny legalnie i za darmo w serwisie vod.onet.pl. (Nie, to nie jest reklama strony, po prostu promuję legalne oglądanie filmów i seriali, jeśli jest to oczywiście możliwe. A skoro wiem, gdzie zobaczyć, to przy okazji podaję adres). Natomiast dzisiaj zobaczyłam film "Opętany" z roku 2009. I nie będę oszukiwać, również dla Lee, zwłaszcza, że na gifach prezentował się w tym filmie całkiem ciekawie. Choć sam film... W dużej mierze przypominają mi się filmy, jakie swego czasu serwowała telewizyjna Jedynka, coś z serii "okruchy życia", albo też jakieś thrillery z niezbyt skomplikowaną fabułą. Takie filmy były kręcone dla telewizji amerykańskich głównie w latach 90. "Possession" trzyma się tego schematu, choć jest to film z roku 2009. 
Źródło: filmweb.pl
Ale o czym jest "Opętany"? Na początku widzimy młode małżeństwo, Jess i Ryana, którzy są ze sobą bardzo szczęśliwi. Do pełni szczęścia brakuje im jednak dziecka i świętego spokoju - po wyjściu z więzienia razem z nimi zamieszkał brat Ryana, Roman, który w ogóle nie myśli o tym, żeby się od nich wynieść. Pewnego dnia Roman podsłuchuje rozmowę małżeństwa o tym, że chcą w jakiś sposób się go pozbyć. Roman decyduje się wyjechać, choć wie, że ma zakaz wyjazdu poza stan. W pościg za nim rusza jego brat. Niestety, obaj mają wypadek samochodowy, na wskutek czego znajdują się w szpitalu w stanie śpiączki. Pierwszy wybudza się Roman, który zachowuje się dziwnie. Z typowego "złego chłopca" nagle staje się zupełnie inną osobą - zaczyna mówić, że jest Ryanem, mężem Jess. I choć kobiecie wydaje się to dziwne, decyduje się na to, by pomóc w jakiś sposób swojemu szwagrowi...

Wolę być szczera: film, choć ma pewne zalety, nie należy do wybitnych. Jest to dobra rozrywka, jeśli ktoś lubi mieć jakiś dreszczyk emocji, ale niekoniecznie lubi efekty rodem z horrorów. Lubię generalnie thrillery za to, że często utrzymują w napięciu aż do końca. I czy w "Opętanym" się to sprawdziło? No... Właśnie nie.

Bo choć momentami film mnie wciągał, sprawiał, że byłam ciekawa, do czego to wszystko zmierza, a w głowie miałam kilka opcji rozwiązań całej zagadkowej sprawy (wraz z rozwojem zdarzeń oczywiście), ale jednak rozwiązanie (bez zbędnych spoilerów) rozczarowuje niestety. Zwłaszcza sama końcówka robi się dość cukierkowa i nie taka, jaką oczekiwałabym po thrillerze. Co do bohaterów, mam mieszane uczucia. Bohater, którego gra Lee, czyli Roman, jest akurat świetnym przykładem psychopaty, który potrafi bardzo dobrze grać, byleby dopiąć swojego celu. I za to należą mu się wielkie brawa. Lecz niestety, partnerująca mu Sarah Michelle Gellar, czy aktor odgrywający jego brata (sami widzicie, tak się wciągnęłam w jego historię, że nawet nie wiem, co to za aktor) już mu nie dorównują. Grają po prostu cukierkowe małżeństwo, trochę wzięte z reklamy czy z taniego romansu, gdzie mąż pisze żonie listy, sprawia małe prezenty bez okazji, są razem szczęśliwi... I właściwie tylko tyle można o nich powiedzieć. A szkoda. Inną zaletą filmu jest montaż i zdjęcia - momentami mamy dość ciekawe ujęcia i przejścia, zwłaszcza przy scenach przypominania sobie momentu wypadku, choć z drugiej strony momentami one bardziej przypominają lata 90. i filmy z tego okresu, niż filmy sprzed 5 lat (bo bywały lepsze). Muzyka bez zarzutu, choć nie zawsze budowała napięcie.

Podsumowując, film "Opętany" to dobra rozrywka, ale na jeden raz. Lekko rozczarowująca, ale na pewno nie rozczarujecie się scenkami z Lee (choć z drugiej strony nie dziwi mnie to, że na tumblrze krążą gify praktycznie tylko z kilku scenek, dość charakterystycznych). Po Sarze Michelle Gellar jednak spodziewałam się czegoś więcej, acz to nie jej wina, że bohaterka jest zwyczajnie słaba. Jeśli lubicie Lee Pace'a, to myślę, że można obejrzeć. Jeśli niekoniecznie - to tylko, jeśli komuś się nudzi. Dlatego moja ocena to 6/10, czyli niezły (i to niezły ze względu na Lee).

EDIT (04/04/2014): Małe postscriptum, ponieważ dowiedziałam się, że istnieje alternatywne zakończenie dla tego filmu. Obejrzałam je na youtube i... Szczerze, choć to nie jest to, co oczekuję po thrillerze (bo to zakończenie nie wyjaśnia całej sprawy), jednak bardziej mi się podobało, bo jest niejednoznaczne i nie przedstawia Romana jako skrajnego psychopaty bez serca. Może czasami lepiej, by pewne sprawy były niewyjaśnione? W ten sposób całość bardziej zbliża się do melodramatu, niż do thrillera, ale gdyby to zakończenie było pokazane jako pierwsza opcja, chyba byłabym bardziej zadowolona. 
Share:

środa, 5 marca 2014

Zniewolony. 12 years a slave. (2013)

Nie mam pojęcia, jak zacząć tę recenzję. Powiem wprost - od filmu, który dostaje Oscara za najlepszy film, oczekuję znacznie więcej, niż to, co tutaj dostałam. Obejrzałam kilka produkcji, które zostały nominowane, i szczerze, mam duże wrażenie, że w przypadku "Zniewolonego" wygrała poprawność polityczna, bo całość prezentuje się dość słabo, niestety. Wielkie rozczarowanie, choć ma swoje zalety. Choć wiele aspektów prezentuje się dość przyzwoicie, jak aktorstwo, zdjęcia, czy muzyka, to jednak leży najważniejszy składnik filmu: fabuła. Ale po kolei.
Źródło: filmweb.pl
Solomon Northup jest czarnoskórym skrzypkiem żyjącym w XIX wieku. Ma żonę, dwójkę dzieci i jestszczęśliwy, do pewnego dnia, kiedy na swojej drodze spotyka oszustów podających się za artystów. W wyniku podstępu Solomon zostaje pozbawiony wolności i jest sprzedany jako niewolnik, który przez 12 lat spędza czas na różnych plantacjach, obserwując przy tym krzywdę, jaka spotyka innych niewolników.

Żeby nie było: ja nie twierdzę, że takie filmy są niepotrzebne. Ja nie twierdzę, że problem rasizmu nie istniał, czy nie istnieje, wręcz przeciwnie, niewolnictwo to jedna ze wstydliwych kart historii Stanów Zjednoczonych. Co nie znaczy jednak, że nie mogło to zostać przedstawione w lepszy sposób. Przede wszystkim głównym mankamentem jest fabuła. Jeśli scenariusz leży, niestety, ale żadne inne aspekty nie uratują filmu czy serialu. Fabuła praktycznie składa się ze zlepku różnych scenek, które często są wtrącone... Dosyć przypadkowo i praktycznie nie ma wyjaśnienia, po co była dana scenka, czy po co są dane dłużyzny (np. scenka z Indianami, czy scenka, gdzie Solomon patrzy się w nicość przez prawie dwie minuty). Można przewidzieć niektóre wydarzenia, jak np. to, że niewolnica Patsy jest źle traktowana, ponieważ jest kochanką plantatora. Ale przede wszystkim razi mnie brak wyjaśnienia, jakim cudem Solomon zostaje porwany i sprzedany. Jakim prawem? Dlaczego nie mógł udowodnić tego, że jest wolnym człowiekiem?

Dostajemy jedynie taki zlepek scen, które szczątkowo informują nas o tym, co miało miejsce. Sprawia to, że film się dłuży i jest niemiłosiernie nudny. Dodatkowo innym problemem jest upływ czasu - w ogóle w filmie nie czuć, że minęło aż 12 lat. Bohaterowie się nie zmieniają ani fizycznie, ani psychicznie. Upływ czasu dopiero pokazuje nam ostatnia scena.

Kolejny mankament to bohaterowie, zwłaszcza główny bohater, który szybko zaczyna się zachowywać w dość nielogiczny sposób. A co dla mnie gorsze, jest momentami bardzo stereotypowo. Dlaczego? Bo przypomina mi się "Django" i kwestia Leonardo DiCaprio, która miała przedstawiać stereotypowy sposób myślenia - że czarni są stworzeni do niewolnictwa. Dlaczego Solomon więc to pokazuje? Owszem, tłumaczy się, że próbuje przeżyć, dlatego też ukrywa fakt, że nie był niewolnikiem, że jest osobą wykształconą. Ale szczerze? Jakoś ciężko mi powiedzieć, czy to jest gra, czy to jest już taka rutyna, że Solomon przyzwyczaił się do bycia niewolnikiem, nawet nie ma już nic przeciwko nazywaniu go Plattem. Ratunek przychodzi niczym "deus ex machina", bowiem nic na to nie wskazuje, że bohater miałby się wyzwolić. A jednak. I tak samo z całym szacunkiem dla Lupity Ngoy'o, ale niestety, to nie jest to, co myślę, gdy słyszę hasło "rola drugoplanowa". Postać Lupity, Patsy, pojawia się na ekranie łącznie może około 15 minut (choć i tak jest lepiej, niż z Anne Hathaway, która dosłownie była postacią epizodyczną) i nie ma zbyt dużo tekstu. Zdecydowanie lepiej wypadła Sarah Paulson, grając wredną żonę plantatora - choć można ją zrozumieć, kiedy mąż nie jest zbyt wierny. No i do takich postaci trzeba mieć też talent aktorski. Inne postacie są po prostu nijakie, czarno-białe. Mamy albo takich okrutników, jak plantator grany przez Fassbendera, albo "szlachetnych białych, którzy tak naprawdę są przeciwko niewolnictwu, ale sytuacja jest taka, a nie inna" - jak np. postać Cumberbatcha. Inni niewolnicy są również przedstawieni bardzo stereotypowo, praktycznie oprócz głównego bohatera i Patsy nie wyróżnia się tam nikt. Ale te wszystkie problemy wynikają ze scenariusza.

Innym problemem jest zbyt dosłowne pokazywanie przemocy. Przemoc w kinie nie robi na mnie wrażenia emocjonalnego już, a gdy jest jej za dużo, to robi się po prostu niesmacznie. Owszem, przecież wiem, że niewolników nie głaskano po główkach, ale na litość boską - czy trzeba pokazywać całą chłostę, a później jeszcze rany? Czy nie bardziej wymowna byłaby scena jednego uderzenia, a potem pokazania ran? Jeśli to ma sprawić, że będę płakać, to się twórcy filmu mylą. Podobnie jak i końcówka - jest do bólu sztampowa i przewidywalna.

Oczywiście, jak wspomniałam, film ma swoje zalety. Ale będą to zalety stricte techniczne, takie jak aktorstwo (nie mam nic do aktorów, grali dobrze, to nie ich wina, że postacie są kiepskie), zdjęcia (ujęcia są dosyć ładne, choć momentami nieco naturalistyczne), czy muzyka. Ale niestety, to będzie tylko tyle, i aż tyle.

W podsumowaniu wrócę jeszcze do "Django". Bo ktoś mi może zarzucić rasizm, znieczulicę, itd. To nie tak. Ale właśnie Django przedstawiał niewolnictwo w ciekawszy sposób, bowiem to była wariacja na ten temat, hołd dla klasycznego westernu w ciekawszym wydaniu. I wiadomo było, że film "Django" nie można było traktować dosłownie, choć jest pewna różnica. O ile w "Django" stereotypowe zachowania były pokazane w sposób celowy, to w "Zniewolonym" prawdopodobnie nie były one zamiarem twórców. I to bardzo boli. A "Django" nie dostał Oscara (prawdopodobnie Akademia podziękowała już Tarantino). Jest wiele innych produkcji, gdzie mamy problem niewolnictwa, "Zniewolony" nie jest filmem przełomowym, a już na pewno nie zasługuje na Oscara. Niestety. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć coś z tego tematu, to o niebo lepszy jest francuski miniserial "Gorycz tropików" - tam przynajmniej postacie są jakoś lepiej rozwinięte. Czy nawet "Przeminęło z wiatrem", choć niewolnictwo to wątek poboczny. W każdym razie jestem bardzo rozczarowana. Moja ocena to 5,5-6/10, czyli niezły z dużym minusem (i tak ocenę zawyżam, bo aspekty techniczne są na wysokim poziomie, no i jeszcze podobała mi się postać Sarah Paulson). 
Share:

poniedziałek, 3 marca 2014

Witaj w klubie (2013)

Dzisiaj w nocy mieliśmy ceremonię wręczenia Oscarów. I gdy piszę ten tekst, jestem po obejrzeniu filmu "Witaj w klubie", który zgarnął trzy statuetki: za rolę męską pierwszoplanową (Matthew McConaughey), rolę męską drugoplanową (Jared Leto) oraz za najlepszą charakteryzację. Czy słusznie? Ja osobiście uważam, że tak, przy czym w ostatniej kategorii mam pewne wątpliwości, ale o tym za moment.
Źródło: filmweb.pl
Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1985. Ron Woodroof, miejscowy elektryk i jeździec rodeo z Teksasu przypadkowo, mając wypadek przy pracy, dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV i zostało mu 30 dni życia. Wkrótce dowiaduje się o eksperymentalnej terapii lekiem AZT, co do którego lekarka, która pomaga Ronowi, ma wątpliwości, lecz zdobywa on ten lek nielegalnie. Niestety, czuje się po nim coraz gorzej. Niedługo potem udaje się do Meksyku, do lekarza, który stracił licencję. Lekarz ten mówi mu o tym, że lek AZT jest toksyczny i tak naprawdę wyniszcza organizm, lecz koncerny farmaceutyczne chcą na nim zarobić. Zamiast tego proponuje mu inną terapię, która przynosi lepsze skutki. Ron postanawia wrócić do USA i wraz z transwestytą Rayonem zakłada tytułowy klub, w którym nielegalnie sprzedaje leki, na które nie wydał pozwolenia urząd ds. żywności i leków. Płacąc niewielką składkę, członkowie klubu mogą zdobyć leki, które pomagają im w walce z wirusem HIV.

Moje pierwsze skojarzenia przy filmie to "Filadelfia" z Tomem Hanksem. Ciekawie wyglądają oba filmy skonfrontowane ze sobą. Podejmują temat ciężkiej choroby, jaką jest AIDS, lecz w zupełnie inny sposób. Niedawno przeczytałam opinie, jakoby "Filadelfia" była filmem słabym, a Hanks dostał Oscara za poświęcenie się dla roli.

Mi osobiście się podobała, i warto też patrzeć na ten film z perspektywy czasu. "Filadelfia" powstała na początku lat 90. ubiegłego wieku, w czasach, kiedy temat HIV/AIDS był tematem tabu, krążyło wokół niego wiele mitów, niesprawdzonych informacji, a przede wszystkim powszechna była nietolerancja dla osób cierpiących na tę chorobę. Dlatego był to odważny krok, aby zacząć mówić o tym głośno. Dziś już wiadomo, że ta choroba dotyczy nie tylko homoseksualistów czy narkomanów. "Witaj w klubie" opowiada właśnie mniej więcej o tych samych czasach, kiedy HIV/AIDS było dla społeczeństwa wielką niewiadomą. Ludzie bali się kontaktów z takimi osobami i to widać. Ron z dnia na dzień zostaje odrzucony przez dawnych znajomych, ponieważ zaczynają myśleć, że jest homoseksualistą - choć Ron już w szpitalu, kiedy tylko się dowiaduje o chorobie, zastrzega, że nie bierze przecież narkotyków ani nie jest gejem (choć później przypomina sobie, że uprawiał seks bez zabezpieczeń z prostytutką).

Przede wszystkim właśnie na film składa się w tym momencie gra aktorska. Matthew McConaughey wiele poświęcił dla tej roli - schudł, dał się odpowiednio ucharakteryzować, by właśnie pokazać typowego "red necka", takiego "buraka z prowincji", który jest wrogo nastawiony do wszystkiego, co obce. Z czasem choroba wiele w nim zmienia. Nie tylko fizycznie (co widzimy stopniowo), ale i psychicznie. Ron zaczyna być bardziej otwarty na ludzi. Zaprzyjaźnia się z transwestytą Rayonem, co wcześniej było dla niego nie do pomyślenia. Zaczyna pomagać innym ludziom, dowiadywać się czegoś o świecie, a także zaczyna domagać się swoich praw do takiego leczenia, jakie mu odpowiada, a nie do takiego, do którego zmuszają go lekarze. Jest to postać dynamiczna, choć Ron chce żyć pełnią życia i nie rezygnuje z rodeo. Również Oscar dla Jareda Leto jest w pełni zasłużony - świetnie się wczuł w postać transwestyty, nawet zachowywał się jak kobieta - co nie jest łatwe dla aktora, jak podejrzewam. Momentami Rayon dodaje nieco humoru opowieści, ale generalnie jest on świetnym supportem - tak dokładnie wyobrażam sobie rolę drugoplanową (nawet jeśli momentami przebijał główną postać), bo nie jest go ani za dużo, ani za mało.

Mam trochę kontrowersji, co do tej charakteryzacji, a to dlatego, że "Witaj w klubie" miał sztuczną konkurencję, nie oszukujmy się. Praktycznie kategoria charakteryzacja jest dla mnie jedynym nieporozumieniem w nominacjach (naprawdę? Jackass i "Jeździec znikąd"?), dlatego nie wiem, czy gdyby taki "Hobbit" był również nominowany, to czy film "Witaj w klubie" wygrałby w tej kategorii. Owszem, Jared Leto był świetnie ucharakteryzowany, ale to nie jest pierwszy mężczyzna, który gra transwestytę (chociażby warto zajrzeć do mojej recenzji filmu "Dziewczyna żołnierza" - Lee Pace też sobie świetnie poradził, a miał 24 lata, a nie 42, jak Jared). Ale to jest w zasadzie moja jedyna uwaga, co do filmu. Muzyka może jakoś się nie wyróżnia, ale za dźwięk jest świetny, zdjęcia też mi się podobały. Jednak tak, jak wspomniałam - ten film tworzą wspaniałe kreacje aktorskie.

Moim zdaniem warto obejrzeć film "Witaj w klubie", chociażby po to, żeby na własnej skórze się przekonać, czy Matthew McConaughey i Jared Leto zasłużyli na Oscary w swoich kategoriach. Bo ja uważam, że tak. Temat jest dość trudny i też myślę, że ciężko film zrozumieć, nie znając kontekstu społecznego (lata 80. jako początek rozwoju AIDS to był ciężki czas dla tych osób), ale i takie filmy są potrzebne. Dlatego moja ocena to 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem
Share:

niedziela, 2 marca 2014

Ona (2013)

Oscary wprawdzie już dzisiaj w nocy, więc zdecydowałam się obejrzeć kolejny z nominowanych filmów. Tym razem zdecydowałam się na "Her" (polski tytuł: "Ona"), a to ze względu na coś, co bardzo lubię - banalny temat w nietypowej odsłonie. I muszę przyznać, że jest to jeden z tych filmów, który powinien być nazywanym prawdziwym sci-fi - bo może niekoniecznie przedstawia on świetne efekty specjalne, ale skłania do filozoficznych refleksji. Jestem pod dużym wrażeniem, i to na tyle, że w zasadzie nie wiem, jak ułożyć słowa do tejże recenzji...
Źródło: cinekatz.com
Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości. Theodor Twombly zajmuje się zawodowo pisaniem listów (najczęściej dla zakochanych par) i idzie mu to bardzo dobrze, ma bowiem talent literacki i jest bardzo wrażliwym człowiekiem. Jednakże Theodor jest w trakcie rozwodu ze swoją żoną, Catherine. Mieszka samotnie. Od czasu do czasu spotyka się z przyjaciółmi, ale tak to czas wypełniają mu gry komputerowe i cyberseks z nieznajomymi kobietami. Wszystko się zmienia, gdy pisarz zakupuje nowy system operacyjny, który wykazuje się wysokim poziomem inteligencji oraz jest spersonalizowany. System mówi do niego kobiecym głosem, nazywa siebie Samanthą i z czasem uczy się ona także ludzkich emocji.

Pierwsza rzecz, jaka mi się spodobała, to wizja przyszłości. Ostatnio modna jest wizja bardzo tragiczna, postapokaliptyczna, gdzie Ziemia jest właściwie zniszczona, a jeśli nie zniszczona, to jakiś kraj jest pod rządami totalitarnymi, itd. Tu wizja jest zupełnie inna. Jest spokojniejsza, zakłada po prostu większy rozwój technologii informacyjnych (choć część z tych rzeczy już jest w pewnym stopniu dostępna), a w wystroju minimalizm i ekologię (łatwo zauważyć dość sporą liczbę zieleni, nawet bohaterowie udają się na wakacje w piękne miejsce na łonie natury). To oczywiście pozytywna strona tejże przyszłości, jednak jest też druga strona medalu, a mianowicie samotność.

Od pierwszych chwil filmu można zauważyć, że ludzie żyją obok siebie, w swoich światach, a tak naprawdę są bardzo samotni, przez co szukają kontaktu zastępczego. Na przykładzie głównego bohatera widzimy, że ma on duże problemy z własnymi emocjami i z samym sobą. Żona opuszcza go właśnie z tego powodu - uważa, że nie potrafi on przeżywać prawdziwych emocji. Z jednej strony Theodor jest pisarzem, potrafi tworzyć świetne listy, które wzruszają czytelnika lub go bawią, lecz nie potrafi on ułożyć sobie własnego życia pod tym kątem. Widać, że jest bardzo wrażliwy, a jednocześnie boi się nawiązać prawdziwego kontaktu z drugą osobą. Takie zastępstwo daje mu Samantha. Jako wirtualny twór jest bardzo ciekawa - początkowo jest tylko programem, który musi się dostosować do potrzeb swojego odbiorcy, lecz z czasem ich relacja pogłębia się. Moje ulubione momenty filmu to niekoniecznie sceny miłosne (choć muszę przyznać, że opis wykonywanych czynności przez Theodora działa na mnie, ale to chyba dlatego, że jestem kobietą ;)), ale momenty, kiedy Samantha wszystkiemu się dziwi, zastanawia się, jak to jest mieć ciało, widzieć je, czuć emocje. Relacja Theodora i Samanthy jest dość niezwykła, choć nie taka nadzwyczajna w świecie bohatera - jego przyjaciółka mówi mu o tym, że jest coraz więcej takich związków ludzi z "wirtualnymi". Przez większą część filmu możemy nawet uwierzyć, że ten związek praktycznie niczym się nie różni od takiego "tradycyjnego". Jednak czym dalej, tym bardziej się zastanawiamy, czy może faktycznie Catherine miała rację? Czy Theodor może po prostu unika prawdziwych uczuć? Czy taką miłość można nazwać prawdziwą? Z tymi pytaniami pozostawia nas reżyser bez jednoznacznej odpowiedzi.

Dziwi mnie brak nominacji dla Joaquina Phoenixa. Zagrał on bowiem postać, która nie jest łatwa do oceny - z jednej strony Theodor jest bardzo wrażliwy, a z drugiej strony - ciągle przed czymś ucieka i szuka pocieszenia w grach i w seksie. Dodatkowo ucharakteryzowali go tak, że nie wygląda on na postać z typowego romansu (co widać na plakacie) - wręcz można powiedzieć, że odbiega on bardzo od współczesnego ideału mężczyzny, nie jest atrakcyjny (pomijam, że ogólnie Phoenix nie jest dla mnie atrakcyjny, dodatkowo ciągle mam przed oczami jego Kommodusa z "Gladiatora", ale ta rola mnie urzekła). Natomiast nie dziwi mnie brak nominacji dla Scarlett Johansson, ponieważ operowała ona w swojej grze jedynie głosem - gdyby aktorów nominowano tylko za to, to pokrzywdzeni byliby aktorzy dubbingowi. Choć to nie umniejsza faktowi, że nawet jej głos był urzekający, że faktycznie zapominało się, że Samantha to tylko system operacyjny. Dla mnie praktycznie jedyną wadą filmu było to, że miałam niedosyt, jeśli chodziło o te rozterki na temat emocji i człowieczeństwa, a więcej uwagi poświęcono seksowi. Nie należę do osób pruderyjnych, ale trzeba umieć zachować pewną równowagę.

Warstwa wizualna prezentuje się ciekawie, podobnie jak i zdjęcia do filmu. A pod kątem scenografii mam dylemat, bo kibicuję w tej kategorii także "Wielkiemu Gatsby'emu", a tutaj scenografia również przedstawia się bardzo ciekawie. Muzyka również jest bardzo dobra, wyważona, momentami bardzo poruszająca. Tu nie mam zastrzeżeń.

Ogólnie bardzo kibicuję "Her" w wyścigu po Oscary. Jest to film, który, jak wspomniałam na początku, łączy temat prosty, oklepany, z motywami bardzo oryginalnymi, a jednocześnie film skłania do refleksji, czym powinien się charakteryzować ten gatunek. Liczę na to, żeby "Ona" zdobyła jak najwięcej Oscarów w kategoriach, w których jest nominowana. A moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjny
Share:

sobota, 1 marca 2014

Kraina Lodu (2013)

Wreszcie obejrzałam "Krainę Lodu" (aka "Frozen"), czyli najnowszą produkcję Disneya, również nominowaną do Oscara. Już wkrótce przekonamy się, czy faktycznie ten film dostanie nagrodę Akademii (choć moje osobiste zdanie jest takie, że tak, bo nie ma za bardzo konkurencji. Na przykład "Minionki rozrabiają" to sympatyczny film, ale jednak moim zdaniem wypada nieco gorzej). Dodatkowo kilka osób mi mówiło "Weź obejrzyj Frozen, weź obejrzyj", przewijały mi się gify, to wzięłam i obejrzałam, lecz angielską (czyli oryginalną) wersję. W sumie od początku tak mówiłam, że chcę zobaczyć ten film, choć nie wiedziałam, czy wybiorę się do kina. Chciałam go też zobaczyć z powodu kilku kontrowersji. Ale od początku.
Źródło: filmweb.pl
Akcja filmu toczy się w królestwie Arendelle (wg twórców oficjalnie jest ono oparte na XIX-wiecznej Norwegii), którym rządzą król i królowa. Mają oni dwie córki, starszą Elsę i młodszą Annę. Przyszła następczyni tronu ma niezwykłą moc, bowiem potrafi panować nad śniegiem i lodem. Często bawi się z młodszą siostrą. Ich dzieciństwo upływa szczęśliwie do dnia wypadku, kiedy Anna dostaje... Nazwijmy to "lodowym pociskiem" Elsy prosto w głowę. Przed śmiercią ratują ją trolle, które jednak mówią, że od tej pory Anna nie może sobie przypomnieć o mocy Elsy, a starsza z sióstr z kolei musi się nauczyć kontrolować swój niezwykły dar. Kilkanaście lat później rodzice Elsy i Anny toną w trakcie podróży statkiem, więc ich starsza córka tym samym zostaje królową. Podczas koronacji księżniczka Anna poznaje tajemniczego księcia Hansa, który robi na niej wrażenie i od razu zgadza się na jego oświadczyny, czemu Elsa sprzeciwia się. Gdy królowa denerwuje się podczas kłótni z siostrą, jej moce ponownie ujawniają się. Elsa ucieka w góry i tam tworzy lodowy pałac, w którym może być sama i wolna. Anna postanawia ją uratować.

Pierwszą kontrowersją filmu jest to, że fabuła pierwotnie miała opierać się na "Królowej Śniegu" Hansa Christiana Andersena. Jest to jedna z moich ulubionych baśni, dodatkowo bohaterką jest tam kobieta, zwykła dziewczyna, a nie książę, jak to w większości baśni. Po obejrzeniu filmu uważam, że "Kraina Lodu" bardzo, ale to bardzo luźno nawiązuje do tej baśni, dlatego moim zdaniem lepiej darować sobie wszelkie porównania. Wiąże się z tym kolejna kontrowersja, a mianowicie zmiany scenariusza. Z tego, co się dowiedziałam, scenariusz był zmieniany aż trzy razy, stąd pewne dziury fabularne. Pierwsze pytanie, które mnie męczy, to takie, skąd Elsa ma moc? Jest wspomniane tylko, że ma ją od urodzenia, rodzice się temu nie dziwią. Czyżby była dziedziczna? Dobra zagadka. Tak samo inną dziurą są trolle - zero wyjaśnienia, czym są, jakie mają moce i dlaczego pamiętają Kristoffa, a Anny już nie? Tak samo kolor włosów Elsy (żadne z rodziców takiego nie ma) - czy ma to związek z mocą? Takich kwiatków troszkę jest. Mimo tych mankamentów, nie mogę powiedzieć, że film jest zły.

Nie jest nowością w filmach Disneya to, że film opowiada o siostrach. Jednak jest to opowieść bardzo zgrabna, relacje i charaktery Elsy i Anny są ciekawe. Zwłaszcza charakter Elsy. Każdy myślał, że to Elsa będzie złą bohaterką, właśnie tą królową śniegu. Tak się nie okazało. Elsa nie jest zła, jest bardziej rozdarta psychicznie. Rozdarta między obowiązkami królowej, uczuciami do siostry, a własnymi pragnieniami. Brakuje jej przede wszystkim oparcia, bo królową zostaje w bardzo młodym wieku, dość niespodziewanie (wg oficjalnych danych Disneya, Elsa ma 21 lat, a Anna - 18). Nie ma oparcia w siostrze, którą bardzo kocha, bowiem Anna, nie pamiętając o jej mocach, nie jest w stanie jej pomóc. Anna jest bohaterką momentami bardzo naiwną, zbyt uczuciową, ma trochę cechy takiej "manic pixie dream girl" (ale tylko do pewnego stopnia), a przy tym jest buntownicza, jednak szczerze kocha Elsę. I to jest głównym motywem tego filmu, co bardzo mi się podoba. Miłość do mężczyzny jest w tym momencie sprawą drugoplanową, ważniejsze jest uczucie dwóch sióstr, ich zdolność i gotowość do poświęceń. Mogę też dodać, że "Kraina Lodu" to chyba jeden z nielicznych filmów Disneya, gdzie nie ma klasycznego antagonisty, a przynajmniej takowy nie od razu się objawia i nie jest to również oczywiste. Typowym comic relief jest w filmie bałwanek o imieniu Olaf. I szczerze, nie rozumiem, dlaczego spora część ludzi z góry go nie lubiła, nawet przed tym, jak wyszedł film. Miał on pełnić rolę komediową i moim zdaniem wypada bardzo sympatycznie, nie jest też wrzucony na siłę.

Warstwa wizualna i muzyka. Choć warstwa wizualna i animacja stoją na bardzo wysokim poziomie, to nie ukrywam tego, że chciałabym zobaczyć ten film zrealizowany w technice 2D (widziałam trochę concept artów i wszystkie były świetne). Nie wiem, to pewnie taki sentyment do Disneya i do mojego dzieciństwa, gdzie czekało się na kolejną bajkę. Technika 2D ma w sobie jakąś magię, której nie ma technika 3D. Jeśli koniecznie Disney chce realizować tę politykę, że tylko 3D (z drugiej strony po porażce kasowej "Księżniczki i żaby" im się nie dziwię), to lepiej, by poszli w stronę krótkometrażowego "Papermana", łączącego techniki 2D i 3D. Bajka o księżniczkach nie ma takiej magii, gdy tworzy się ją techniką komputerową, niestety. Podobny problem miałam z "Zaplątanymi" (choć to świetny film!). Natomiast muzyka jest genialna. Chyba wszystkie utwory w wersji oryginalnej bardzo mi się podobały, w końcu były wykonywane przez gwiazdy Broadwayu. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu początek, wykonywany w języku saami (lapońskim) oraz pokochałam "Let it go" (choć za pierwszym razem średnio mi się ta piosenka podobała) i liczę na Oscara dla tej piosenki.

Podsumowując: mimo pewnych wad, niedociągnięć wynikających ze zmian scenariusza, czy nawet mimo tego, że wolałabym ten film wykonany techniką tradycyjną, to uważam go za bardzo dobrą rozrywkę na wysokim poziomie. Jak w niemalże każdym filmie Disneya, i dzieci i dorośli znajdą tu coś dla siebie, można się pośmiać i popłakać. Dlatego moja ocena to 7,5/10, czyli bardzo dobry z minusem (i minus głównie za te wady, o których mówiłam). Warto obejrzeć. 
Share: