sobota, 27 grudnia 2014

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)

Na początku muszę przyznać się do pewnej rzeczy, a mianowicie - ten film w przeciwieństwie do poprzednika nie był przeze mnie mocno wyczekiwany. Nie wynika to jednak z tego, że poprzednie były takie złe, a bardziej z tego, że próbowałam odgonić od siebie myśl, że to koniec przygody ze Śródziemiem (nie licząc rozszerzonego wydania DVD), ale też myślę, że sporo można zarzucić słabej promocji filmu (ale o tym nieco później). Nie mogę powiedzieć jednak, że "Bitwa Pięciu Armii" mnie jakoś zawiodła, bo jest to na pewno wzruszające zamknięcie całości, łącznie ze świetnymi nawiązaniami do "Władcy Pierścieni", dzięki czemu obie trylogie tworzą zgrabną całość. Nie oznacza to jednak, że film ustrzegł się wad.
Źródło: filmweb.pl
Akcja rozpoczyna się dokładnie zaraz po zakończeniu "Pustkowia Smauga". Smok nadlatuje nad Esgaroth, które próbuje zniszczyć. Wtedy właśnie Bardowi udaje się pokonać Smauga. Wszyscy krótko świętują zwycięstwo, lecz wkrótce pojawiają się problemy - ci, którzy przetrwali katastrofę, pod wodzą Barda chcą dostać to, co obiecał im Thorin. Wkrótce w podobnym celu zjawia się Thranduil wraz ze swoją armią. Tymczasem do Ereboru zbliża się znacznie większe zło, niż można to sobie wyobrazić.

Moim zdaniem nieco bezsensowne jest przyrównywanie filmów Petera Jacksona do oryginału książkowego. Oczywiście, można się czepiać, że wiele rzeczy było inaczej w książce, ale po co? Książka nie jest jakimś wielkim arcydziełem literatury, bądźmy szczerzy. A tu mamy do czynienia z adaptacją, lub jako to ująła Zwierz Popkulturalny "filmowe fanfiction". I tak te filmy traktuję.

Może zacznę od plusów tego filmu. Pierwszym z nich na pewno jest akcja i spektakularna bitwa. Jak ktoś narzekał na nudy, przestoje, nie lubi motywów wędrowania - to ten film jest w sam raz, ponieważ właściwie obejmuje tylko przygotowania do bitwy i samą bitwę. Jeśli ktoś lubi taką akcję - to na pewno mu się ten film spodoba. Mi osobiście jednak podobały się bardziej przygotowania do wojny i to całe napięcie, strach, niż bitwa sama w sobie (np. dopiero w tym filmie Galadriela pokazała, na co ją stać).

Ten film z całą pewnością kradnie Richard Armitage. Tylko on chyba potrafił zrobić z postaci niemalże bez charakteru w książce niemalże postać jak z tragedii Szekspira, postać bardzo tragiczną i niejednoznaczną. Z jednej strony można go zrozumieć, w końcu stracił wszystko, a teraz nagle to odzyskał i zwyczajnie nie może sobie poradzić z chorobą władzy. Ale z drugiej strony człowiek ma ochotę aż go uderzyć za to, jak traktuje przyjaciół i bliskich, że liczy się dla niego tylko on sam, a cała reszta może sobie ginąć. Niemniej jednak jeśli Richardowi zależało na stworzeniu takiej postaci (bo ja czytałam, że zależało), to z całą pewnością mu się to udało. Podobnie Martin Freeman jako Bilbo potrafi przekonać, wzruszyć... Tak samo nie zawiódł mnie Lee Pace. Choć nie miał on zbyt dużo do powiedzenia, to jednak każda scena z nim to perełka.

Wielkim zaskoczeniem był dla mnie Alfrid, który wybronił się ostatecznie jako postać. Stał się trochę comic reliefem, ale również można go zrozumieć. Jest podstępnym szczurem, ale właśnie tacy najczęściej przeżywają. On chce przeżyć i można to nazwać tchórzostwem, ale nikt nie wie, jak zachowałby się w danej sytuacji.

A teraz przejdę do wad filmu. Pierwszą z nich jest Legolas. O ile we "Władcy" miał głupie miny, tak w "Hobbicie" ma praktycznie same głupie sceny walki/ Można się upierać, że to fantasy, itd., ale niektóre z nich wyglądały jak gra komputerowa. Niestety, niewiele on wnosi do tego filmu. Nie jest on całkowicie niepotrzebny, ale film mógłby się też śmiało bez niego obyć.

Dalej - wątek Kiliego i Tauriel. I jak ja życzę jak najlepiej tej parce, bardzo mi się spodobali, tak jednak w wersji filmowej ich romansu czegoś zdecydowanie zabrakło. Zabrakło jakiegoś większego tła, mieli ze sobą trochę za mało scen, choć rozumiem motyw młodzieńczej miłości, tej nieco szalonej, jak z "Romea i Julii". Mimo wszystko, choć ich wątek wzrusza, to aż się prosi o uzupełnienie.

Podobnie boli nieco to, jak potraktowano inne krasnoludy, zwłaszcza Filiego, który robi niemalże całkowicie za tło. Liczyłam na lepsze przedstawienie jego relacji z wujem lub chociażby bratem. Podobnie Bard, choć potrzebny, jednak od pewnego momentu zaczyna nieco irytować. Czytałam również inne zarzuty, lecz niestety pewne dziury fabularne, o których wspominali ludzie w komentarzach, recenzjach, wynikają też z książki.

Efekty specjalne to dużo CGI, ale w tym filmie nieuniknione. Choć i tak mam wrażenie, że lepiej dopracowane, niż w poprzednich częściach. Muzyka wiele się nie różni od tej z poprzedniej części, choć końcowa piosenka potrafi wzruszyć.

I jeszcze słówko dygresji: mam bowiem wrażenie, że ludzie byli słabo zainteresowani tym filmem nie dlatego, że poprzednie dwa były takie złe, ale raczej tu była też kwestia bardzo słabej promocji. Nie mam pojęcia tak do końca, z czego to wynikało, ale twórcy puścili trailery dość późno, nie było videoblogów, tak jakby kompletnie Jacksonowi nie zależało na tym, aby wypromować swój film. A szkoda. Mimo wszystko, jest to wciąż niezłe zwieńczenie całości. I chyba końcowe sceny, które tym samym zamykają "Hobbita" i "Władcę" w jedną całość, są tego najlepszym dowodem. Moja ocena to 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem. Jednak ciut gorszy od poprzedników, ale wciąż moim zdaniem jest to chyba najlepszy film, jaki obejrzałam w tym roku w kinie. 
Share:

czwartek, 25 grudnia 2014

Last Christmas - świąteczny odcinek Doctora Who (2014)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY! JEŚLI NIE OGLĄDAŁEŚ/AŚ NAJNOWSZEGO ODCINKA DOCTORA WHO, CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!

Mamy święta Bożego Narodzenia (a tym samym życzę Wam wszystkiego naj!), a tym samym zgodnie z tradycją BBC, mamy odcinek świąteczny Doctora Who, zatytułowany zupełnie jak piosenka, czyli "Last Christmas". I muszę przyznać, że niestety on coś ma wspólnego z tą piosenką. A co? A mianowicie to, że myślimy, że "Last Christmas" jest o świętach, a tymczasem to jest smutna historia miłosna. Tak samo tenże odcinek, który byłby fajny, ale jako zwykły odcinek z serii, a nie odcinek, który ma być w "duchu świątecznym". A więc co w nim takiego było?
Źródło: dailymotion.com
Na początku odcinka Clara spotyka... Samego świętego Mikołaja. Po chwili pojawia się Doktor i zabiera ją na Biegun Północny, gdzie grupka ludzi próbuje uciec od tajemniczych i strasznych przybyszów z kosmosu. Okazuje się, że owi przybysze mają wpływ na sny ludzi. Doktor chce koniecznie się dowiedzieć, kim oni są i jak można uwolnić od nich ludzi.

Szczerze, to mam mieszane uczucia do tej pory po tym odcinku. Nie wiem sama, dlaczego, ale jakoś ciężko mi cokolwiek napisać. Nie był on nudny, wprost przeciwnie. Ale miał mało świąteczny klimat, tak jak właśnie piosenka "Last Christmas". To, że był Mikołaj, elfy, renifery, że Clara w jednym śnie spędzała swój świąteczny czas z Dannym, to jeszcze nie czyni z całości "świątecznej atmosfery". Bo za chwilę mamy wręcz nawiązanie do horroru "Obcy". I szczerze, "Obcy" to ostatnia rzecz, jaką oglądałabym w święta. Choć może gdzie indziej są inne zwyczaje świąteczne, nie wiem. I przy okazji drażni też to, że Doktor, który jest (a przynajmniej był) obeznany z popkulturą, nagle nie wie nic na temat filmu "Obcy"... A sądzę, że to jeden z tych filmów, o których się wie, nawet jak się nie oglądało. I choć naprawdę kosmici byli straszni, a motyw ze snami zawsze jest dla mnie ciekawy, to jednak jest to materiał na zwykły odcinek, a nie na taki świąteczny.

Na plus oceniam jednak końcówkę odcinka z Doktorem i Clarą. Mimo wielu przykrych wspomnień ta dwójka jednak potrafiła się porozumieć. I w tym było czuć właśnie taki klimat świąteczny. Jednakże mam dość dziwne uczucia względem zakończenia sezonu (bo choć smutne, to mi się podobało), jak i do rewelacji, że Clara miała odejść z serialu. Po zapowiedzi serii dziewiątej wiemy, że tak nie będzie. Pytanie do producentów: po co więc tak gadać?

Nie wiem, czego możemy się spodziewać po serii dziewiątej. A odcinek... No, raczej nie będzie należał do moich ulubionych. Bardziej podobał mi się odcinek z tamtego roku. Moim zdaniem sci-fi można śmiało łączyć ze świętami, ale pod warunkiem, że te elementy są wyważone. Tu tego zabrakło.
Share:

sobota, 20 grudnia 2014

Avatar: Legenda Korry (2012-2014)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY! JEŚLI NIE OGLĄDAŁEŚ/AŚ OSTATNIEGO ODCINKA SERIALU, CZYTASZ RECENZJĘ NA SWOJĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!

Muszę przyznać, że rzadko mam tak, że recenzuję od razu całość serialu, jednakże pierwszy sezon Korry obejrzałam jeszcze w 2012 roku, czyli jeszcze zanim zaczęłam prowadzić tego bloga. Dopiero całkiem niedawno nadgoniłam resztę sezonów, żeby wczoraj zakończyć na finale. I choć muszę przyznać, że pierwszą część Avatara, czyli przygód Aanga, jeszcze nie obejrzałam do końca, widziałam tylko część odcinków, tak Korrę oglądałam z zapartym tchem. To jest serial, który wg Vanity Fair może zmienić oblicze seriali animowanych dla dzieci i młodzieży i coś w tym jest. Aż żal, że Nickelodeon po prostu "olał" sobie ten serial, spychając go gdzieś na bok (ale o tym więcej za chwilę). Drugą sprawą jest to, że po prostu choć serial trwa cztery sezony, to opowiada po prostu jedną, ciągłą historię. Bez znajomości sezonów poprzednich nie zrozumiemy tego, co dzieje się chociażby w ostatnim sezonie. Dlatego recenzja całości dopiero teraz.

Źródło: filmweb.pl

W świecie Avatara żyją cztery nacje: Królestwo Ziemi, Naród Ognia, Plemię Wody oraz Nomadzi Powietrza. Każda z tych nacji ma swoich Magów, którzy mogą władać danym żywiołem. Raz na jakiś czas jednak rodzi się reinkarnacja Avatara, jedynego maga, który potrafi władać wszystkimi czterema żywiołami. Akcja "Legendy Korry" dzieje się 70 lat po zakończeniu akcji "Avatara: Legendy Aanga". Nowym Avatarem jest tytułowa Korra, dziewczyna pochodząca z Plemienia Wody. W wieku 17 lat opanowuje ona wszystkie żywioły poza żywiołem powietrza, który musi dokładniej potrenować wraz z Tenzinem, synem Aanga. W tym samym czasie Amon szykuje rewolucję, która ma zmienić cały świat.

I w ten sposób streściłam tylko fabułę pierwszego sezonu. Warto bowiem zaznaczyć, że pierwszy sezon wyróżnia się pod tym kątem od pozostałych. Prawdopodobnie twórcy nie byli sami pewni, czy historia o Korrze spodoba się publiczności, więc sezon pierwszy jest jakby zamkniętą całością - choć w dalszych częściach jest nawiązanie do tego pierwszego sezonu. I niestety, Nickelodeon podjął dość kontrowersyjną decyzję. Przez to, że pod koniec pierwszego sezonu pokazana jest samobójcza śmierć jednego z bohaterów, kolejny sezon przesunięto z sobotnich poranków (wtedy jest największa oglądalność wśród dzieci i młodzieży w Stanach) na piątkowe wieczory. Kolejne dwa sezony można było zobaczyć tylko w Internecie. I być może to trochę pomogło serialowi, który wyzwolił się z pewnych ograniczeń, które narzuca telewizja.

W porównaniu do Avatara przygody Aanga wydają się nieco dziecinne, bardziej komediowe. Jest to jednak zrozumiałe samo przez się, ponieważ jeśli dana osoba zaczynała oglądać pierwszą część, mając 12 lat (tyle, ile Aang), to teraz, oglądając ostatni sezon Korry, ma lat 21, czyli tyle, ile główna bohaterka. Nic dziwnego, że serial wydaje się bardziej dojrzały, czy to fabularnie, czy to pod względem kreski i animacji. Również relacje bohaterów są o wiele bardziej dojrzałe.

Może jednak powiem nieco więcej o wykreowanym świecie. Bardzo mi się podoba wizja twórców. Świat ten opiera się głównie na kulturach Azji. Widząc różne stroje, architekturę, czy nawet kolor skóry danych bohaterów, można domyślać się, że dane kultury są oparte na kulturze Eskimosów, Chin, Indii, Japonii, Tajlandii i innych krajów. To samo jest ze stylami walki, które przypominają te walki rodem z Azji. Podoba mi się również umiejscowienie czasowe, bowiem niektóre elementy sugerują, że mamy do czynienia z jakąś alternatywną wizją dwudziestolecia międzywojennego - np. Miasto Republiki, w którym głównie toczy się akcja, jest oparte na Szanghaju z lat 30. XX wieku. To samo jest z fabułą.

Dojrzałość fabuły nie polega bowiem na tym, że walki są brutalne, czy pokazane jest wojsko, czy skomplikowane operacje militarne, ale na odniesieniach do polityki. Nowa Avatar mierzy się niejednokrotnie z wieloma problemami, między innymi z poparciem dla zupełnie innych ideologii i wątpliwościami, czy Avatar jest aby na pewno potrzebny w dzisiejszych czasach. Korra nie czuje się początkowo dobrze w roli przywódcy, lecz potem musi sobie radzić z różnymi problemami. Dość przerażające jest to, że serial nawiązuje do takich ideologii, jak komunizm, czy faszyzm, które właśnie rodziły się w dwudziestoleciu międzywojennym. Przerażające pod tym względem, jak bardzo widać, że wszelkie ideologie mogą być niebezpieczne.

Jestem pozytywnie zaskoczona, jak twórcy rozwiązali również problemy relacji między postaciami. Nie lubiłam bowiem nigdy Mako, który jest postacią niezdecydowaną, żeby nie rzec - niedojrzałą i tchórzliwą, ponieważ nie potrafi powiedzieć żadnej dziewczynie, że nie chce z nią już być. Podobają mi się jednak bohaterowie z poprzedniej części Avatara, jak i ich potomkowie - niemalże każda z tych postaci jest wyjątkowa na swój sposób, ma swoją historię i nie jest klonem swojego rodzica. Choć z drugiej strony nie podoba mi się to, że twórcy poszli na łatwiznę, przez co Kya i Bumi, dzieci Aanga nigdy nie założyli rodziny. Nie twierdzę, że jest to niemożliwe, po prostu jednak mamy za dużo tych postaci. Sama Korra jako bohaterka jest świetna - początkowo narwana, porywcza, nieco zarozumiała i egoistyczna, pod wpływem różnych wydarzeń zmienia się i staje się Avatarem, liderem w pełnym tego słowa znaczeniu. Podoba mi się to, że Korra nie jest sierotą (częsty zabieg), tylko ma kochających rodziców, że nie jest taką klasyczną pięknością (jest wysportowana i umięśniona), ale przechodzi wiele, w tym traumę psychiczną, a także ciężki proces rehabilitacji (Korra przez pewien czas porusza się na wózku inwalidzkim). Wszystko to jest bardzo wiarygodne, a odcinki, jak sobie radzi z tym wszystkim, uważam za jedne z najlepszych. Podoba mi się również bardzo końcówka, w której pada mocna sugestia, że jakoby Korra i Asami są razem (choć sugestie na ich temat padają od trzeciego sezonu). Jeśli tylko twórcy to potwierdzą, to sądzę, że rok 2014 należy do dobrej reprezentacji biseksualnych osób. Korra i Asami wcześniej rywalizowały bowiem o jednego mężczyznę. W dodatku ich relacja jest przedstawiona w sposób wiarygodny, ale nie nachalny. Można się tu kłócić, że przecież to serial dla dzieci, ale... Co jest bardziej szkodliwe? Pokazywanie jakichś cudacznych potworów, które przerażają nawet mnie, osobę dorosłą, czy sugerowanie, że dwie kobiety są razem szczęśliwe? To pytanie pozostawiam do refleksji.

Pod względem graficznym animacja i kreska są świetne. Przy przygodach Aanga byłam w szoku, kiedy się dowiedziałam, że to nie jest anime, a serial produkcji amerykańskiej. Podobnie jest z przygodami Korry, gdzie postacie są narysowane dojrzałą kreską, a tła są bardziej semi-realistyczne. Pod względem graficznym zaś opowieść o pierwszym Avatarze, Wanie, jest dla mnie wręcz cudeńkiem.

Komu mogę polecić ten serial? Czy można go obejrzeć bez znajomości przygód Aanga? Moim zdaniem na pewno jest wskazana znajomość przynajmniej głównego zarysu fabuły, jak i bohaterów poprzedniej części. Inaczej nie można wyłapać wszystkich nawiązań i smaczków. Jednak jeśli ktoś lubił Legendę Aanga, to z całą pewnością polubi Legendę Korry. Zwłaszcza, że tak jak mówię - jest to produkt dojrzewający wraz z targetem. Korra jest niewątpliwie skierowana do nieco starszych widzów, jednakże w dalszym ciągu jest świetnym serialem. Ogląda się go naprawdę szybko, choć całość ma aż 52 odcinki. Jeśli ktoś lubi też fantasy połączone z technologiami, takie mieszanie światów, również Korra powinna mu przypaść do gustu. A na dzień dzisiejszy całość dostaje ode mnie ocenę 8/10, czyli jest to bardzo dobry serial.
Share:

wtorek, 16 grudnia 2014

Ida (2013)

Od jakiegoś czasu czytam informacje o tym, że "Ida" Pawła Pawlikowskiego zdobywa coraz więcej nagród i ma dość duże szanse na nominacje do Oscara. Przez te informacje czułam się wręcz "sprowokowana", by w końcu zobaczyć, o co tyle szumu. I mogę powiedzieć, że jest to film na pewno warty uwagi, a znając preferencje zachodnich filmowców, może mieć faktycznie szanse na Oscara.
Źródło: filmweb.pl
Polska, lata 60. XX wieku. Anna jest sierotą, która była wychowywana całe życie w klasztorze. Wkrótce ma złożyć śluby zakonne, lecz wymogiem przełożonych jest to, by najpierw skontaktowała się z jej jedyną żyjącą krewną, ciotką Wandą Gruz i powiadomiła ją o swojej decyzji. Kiedy Anna spotyka swoją ciotkę, ta wyjawia jej prawdę - Anna tak naprawdę nazywa się Ida Lebenstein i jest Żydówką. Obie kobiety postanawiają dowiedzieć się, co stało się z rodzicami dziewczyny podczas wojny. Przy okazji dowiadują się wiele o sobie.

Przede wszystkim śmiało można powiedzieć, że jest to kino drogi, acz bez happy endu, a z niejednoznacznym zakończeniem, co bardzo przypadło mi do gustu. Film jest bardzo refleksyjny, żeby nie rzec - smutny, a przy tym ascetyczny i skromny, co przejawia się głównie w zdjęciach. Jednakże główną siłą tego filmu są obie bohaterki, czyli Anna/Ida oraz Wanda. Ukazane są one bowiem na zasadzie kontrastu, żadnej nie można też ocenić jednoznacznie.

Przede wszystkim wyróżnia się Wanda, grana przez Agatę Kuleszę. Jej postać zaskakuje. Kiedy widzimy ją w pierwszych scenach, myślimy, że jest kobietą lekkich obyczajów, a okazuje się, że jest sędzią.

Wspomina o swojej przeszłości, o tym, że w czasach stalinowskich była prokuratorem, który posyłał ludzi na śmierć. Wanda to typowa antybohaterka z nieciekawą przeszłością, która bardzo ciąży jej na sumieniu. Być może dlatego sama proponuje Annie wyjazd, by dowiedzieć się czegoś o przeszłości, a tym samym o sobie. Nie jest nieskazitelną postacią, nie jest świętą, poraża w filmie między innymi to, jak wykorzystuje swoją pozycję jako sędzi do uniknięcia kary za jazdę pod wpływem alkoholu, czy to, jak lekko mówi o tym, czym zajmowała się w przeszłości. Jednakże jej postać daje się w pewnym sensie polubić - a przynajmniej widz zaczyna jej współczuć, zwłaszcza, gdy widzimy, że nie może pozbyć się wyrzutów sumienia. Przyznam, że Wanda podobała mi się dlatego, że zazwyczaj w ten sposób kreowani są mężczyźni, a rzadko można uświadczyć kobiety w rolach antybohaterek, które nie stronią od używek, lubią przygodny seks, a pod przykrywką ironii skrywają ból i emocje.

Anna/Ida to jakby całkowite przeciwieństwo "krwawej Wandy". Dziewczyna, która nie zna życia poza klasztorem, zdaje się być cicha i skromna - ot, przykładna zakonnica. Jednakże widać, że tak naprawdę targa nią mnóstwo wątpliwości, zwłaszcza gdy informacja o tym, że jest Żydówką trafia w nią jak grom z jasnego nieba. Prawdopodobnie dziewczyna w ogóle nie czuje powołania, ale jednocześnie nie zna innego życia, nie ma żadnej alternatywy. I mimo tego, że pod wpływem poznania swojej ciotki kosztuje życia zwykłej, normalnej dziewczyny, to jednak tragizm tej postaci polega na tym, że choćby chciała zmiany, to boi się i nie potrafi nic zrobić. Jednakże końcówka filmu nie jest jednoznaczna i tak naprawdę widz nie wie, co się stało z niedoszłą zakonnicą. I to mi bardzo się podobało.

Film pokazuje prostą, a jednocześnie głęboką fabułę ze świetnie wykreowanymi postaciami, a całości dopełnia oprawa wizualna i muzyczna. Film jest czarno-biały, a przy tym bardzo skromny i ascetyczny, a dzięki grze światłocienia wiele rzeczy przedstawionych jest bardzo symbolicznych. Przy muzyce dominuje jazz, bardzo nastrojowy, lecz nie ma tej muzyki w filmie zbyt dużo. Tak więc "Ida" jest przykładem filmu, w którym nie trzeba wielkiego budżetu, by pokazać wizualnie coś pięknego.

Życzę filmowi Pawlikowskiego jak najlepiej i trzymam kciuki za Oscary. "Ida" potrafi bowiem zachwycić i zachwyciła również mnie. Dawno bowiem nie widziałam filmu, który byłby tak prosty, a jednocześnie tak wymowny. Mogę powiedzieć, że dorównuje pod tym względem filmowi Toma Forda "Samotny mężczyzna". Moim zdaniem ma spore szanse na Oscara i oby tak było. A ode mnie "Ida" dostaje ocenę 9/10, czyli rewelacyjna (oczko wyżej za piękną oprawę wizualną). 
Share: