sobota, 28 grudnia 2013

Hobbit: Pustkowie Smauga (2013)

Na ten film czekałam rok i się doczekałam. I krótko mówiąc - moje oczekiwania zostały spełnione, jestem zachwycona. Jeśli ktoś narzekał na dłużyzny w części pierwszej, to ten film go usatysfakcjonuje. Jeśli każde dzieło składa się ze wstępu, rozwinięcia i zakończenia, to ten film jest rozwinięciem idealnym - pełen akcji, bez przestojów, a jednocześnie dojrzalszy i mroczniejszy od części pierwszej. Postaram się, żeby recenzja nie zawierała spoilerów - jeśli podam jakieś szczegóły, to będą te zbieżne z książką (która ma ponad 75 lat, więc ciężko mówić w tym przypadku o spoilerach).
Źródło: filmweb.pl

Bilbo wraz z towarzyszami kontynuuje swoją podróż do Ereboru, która obfituje w jeszcze więcej przygód, które to stają się coraz bardziej groźne. Wyprawie zagrażają Orkowie, ścigający Krasnoludów przez niemalże całe Śródziemie, dodatkowo spotykają na swej drodze niezbyt przyjazne Elfy (w porównaniu do tych z Rivendell) oraz Ludzi z Miasta na Jeziorze (zupełnie innych, niż Ludzie z "Władcy Pierścieni"). Tymczasem Gandalf, który pozostawia kompanię Thorina, rozwiązuje wspólnie z Radagastem zagadkę tajemniczego i mrocznego Czarnoksiężnika.

Ciężko mi tak na świeżo rozpisać się, co mi się najbardziej podobało, bo podobało mi się tyle rzeczy, że nie wiem, od czego zacząć. Ale myślę, że najlepiej od fabuły. Jak wspomniałam w wstępie - film nie ma praktycznie przestojów. Dla kogoś, kto liczył na to, że pewne wątki będą identyczne, jak w książce, to może być wada, ale dla mnie - niekoniecznie, choć czytałam książkę. Zresztą, liczę też na wersję rozszerzoną, gdzie pewnie dodadzą pewne sceny, których akurat zabrakło względem książki - podobnie jak w przypadku "Niezwykłej Podróży". Bo przy Mrocznej Puszczy akurat mam lekki niedosyt, że było to tak dość szybko pokazane. Z jednej strony - bardzo fajna, narkotyczna wizja lasu, a z drugiej - trochę za krótko, jeśli chodzi o Elfy (choć nie należą do moich ulubieńców w Śródziemiu, jednak chciałam więcej). Pod względem akcji i pod względem wizualnym jest to jednak uczta dla oczu. Jak ktoś narzekał na "bajkowość", czy "cukierkowe kolory", tak w "Pustkowiu Smauga" mamy zdecydowanie więcej mroku.

Zresztą, bajkowość była zamiarem twórców, więc tego się nie czepiam. I spotkałam się z fajną interpretacją, że przecież jest to opowieść Bilba, który jest już stary, więc może nie pamięta wszystkiego dokładnie i idealizuje pewne rzeczy - i tak wytłumaczenie mi się podoba. A także inne tłumaczenie, bardziej związane z "foreshadowingiem" na temat "mroku i ciemności" - przecież książka była napisana na krótko przed II wojną światową - nawet w literaturze w tamtym okresie czuć było nadchodzącą katastrofę. Być może jest to nadinterpretacja, ale mi się podoba. Wiele efektów jest stworzonych ewidentnie pod 3D, dlatego mam zamiar wybrać się jeszcze raz właśnie na wersję 3D. Ale akcja jest bardzo szybka, szybko się rozwija, napięcie rośnie z każdą minutą, aż pozostawia widza w punkcie kulminacyjnym. Nie ma zastojów, momentami jest trochę fragmentarycznie, ale dla mnie to nie jest wadą, ponieważ uważam, że nie wszystko musi być podane widzowi na tacy. I zwykle zabieg pozostawienia widza w punkcie kulminacyjnym (który jest wręcz epicki tutaj) doprowadza mnie do wściekłości, ale takiej pozytywnej, pt. "Ja chcę jeszcze!" i tak też było tym razem.

Bohaterowie. Z jednej strony mamy tylko kilka dramatis personae, które są jak w teatrze antycznym - osobami ważnymi, z wysokich rodów, itd. (z wyjątkiem Bilba), a z drugiej - jednak jest mnogość postaci, a dochodzą także nowe. Dlatego rozumiem, że ciężko opowiedzieć w szczegółach historię każdego Krasnoluda, bo film trwałby może i 4 godziny. Mimo wszystko warto powiedzieć o tych głównych bohaterach. Przede wszystkim wielki plus i wielkie brawa dla Martina Freemana i Richarda Armitage - Bilbo i Thorin jako postacie nabierają kolorów, ponieważ nie są jednoznacznymi postaciami. A ja wręcz kocham niejednoznaczne postacie. Bilbo powoli odczuwa to, jaki wpływ ma na niego Pierścień (i jest to moim zdaniem lepiej pokazane, niż w przypadku Froda, ale to też kwestia aktorstwa - niestety Elijah Wood to dla mnie drewno, jeśli chodzi o aktorstwo, czyli nazwisko jest dość znaczące). Czuć to, że jego postać przechodzi zmianę, lecz ciężko ocenić, czy ta zmiana jest tak do końca negatywna. Podobnie Thorin - czym bliżej złota z Ereboru, tym bardziej zaczynają się ujawniać cechy dziedziczone w rodzinie (ktoś to nieźle porównał do uzależnienia i dziecka cierpiącego z powodu tego, że bliski jest uzależniony, w efekcie mamy zamknięte koło, co mi się podoba), ale jednocześnie Thorin jest dumny, dba o swój ród, swoich bliskich, można zrozumieć jego pobudki, gdy odmawia Thranduilowi współpracy. Gdy spotyka Smauga, nie jest bierny, jak w książce. I to jest wielki plus. Może kogoś będą drażnić przygody a'la Indiana Jones, ale mi one nie przeszkadzały (może to sentyment do tej serii filmów?). Lee Pace jako Thranduil wypada genialnie. Z jednej strony jest królewski, majestatyczny, również dba o swoich ludzi, ale z drugiej strony jest właśnie tak, jak powiedziała Evangeline Lilly - widzowie go pokochają, a jednocześnie znienawidzą. Tak też było w moim przypadku. Bard Łucznik - z jednej strony również dba o swoją rodzinę (jest samotnym ojcem dla syna i dwóch córek po śmierci żony), ale z drugiej strony jest również niczym Robin Hood, trochę ujawnia się jego makiawelizm (jak w przypadku Thorina, sam Richard mówił, że wzoruje postać Thorina na postaci Makbeta i coraz bardziej jest to widoczne), dla dobra rodziny jest nawet skłonny do korupcji. Podobnie jak i postać Władcy Miasta na Jeziorze (świetnie zagrał go Stephen Fry) - z jednej strony to powtórka z rozrywki i postać złego, chciwego władcy, ale z drugiej strony - powiew świeżości, jeśli chodzi o wątki polityczne (taki ukłon w stronę współczesności). Pewnie sporo ludzi jest ciekawych Legolasa - szczerze, Legolas jest też powtórką z rozrywki, jeśli chodzi o jego akcje. Podobnie jak w "Władcy Pierścieni" znów jest za idealny i odnosi się wrażenie, że właściwie mógłby sam wygrać każdą wojnę, bitwę, itd., a z drugiej strony pod względem charakteru jest bliższy swojemu ojcu, Thranduilowi - nieufny Krasnoludom, żeby nie powiedzieć - wrogi. Jakiś wpływ na niego próbuje mieć Tauriela. I o niej słów kilka. Jest to postać dodana do filmu, bo brakowało postaci kobiecych. I wypada zaskakująco dobrze - jej wątek nie przysłania głównej opowieści, a jest uroczym dodatkiem (dla mnie, świeżo po lekturze "Silmarillionu" świetne są smaczki, takie jak rozmowa o gwiazdach, które są najdroższe Eldarom), choć nie tylko jej uroda wyróżnia się w filmie. Jej charakter, młodość, chęć bycia niezależną i robienia tego, co uważa za słuszne - to są te rzeczy, dzięki którym kupiłam postać. A także śliczny wątek romansowy z Kilim. Jak zazwyczaj nie lubię wątków romansowych, tak ten mnie urzekł (żeby nie powiedzieć, że wzruszył). Jestem ciekawa, jak dalej się rozwinie (choć znając książkę, tym bardziej trzecia część złamie mi serce).

No i efekty CGI. Znowu mi zgrzytały przy scenach, gdy postać była pokazana z daleka, ale jestem w stanie przymknąć na to oko - chyba jeszcze tak zaawansowani technologicznie nie jesteśmy. Za to pająki są wyjątkowo realistyczne (i straszne), a także Smaug - nie bez powodu wszyscy go zachwalają, jest to chyba najlepszy filmowy smok, jakiego widziałam (no i głos Benedicta Cumberbatcha bardzo do niego pasował).

Z wad - właściwie nie podobała mi się jedna rzecz (a właściwie postać), która była pokazana zbyt łopatologicznie moim zdaniem. Ale to nie jest wina filmu samego w sobie, bowiem ta postać, znana przede wszystkim z "Władcy Pierścieni" była również ukazana w ten sam łopatologiczny sposób. Dlatego... A, nie czepiam się.

Jeszcze mogę dodać w ramach zakończenia, że na pewno nie zabrałabym na ten film dziecka - jest jednak zbyt brutalny i zbyt mroczny. Ja, osoba dorosła, momentami zamykałam oczy, więc nie chcę wiedzieć, co ma poczuć dziecko. Podsumowując - film jest majstersztykiem w swojej kategorii. Oczekiwałam porządnego kina rozrywkowego i przygodowego - i to dostałam. "Hobbit" nie dorówna "Władcy Pierścieni", na pewno nie zdobędzie też tylu nagród (choć są inne powody, dlaczego), mimo wszystko jest wart uwagi. I już nie mogę się doczekać trzeciej części. Moja ocena to: 9,5/10, czyli rewelacyjny/fantastyczny z wielkim plusem. 
Share:

środa, 25 grudnia 2013

The Time of the Doctor (2013) - odcinek świąteczny Doctora Who

Hej. Życzę przede wszystkim wesołych świąt, bo przed nami jeszcze jeden dzień świąt Bożego Narodzenia. I dzisiaj miała miejsce premiera świątecznego odcinka Doctora Who. Odcinek nosił tytuł "The Time of the Doctor". Był to ostatni odcinek z Mattem Smithem w roli Doktora - od 8 serii, która będzie w przyszłym roku, zobaczymy Petera Capaldiego. Recenzja tym razem nie zajmie mi tyle, co w przypadku odcinka rocznicowego, bo i nie mam się co rozwodzić. Mogą być lekkie spoilery
Źródło: sciencefiction.com
Ogólnie znowu mi ciężko streścić odcinek. Tyle się w nim dzieje, że w zasadzie mógłby posłużyć jako bingo, czy jako odcinek pod pijacką grę. W zasadzie pokazuje wszystkie motywy związane z 11 Doktorem, jak np. Anioły, Silence, szczelina w ścianie, czy nawet paluszki rybne z custard*. A jednocześnie Moffat chce utrzymać bajkowość odcinka świątecznego i... O dziwo, udaje mu się to. Byłam bardzo zaniepokojona trailerem, w którym było wszystko i nic, a jednak... Wypadło bardzo, bardzo dobrze. Doktor ratujący miasteczko "Boże Narodzenie"? Dla mnie bomba. Choć zabieg bardzo, bardzo bajkowy, to jednak takie wychodzą Moffatowi dobrze. I to nawet bardzo dobrze.

Poza kilkoma zgrzytami, jak zbyt dorosły humor, czy pewna postać, która się pojawia na kilka sekund, naprawdę mam niewiele zastrzeżeń. Dlaczego? Bo nawet motywy w stylu "Silence will fall, when question is answered", czy motyw z Dalekami, które mogły się przejeść nawet największemu fanowi... Nie mają znaczenia, gdy widzimy, co się dzieje. Z każdą minutą odcinek staje się po prostu coraz lepszy. Momentami śmieszny, momentami wzruszający - taki, jaki właśnie powinien być odcinek świąteczny. Szkoda nam się robi Clary, która naprawdę przywiązała się do Doktora, jak do przyjaciela (a może nawet coś więcej, ale to kwestia interpretacji). Ale najbardziej podoba mi się sama końcówka. Wiemy już od pewnego czasu, że Doktor regeneruje się w tym odcinku, więc nie będzie to żadnym spoilerem. Ale podoba mi się bardzo sposób, w jaki ta regeneracja przebiegła. Była jednocześnie... I typowa dla 11 (z wielką pompą, żeby nie rzec bardziej wulgarnie, bardzo efektowna), a jednocześnie nietypowa i niespodziewana. Pierwszy raz (chyba) bowiem Doktor regeneruje się właściwie z powodu... Starości. I o dziwo, stary 11 Doktor przypomina bardzo 1 Doktora. A właściwie jest wspomniane, że 11 Doktor to tak naprawdę 12 Doktor, więc można powiedzieć, że kółko (zegar) się zamyka. Podoba mi się to! Jak i nagłe pojawienie się Capaldiego. Peter Capaldi to aktor po pięćdziesiątce, znacznie starszy od Matta, widać, że jego Doktor będzie inny, ale również mi się podoba! I tak samo wyjaśnienie, co z Gallifrey - Gallifrey jest w równoległym wszechświecie, więc mogę to twórcom darować odcinek rocznicowy tym samym.

Muzyka czy realizacja stoją na wysokim poziomie, więc nie ma się co nad tym rozwodzić. Oczywiście realizacja wizualna była słabsza niż odcinek rocznicowy, ale można to zrozumieć - w końcu tamten odcinek był również emitowany w kinach. Ale nie przeszkadza to w odbiorze.

Cóż, teraz pozostaje tylko czekać na serię 8 (jestem bardzo ciekawa, jaki będzie kolejny Doktor, ale już go lubię) i gdybym miała ocenić tylko ten odcinek, to otrzymałby ode mnie notę 9/10, czyli rewelacyjny.

Być może coś jeszcze jutro napiszę, a na pewno w sobotę recenzja "Hobbita: Pustkowia Smauga". :)

* ponieważ nasi tłumacze z BBC Entertainment nieudolnie przetłumaczyli "custard" jako "budyń", a to niestety nie jest to samo. Czym jest custard, można poczytać chociażby na wikipedii
Share:

niedziela, 22 grudnia 2013

Saint Young Men (2013)

W ramach przerwy przedświątecznej obejrzałam sobie dzisiaj anime pt. "Saint Young Men" (jap. "Saint Oniisan"). Jest to film, który wyszedł w maju w tym roku, do tego są jeszcze dwa OVA. Skupię się jednak na filmie. Co by było, gdyby bogowie teraz zeszli na Ziemię, bo chcą spędzić na niej wakacje? Ten film w dość komediowy sposób stara się odpowiedzieć na to pytanie. 
Źródło: filmweb.pl
W skrócie - anime opowiada o Jezusie i Buddzie, dwóch wielkich założycielach religii istniejących do tej pory, czyli chrześcijaństwa i buddyzmu. Pewnego dnia Jezus i Budda są znudzeni ciągłym przebywaniem w lepszym miejscu, niż Ziemia, więc postanawiają... Spędzić rok na niej, w ramach wakacji, jako zwykli ludzie. Wybór pada na Japonię (jakby to było inaczej w przypadku anime...). Jezus i Budda, żyjąc jak ludzie i poznając kulturę Japonii, doprowadzają do wielu zabawnych sytuacji.

Zanim jednak ktoś zapyta - nie warto się bulwersować wizerunkiem przedstawionego tam Jezusa. Wynika to z różnic kulturowych, dla Japończyków chrześcijaństwo, czy Jezus to taka sama egzotyka jak dla Europejczyków większość krajów azjatyckich, czy afrykańskich, dlatego oni nie traktują Jezusa tak podniośle, jak my i są w stanie zrobić z tego komedię. Przy tym warto dodać - dość sympatyczną komedię. Podobna rzecz jest z buddyzmem. Większość społeczeństwa japońskiego wyznaje pewien synkretyzm religijny - np. przy uroczystościach weselnych powszechne są ceremonie obrządku shinto, a przy uroczystościach pogrzebowych - ceremonie buddyjskie, lecz tak na co dzień Japończycy nie czują większego przywiązania do religii. Stąd też dość lekkie podejście do tematu.

Dwaj główni bohaterowie są bardzo sympatyczni, a przy tym... Bardzo ludzcy. Wprawdzie dziwi ich wiele napotkanych rzeczy, momentami zachowują się dość naiwnie czy nierozsądnie, zwłaszcza Jezus, ale i tak daje się ich polubić. Z kolei u Buddy widać większą dojrzałość, ale i takie wady jak nadmierna skłonność do oszczędzania.

Film na pewno zawiera w sobie sporą dawkę typowego, japońskiego humoru, często w tym przypadku humor może być dość kontrowersyjny (jak na przykład Jezus i jego rany), ale moim zdaniem ma dość pozytywne przesłanie i ładną, przystępną kreskę. Muzyka może się nie wyróżnia, ale warstwa humoru i warstwa wizualna wszystko nadrabiają.

Jeśli ktoś ma więc dystans do spraw religii, a przy tym chce zobaczyć komedię o pewnych różnicach kulturowych, polecam obejrzeć film "Saint Young Men". Moja ocena w tym przypadku będzie 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

czwartek, 19 grudnia 2013

Hobbit: Niezwykła podróż, edycja rozszerzona (recenzja wydania DVD, 2013)

Bo nie wiem, czy jest sens tworzenia recenzji filmu, który wyszedł rok temu. Oczywiście mam na myśli film sam w sobie. Choć warto też sobie przypomnieć, tak przed drugim filmem, o czym opowiada nam pierwsza część.
Źródło: bluedvd.pl

Tu jednak, zanim przejdę do rzeczy, opowiem nieco o samym wydaniu. Jest to wydanie kolekcjonerskie, bardzo ładnie oprawione, bo przypomina książkę. Zanim wyciągniemy samo pudełko z płytami, widzimy po prostu brązową okładkę z żołędziem na środku. I... Podoba mi się to. Podoba mi się, ponieważ jest to coś innego, niż zwykłe okładki DVD z plakatem filmowym z postaciami - tu nie mamy pojęcia, o czym może być film. Ma to zapewne zachęcić do zobaczenia i do kupna. I przyznaje, udaje się zaintrygować potencjalnego klienta, więc jest dobrze. W środku mamy 5 płyt - na dwóch płytach mamy sam film, na pozostałych trzech - dodatki. Dodatków jest bardzo dużo, więc dzisiaj obejrzałam jedynie sam film. Ale myślę, że stopniowo będę też oglądać dodatki, bo sama jestem ciekawa, czy to jest coś ponad to, co Peter Jackson wrzucał na swój kanał na youtube, czy to jest to samo. Gdy włączyłam film, oczywiście poza ekranem tytułowym standardowo mamy do wyboru wybór scen, czy języka. Przeszłam do opcji językowych. Na duży plus - są napisy angielskie dla słabo słyszących. Często korzystam z nich, gdy chcę obejrzeć jakiś film w oryginale, a boję się, że czegoś nie zrozumiem, gdy postacie będą mówić niewyraźnie. Ja natomiast wybrałam lektora. Dlaczego tak? Ponieważ to jedyna opcja, jakiej nie widziałam. W kinie byłam na dubbingu, ściągnęłam sobie wersję oryginalną i napisy (choć dałam radę obejrzeć film bez nich), a lektor to nowość. Ktoś się zdziwi, dlaczego? Nie ma oficjalnego wyjaśnienia ze strony dystrybutora (mam np. wydanie Harry'ego Pottera i Czary Ognia, można tam wybrać albo dubbing, albo napisy), ale wydaje mi się, że to przez to, że mamy dodatkowe scenki, a zatrudnienie aktorów do ponownego dubbingu to większy koszt, niż lektor. Dlatego też moim zdaniem dystrybutor kinowy powinien się czegoś nauczyć...

I teraz może krótka, standardowa recenzja samego filmu. Film jest pierwszą częścią adaptacji powieści Tolkiena pt. "Hobbit, czyli tam i z powrotem". Bilbo Baggins (stryj Froda) jest podstarzałym hobbickim kawalerem, który mieszka sobie w swojej ciepłej i potulnej norze w Shire. Pewnego dnia czarodziej, Gandalf, proponuje mu udział w wyprawie krasnoludów, którzy chcą odzyskać swoją ojczyznę, zajętą przez smoka Smauga. Bilbo miałby pełnić rolę włamywacza, ponieważ smok nie zna zapachu Hobbita. Początkowo Bilbo nie jest chętny, ale ostatecznie zgadza się na udział w przygodzie. Nie wie jednak, że w tle rozgrywają się o wiele poważniejsze wydarzenia, które będą miały wpływ na historię Śródziemia.

Jeśli chodzi ogólnie - nie zmieniam zdania. Nic nie zmieniło się, odkąd zobaczyłam pierwszy raz film - spełnia on wszystko, co powinien zawierać dobry film przygodowy. Jest akcja, są jakieś przygody, ucieczki, ważna misja, ciekawe postacie, motyw wędrówki. Aktorstwo stoi również na wysokim poziomie, w końcu zatrudniono bardzo dobrych aktorów. Martin Freeman świetnie sprawdza się w roli Bilba, podobnie jak i Ian McKellen jako Gandalf, nieco inny, niż ten z "Władcy Pierścieni", ale należy pamiętać, że akcja toczy się wcześniej. Z krasnoludów na bank wyróżnia się Richard Armitage jako Thorin. Wprawdzie charakter Thorina jest zmieniony, z zrzędliwego, chciwego krasnoluda na dumnego i honorowego przywódcę. I to jest wielki plus. Wiele wątków jest dodanych, rozszerzonych, ale wydaje mi się, że to na korzyść. Powieść bowiem jest jak rozszerzona baśń (acz bez happy endu, bez większych spoilerów), ale niedopracowana książka, która właściwie w streszczeniu jest podróżą od punktu A do punktu B i nie rozszerza charakterów postaci. Rozumiem, że ciężko byłoby opowiedzieć coś o każdym z krasnoludów, a jest ich 13, bo film trwałby nie 2,5 godziny, a nawet 4, ale i tak Jackson stara się rozszerzyć historie i opowiedzieć coś ciekawego, bowiem w książce mamy raczej archetypy postaci, niż konkretne charaktery. No i jeśli chodzi o krasnoludy - mamy tu zupełnie coś innego, niż krasnoludy w stylu Gimliego. Są one dumne i poważne.

Muzyka na duży plus - wprawdzie część powtarza się z "Władcy Pierścieni", ale soundtrack i tak jest godny uwagi. Make-up zasługuje na wszelkie nagrody, ale cóż... Z CGI momentami jest nieco gorzej, bo zgrzyta mi coś, ale jestem w stanie przymknąć na to oko. Jeszcze do tego wrócę za moment.

Według pewnych informacji dodane zostało 13 minut materiału, którego nie widzieliśmy w kinie. Moim zdaniem te scenki dodane miały charakter głównie comic reliefu, albo były rozszerzeniem o coś, co widza nieobeznanego z dziełami Tolkiena, może znudzić, bo nie wie, o czym mowa. Ale mimo wszystko są one godne uwagi - zwłaszcza dodatkowe sceny w Rivendell.

Nadal jestem zdania, jeśli chodzi o CGI, że część scenek była dodana tylko po to, aby efektownie to wyglądało w 3D w kinie, jak np. kamienne giganty rzucające głazem. Niektórzy mówią, że niektóre elementy CGI wyglądały zbyt sztucznie. Ja miałam takie wrażenie tylko w scenach, gdzie postać była uchwycona z daleka - wtedy widać, że jest to animacja. A zbliżenia są bardzo dopracowane.

Teraz jeszcze kilka słów o lektorze. Lubię tego lektora, czytał on m.in. "Władcę Pierścieni" na TVN, jeśli się nie mylę (nie wychwyciłam jednak nazwiska), choć miał parę wpadek. Część wynikała z tłumaczenia, które momentami pomijały pewne smaczki, albo były źle przetłumaczone (np. "chips" jako "chrupki", a nie "frytki", zgodnie z brytyjskim angielskim), a część z jego dykcji. Miałam wrażenie, że momentami przy imionach facet nie wiedział, jak miał czytać. Raz czytał imię "Thrain" jako "Thra-in", a raz "Threin", zgodnie z angielską wymową. No i coś, czego ogólnie w filmach z lektorem nie lubię - pomijanie części kwestii, np. imion bohaterów. Człowiek nieobeznany z językiem nie zawsze wie, o czym mowa. No i jeszcze jedna wada - brak tłumaczeń piosenek. Wiem, że głupio by to brzmiało z lektorem, ale czy tak ciężko dać napisy, jak chociażby ma miejsce w "Glee" (a przynajmniej w wersji dla TVP1)?

Co jeszcze z wad? Cena. Cena, cena i jeszcze raz cena. Wydanie rozszerzone jest bardzo drogie, więc dlatego zażyczyłam sobie je jako jedyny prezent na święta. Nie rozumiem, dlaczego w Stanach to samo kosztuje 25 dolarów, ale to raczej refleksja na zupełnie inny wpis. Jeśli ktoś chce mieć miły prezent - proszę bardzo. Jeśli jednak ktoś woli się wstrzymać, to niech się wstrzyma, może za kilka lat będzie taniej?

Ogólnie daję dwie oceny. Ocena filmu to: 9/10, czyli rewelacyjny, a ocena wydania 8/10, czyli bardzo dobry (bo jednak te wady troszkę mi przeszkadzają). Bonus! Daję fotki, jak wygląda owo wydanie ;) Przepraszam za jakość z góry.


Coś mi albo blogger obraca te fotki, albo to wina telefonu. Dopiero w środku widzimy obrazek z postaciami.

Tu to samo. Mapka Śródziemia i obrazek z Gandalfem. 

Płyty wyglądają bardzo ładnie. 

Share:

poniedziałek, 9 grudnia 2013

J.R.R. Tolkien - Silmarillion (1977)

Hmm. I mam dużą zagwozdkę, a jestem świeżo po przeczytaniu tegoż dzieła. Tolkien uważał Silmarillion za swoje najważniejsze dzieło, ważniejsze od Władcy Pierścieni, a już na pewno ważniejsze od Hobbita. I może miał rację, bo Hobbit i Władca Pierścieni opowiadają tylko drobne wycinki z obszernej historii Śródziemia, bogatej w ciekawe wydarzenia, nie tylko takie jak Bitwa Pięciu Armii czy Wojna o Pierścień. 
Źródło: blogspot.com
Nie wiedziałam, czy pisać, czy będą spoilery w tej recenzji. Doszłam do wniosku, że jednak nie, bo szczerze, ciężko jest mi to streścić. Ciężko też cokolwiek zaspoilerować, po prostu trzeba to przeczytać. Chociażby jako ważny wstęp do Władcy Pierścieni, czy jeśli mówimy o filmowym Hobbicie - to część wątków jest właśnie wyjaśniona w Silmarillionie, a nie jak twierdzą niektórzy - dodane bezmyślnie przez Petera Jacksona.

Silmarillion to ogólnie rzec biorąc - historia Śródziemia opowiedziana do momentu, kiedy zaczynają się wydarzenia znane z Hobbita. W każdym razie podczas czytania, zwłaszcza początkowych rozdziałów, miałam mocne skojarzenia z mitologią grecką i Biblią. I chyba najłatwiej opisywać Silmarillion właśnie porównując go do tychże dzieł. Marzeniem Tolkiena było bowiem stworzenie czegoś na wzór mitologii. Ale czy mu się to udało? Książka jest właściwie zbiorem opowiadań o Śródziemiu i jego historii. Zaczyna się od mitu kosmogonicznego, czyli od opisu stworzenia świata przez Eru Iluvatara (który budzi skojarzenia z Bogiem chrześcijańskim), a jego pomocnikami byli Ainurowie, do których należeli Valarowie (wyżsi rangą, oni z kolei przypominają bogów z mitologii greckiej) i Majarowie (niżsi rangą, przypominają raczej aniołów). Oczywiście ciężko by było, gdyby nie istniał antagonista, więc mamy takowego od początku - Melkora, zwanego później Morgothem, który zbuntował się, dowiadując się o zamiarach Iluvatara, który chciał stworzyć swoje Dzieci (Elfów i Ludzi). Hmm, Lucyfer, bunt aniołów mówi coś komuś? Melkor i jego postępki są w zasadzie przyczyną wszystkich późniejszych wydarzeń opisanych w książce. Tytuł zaś pochodzi od Silmarili, trzech klejnotów stworzonych przez Elfa Feanora, które miały odzwierciedlać światło pochodzące od Valarów.

I powiedzmy, że to jest streszczenie. Tak naprawdę każdy rozdział można traktować oddzielnie, każdy się różni w jakiś sposób. Mi osobiście podobała się historia o Berenie i Luthien, która bardzo przypominała baśń (choć sama Luthien mnie bardzo irytowała, ale dojdę do pewnych rzeczy przy opisie wad książki, a tych trochę jest) oraz opowieść o dzieciach Hurina (bardzo tragiczna, lecz ciekawa, całkiem niedawno syn Tolkiena wydał tę historię jako oddzielną książkę, tutaj mamy jakby streszczenie, które jest rozszerzone z kolei w "Niedokończonych opowieściach"). Właściwie większość z tych historii to bardzo mroczne opowieści, które są jak dla mnie alegorią walki dobra ze złem. I choć większość historii zdaje się beznadziejna, pokazuje (podobnie jak mitologia grecka), że nie ma sensu walczyć z przeznaczeniem, to pod koniec wiemy, że dobro ostatecznie triumfuje. Mimo wszystko bohaterowie są kompletnie inni niż ci, których znamy z Władcy Pierścieni, czy z Hobbita.

Głównymi bohaterami są przede wszystkim Elfy. Sam Tolkien przyznaje, że jest to opowieść o Elfach, nie o Ludziach, Krasnoludach czy innych rasach, choć stanowią one ważne (?) tło. I tu pojawia się rzecz, która mnie irytuje w pisaninie Tolkiena. Brak konsekwencji czy częste zmiany zdania. Utrudnia to zadanie nawet największym fanom, bo przez to na dobrą sprawę nie wiemy, co jest kanonem w historii Śródziemia, a co nie (chociażby taka drobnostka, jak to, że Tolkien wspomina w Silmarillionie, że Bilbo uciekał przed orkami, a w Hobbicie mamy goblinów). Elfy są moim zdaniem największym problemem. Tolkien uparł się, że to były "najwspanialsze, najpiękniejsze i najmądrzejsze istoty w Śródziemiu", a wiele historii pokazuje coś całkowicie przeciwnego. Zresztą, opisywanie na jedno kopyto (każdy Elf był "najpiękniejszy") nie ułatwia sprawy. Elfy zostały wyidealizowane do bólu, ale największą bolączką jest dla mnie to, że są one właściwie nieśmiertelne, nie starzeją się, umierają jedynie w wyniku morderstwa czy wypadku, ale też z powodu złamanego serca. Opisywanie postaci nieśmiertelnych zawsze rodzi pewne pytania natury logicznej. Te, które za chwilę wymienię, to tylko niektóre, jakie mnie trapiły. Jeśli Elfy są nieśmiertelne, nie starzeją się, to po co w ogóle wiążą się i się rozmnażają? Lub na odwrót: dlaczego nie mają dużo potomstwa, skoro im śmierć tak łatwo nie grozi? Jako gatunek przecież mogliby podbić spokojnie całe Śródziemie samym rozmnażaniem się. Jaki jest w ogóle sens istnienia Elfów? Jeśli Arda miała być stworzona dla nich, dlaczego wracali do Valinoru, by mieszkać z Valarami? Jeśli są takie mądre i mają przewodzić innym rasom tego świata, dlaczego z tego nie korzystają, tylko żyją sobie oderwane od rzeczywistości i nie obchodzą ich sprawy tego świata, zwłaszcza gdy wiedzą, że zło czai się tuż obok? (Mam wrażenie, że wszystkie Elfki tylko śpiewały i nic więcej.) Dlaczego zostały ukarane za próbę naprawy tego świata?

Szczerze mówiąc, Elfy były ulubioną rasą Tolkiena, to widać. Lecz opisywał je tak, że przyniosło to odwrotny skutek - wiem, że nie tylko ja nie znoszę Elfów (poza kilkoma wyjątkami). Są patetyczne i wyidealizowane. Nawet jeśli one mają wady, to są one dodane "przez kogoś" (czyli np. zło sprawiło, że dany Elf stał się zły, zabieg dosyć baśniowy). Znacznie bardziej podobali mi się Ludzie, czy Krasnoludowie. Ci drudzy pomijani przez Tolkiena, a to prosta, dość sympatyczna rasa, choć nie wolna od wad. Podobnie i Ludzie, którzy w większości nie przypominają w niczym walecznego Aragorna. Trapią ich różne namiętności, są różni, często słabi. Wolę po prostu postacie, które mają naturalne wady, a nie są wyidealizowane w żaden sposób. Inny problem to określone prawa, nadane przez Iluvatara, a jednak w prawie każdej opowieści znajduje się jakiś wyjątek od reguły (np. Elf, który rezygnuje z nieśmiertelności). To już lepiej było to przedstawione nawet w Biblii, gdzie jest powiedziane, że prawa nie są jakąś magią, których nie można złamać. Można, ale są tego konsekwencje. Sami Valarowie, kiedy w myślach porównuję ich z bogami greckimi, również nie przypadają mi do gustu (z wyjątkiem Aulego, twórcy Krasnoludów i Ulmo, który władał wodami i miał wszystko gdzieś), ponieważ niby mają boską moc, a z niej nie korzystają i nie mogą (a raczej nie chcą) walczyć ze złem, którego nie rozumieją. Bogowie greccy byli jednak bardziej ludzcy, mieli swoje wady, ale to po prostu odzwierciedlało sposób myślenia starożytnych Greków, gdzie dla nich bogowie byli blisko tego świata, byli jego częścią, a nie byli odseparowani.

Moją bolączką w pisaninie Tolkiena są kobiety. Ktoś kiedyś policzył, że ogólnie kobiety w dziełach Tolkiena stanowią 17% bohaterów wymienionych z imienia. Zdecydowanie za mało, z perspektywy współczesnego czytelnika. Zwłaszcza, że większość z nich ma ograniczone role. I również w ich przypadku pojawia się sprzeczność - niby Tolkien uważał, że np. społeczeństwo Elfów jest równe i nie patrzy na płeć, kobiety też są np. żołnierzami, to jednak nie mamy zbyt wiele opisanych kobiet. Najczęściej są to żony, księżniczki, królowe, które tylko czekają na ukochanych, a jeśli biorą sprawy w swoje ręce, to nie kończy się to dobrze (jak w przypadku Nienor). Wszystkie są pięknie, pięknie śpiewają i są właściwie tylko dodatkiem. Niestety.

Od strony technicznej... Ja mam znowu wrażenie, że Tolkien pisze bardzo chaotycznie. Nie jestem nieuważnym czytelnikiem, a zauważam, że bardzo łatwo można się pogubić, ponieważ przypomina to momentami "pisanie na kolanie". Na przykład: dana postać była synem/córką tego i tego, który to był synem tego i tego... A i jeszcze była jedna postać. Wprowadzanie postaci nie należy do najsilniejszych stron Tolkiena, bo niektóre pojawiają się "znikąd", a autor oczekuje, że czytelnik doskonale wie, co to za postać, nawet jak była wcześniej wspomniana tylko raz. Otóż nie, ja przykładowo musiałam się wracać. To samo było przy "Niedokończonych Opowieściach", a nawet przy "Hobbicie". Ale są też zalety. Nie można odmówić Tolkienowi tego, że był świetnym lingwistą, miał wielki talent, o czym świadczy wymyślenie i opracowanie kilku języków, jak sindariński (odmiana elfickiego), czy Khuzdul (krasnoludzki). Niektóre nazwy, choć skomplikowane, świadczą o dużej znajomości zasad językowych. Z kulturą jest nieco gorzej, ale nie można mieć wszystkiego.

Wydanie, jakie czytałam, to wydanie uzupełnione z ilustracjami Teda Nasmitha. Bardzo ładne wydanie z wydawnictwa Amber, ilustracje świetnie oddają klimat i wydarzenia przedstawione w Silmarillionie. Mapki, drzewa genealogiczne i indeksy są dobrymi uzupełnieniami, pomagającymi Czytelnikowi w uporządkowaniu sobie wszystkiego.

I mimo tylu narzekań muszę powiedzieć, że generalnie mi się to podobało. Po prostu nie jest tak, że wychwalam Tolkiena, nie uważam, że jego dzieła to... Nie wiem, druga Biblia, że nie można złego słowa powiedzieć. Niestety, wady są, nie potrafię spojrzeć na nie bezkrytycznie. Po prostu Tolkien miał genialny pomysł na Śródziemie i jego historię, ale przedstawienie tego świata nie jest do końca logiczne, dlatego też uważam, że nie zawsze jest sens, żeby trzymać się ściśle kanonu, zwłaszcza przy pisaniu fanfików do tego świata. Mimo wszystko Tolkien to prekursor fantasy. Silmarillion wlicza się już do klasyki i jeśli chce się całkowicie zrozumieć Władcę Pierścieni chociażby, lepiej najpierw przeczytać Silmarillion. Choć właśnie do nadrobienia z tych głównych dzieł został mi właśnie Władca Pierścieni (książka, nie film). Moja ocena to generalnie 6,5-7/10, czyli dobry z małym minusem.

PS. Chyba grudzień upłynie pod znakiem Tolkiena, ponieważ mam zamiar zrecenzować rozszerzone wydanie Hobbita: Niezwykłej Podróży i film Hobbit: Pustkowie Smauga. :)
Share:

czwartek, 28 listopada 2013

Puella Magi Madoka Magica (2011)

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery. 
Czy istnieje marzenie, dla którego warto poświęcić własne życie? Ile nasze życie tak naprawdę jest warte? Czym właściwie są emocje? I czy są one najważniejsze w naszym życiu? Czy można też zmienić swoje przeznaczenie i swój los? Na takie pytania stara się odpowiedzieć serial anime pt. "Puella Magi Madoka Magica" (jap. Mahou Shoujo Madoka Magica), dwunastoodcinkowy serial z 2011 roku, który stawia cały gatunek magical girls (mahou shoujo) do góry nogami. 
Fanart z głównymi bohaterkami, źródło: fanpop.com
Zanim jednak opowiem, o czym mówi Madoka, warto zwrócić uwagę na sam gatunek. W Polsce wyemitowano z tego gatunku trochę tytułów, a czołowym z nich jest "Czarodziejka z Księżyca". I choć "Czarodziejka" z czasem nabierała pewnych dojrzalszych wątków, to nie oszukujmy się - większość odcinków była według pewnego schematu, pt. w mieście pojawia się tajemniczy potwór, czarodziejki go odnajdują, transformacja, walka i zwycięstwo. Czarodziejki działały wspólnie w imię dobra i sprawiedliwości. I choć pozornie Madoka wydaje się kolejnym takim tytułem, to wygląd postaci może bardzo zmylić widza.

Madoce Kaname, 14-letniej gimnazjalistce, niczego w życiu nie brakuje. Ma kochającą rodzinę (mamę, tatę, młodszego braciszka), której dobrze się powodzi, przyjaciółki, jest lubiana w szkole i nigdy nie doświadczyła w życiu większej krzywdy. Pewnej nocy Madoka ma dziwny sen, w którym widzi zniszczony świat, a w nim walczącą dziewczynę. Tajemniczy stworek mówi jej, że jeśli chce to zmienić, może stać się czarodziejką (mahou shoujo) i walczyć ze złem. Następnego dnia do klasy Madoki dołącza nowa dziewczyna, Homura Akemi, która wygląda zupełnie jak dziewczyna ze snu Madoki. Homura wydaje się wyniosła, jest piękna, mądra i wysportowana, a przy tym bardzo tajemnicza. Tego samego dnia Madoka i jej przyjaciółka Sayaka Miki na swojej drodze spotykają tajemniczego stworka ze snu, który przedstawia się jako Kyubey. Stworek ten składa dziewczynkom propozycję - spełni ich jedno życzenie, pod warunkiem, że staną się one czarodziejkami, które będą walczyć ze złymi wiedźmami w innym wymiarze, które powodują smutek, rozpacz, chaos, a nawet tajemnicze samobójstwa na tym świecie.

I... Muszę przyznać jedno - choć fabuła nie wydaje się jakaś skomplikowana, pierwsze odcinki są trochę jakby przepełnione słodyczą i typowymi dla tego gatunku schematami, to jednak rozwiązanie jest bardzo zaskakujące. Fabułę można przyrównać moim zdaniem do kłębka - kłębek zaczyna się od małej, niepozornej nitki, a kończy na dużym zwoju. I tak jest z Madoką - choć początkowa fabuła brzmi banalnie, z czasem dochodzą coraz to nowe wątki, wszystko wyjaśnia się pod koniec. I rozwiązanie jest na tyle satysfakcjonujące, że moim zdaniem nie wiem, czy jest sens tworzenia filmu, który jest ciągiem dalszym fabuły anime.

Postacie - choć główne bohaterki wydają się słodkimi dziewczynkami, które są dziecinne w porównaniu do bohaterek "Czarodziejki z Księżyca", to wygląd może bardzo zmylić. Przede wszystkim ciężko w zasadzie określić, kto tu jest do końca dobry, a kto jest tym złym bohaterem. Niby czarodziejki mają dobre intencje, działają z dobrych pobudek, a jednak okazuje się, że za każdy czyn trzeba ponieść konsekwencje. Nawet marzenie spełnione przez Kyubeya nie jest wolne od jakichś ograniczeń, czy też późniejszych konsekwencji (o czym przekonujemy się, słuchając historii jednej z bohaterek, Kyoko Sakury). Można się również doszukiwać pewnej symboliki, np. Kyubey jako diabeł lub ogólnie symbol zła, a walka z czarownicami jako zmaganie się z problemami dorastania, ale moim zdaniem nie symbolika jest tu istotna, a pewne pytania kwestii etycznej czy filozoficznej, jak pytania o człowieczeństwo i jego granice. Można by tak długo gdybać, ale moim zdaniem trzeba to obejrzeć, żeby samemu sobie postawić takie pytania i ocenić, kto jest naprawdę dobry, a kto jest zły.

Co do kreski - szczerze, jest to jedno z tych anime, w których nie kreska jest istotna, a właśnie fabuła. Bo jest ona bardzo nierówna. Szczerze, projekty postaci nie do końca mi się podobają. O ile stroje, kolory, są fajnie dobrane, o tyle mam wrażenie, że są one jednak rysowane na jedno kopyto, zwłaszcza twarze, czy figura (moim zdaniem główne bohaterki mają figury niemalże anorektyczek, patrząc na nogi). Z kolei jednak tła, czy animacja drugiego wymiaru są bardzo udane. Tła wskazują nam, że mamy do czynienia z niedaleką przyszłością (chociażby bardziej zaawansowana technologia), a drugi wymiar jest bardzo ciekawie zrobiony. Są tam nawet wstawki fabularne, np. zdjęcia (przypomina to bardzo niektóre teledyski). I jest to moim zdaniem ciekawe, dzięki temu ten drugi wymiar jest lepiej odznaczony, widz wie, że mamy do czynienia z innym światem. Lecz to jest kwestia gustu i jak mówiłam - fabuła nadrabia wszelkie braki w kresce.

Muzyka również mi się podoba, zwłaszcza opening, acz nie odznacza się, z wyjątkiem kilku utworów. Zdecydowanie bardziej wolę muzykę z innych anime.

Podsumowując: Puella Magi Madoka Magica to ciekawe, nietypowe anime, które bardzo może człowieka zmylić. To już nie są superbohaterki, które tylko altruistycznie walczą ze złem, ale mają również dylematy, a świat z czasem przestaje być taki cukierkowy. Pod pewnymi względami może się równać z "Neon Genesis Evangelion", choć czegoś brakuje do przebicia. Mimo wszystko bardzo polecam ten tytuł. Moja ocena: 9/10, czyli rewelacyjny.

EDIT 20/04/14:
Będzie krótko, ale obejrzałam film z Madoką pt. "Rebellion", który miał być właśnie kontynuacją serialu. I moje przeczucia niestety sprawdziły się. Film miał być rozwinięciem, ale krótko i bez spoilerów: jak dla mnie to przerost formy nad treścią. Anime miało sensowne zakończenie, w dodatku zamknięte, że nie wiem, po co było kombinować. W dodatku w pewnym momencie postacie stały się jakby... "out of the character", jak nie one. Końcówka jak dla mnie niezrozumiała. Dlatego film pozostawiam bez oceny.
Share:

niedziela, 24 listopada 2013

The Day of the Doctor (2013), czyli 50 rocznica Doktora.

UWAGA! Recenzja mocno spoilerowa. Jeśli nie znasz serialu "Doctor Who", lub też nie oglądałeś/oglądałaś wczorajszego odcinka, radzę opuścić stronę. W przeciwnym razie czytasz recenzję na własną odpowiedzialność.

Wyobraźcie sobie, że istnieje serial, który jest nadawany przez 50 lat, a jednocześnie nie spełnia on wymogów opery mydlanej. Takim serialem jest "Doctor Who", najdłużej nadawany serial sci-fi (tak, przebił on również Star Treka), serial wpisany w kulturę brytyjską (nawet królowa Elżbieta ogląda ten serial). Wczoraj była wielka, 50 rocznica tego serialu. Każdy więc spodziewał się czegoś wspaniałego. Co mogło pójść więc nie tak?
Źródło: en.wikipedia.org
Zanim przejdę do rzeczy, warto nakreślić krótko, o czym jest serial - w przeciwnym razie jestem zdania, że niekoniecznie ktoś może zrozumieć moją dalszą wypowiedź. Otóż serial opowiada o tajemniczym osobniku, kosmicie z planety Gallifrey, który sam siebie nazywa Doktorem (jego prawdziwe imię nie jest znane, mówi się, że jest zbyt trudne do wypowiedzenia przez ludzi). Doktor jest Władcą Czasu (Time Lordem; i ma wygląd człowieka, choć często na stwierdzenie "Wyglądasz jak człowiek" odpowiada "To ty wyglądasz jak Władca Czasu"), który potrafi podróżować w czasie i w przestrzeni za pomocą TARDIS, specjalnego statku, który potrafi się kamuflować w zależności od tego, gdzie się znajduje. Coś jednak w TARDIS (to rodzaj żeński) Doktora poszło nie tak i statek ma postać niebieskiej budki policyjnej, która była normalnym elementem krajobrazu Wielkiej Brytanii w latach 50. czy 60. Doktorowi podoba się ten wygląd, więc go nie naprawia. Ważnym elementem zwłaszcza odświeżonej serii (od 1989 do 2005 mieliśmy długą przerwę w emisji serialu) jest (a właściwie było, sądząc po wczorajszym odcinku) to, że Doktor był zamieszany w Wojnę Czasu. Wojna ta była tragiczna w skutkach. Była to wojna pomiędzy Władcami Czasu, a ich wrogami, Dalekami z planety Skaro. Rada Władców Czasu miała plan, by unicestwić wszechświat - zginęliby Dalekowie, zginęliby wszyscy, ale oni pozostaliby jako niezależny byt w próżni, bez ciała, itd. (Jeśli ktoś zna Neon Genesis Evangelion, to przypomina to bardzo Projekt Dopełnienia Ludzkości) Gdy Doktor dowiedział się o tym, gdy miał szansę, unicestwił Gallifrey wraz ze wszystkimi Time Lordami. Został on ostatnim Władcą Czasu. I od tego zaczyna się właściwie sezon z Christopherem Ecclestonem, który jest świeżo po tej wojnie. Podróżuje przez dłuższy czas samotnie, aż spotyka Rose Tyler, graną przez Billie Piper. Generalnie Doktor Ecclestona to postać melancholijna, która chce zmazać swój czyn, odkupić swoją winę (w końcu jest winien śmierci milionów istnień) i odczuwa samotność pomimo ludzi, których spotyka na swojej drodze (po Rose mamy kilku innych towarzyszy). Tę grę kontynuował David Tennant.

I to było coś, co mnie urzekło w tym serialu. Postać Doktora byłaby idealnym przykładem do prezentacji maturalnej o samotności, czy o toposie wędrówki. Doktor podróżuje, by odnaleźć sens w tym wszystkim. Pomaga ludziom i innym rasom, bo chce zmazać swoją winę. Jednocześnie nie jest bogiem, ma swoje wady, czasami ludzi traktuje z pogardą. Nie wie wszystkiego. Nie jest żadnym superbohaterem. To się zmienia, gdy Doktor grany przez Tennanta uznaje, że skoro on został sam po Wojnie Czasu, to on nie jest przegranym, tylko zwycięzca, który może ustalać własne zasady. Dopada go kompleks boga, co kończy się tragicznie. I to wszystko do wczorajszego odcinka mi odpowiadało.
Odcinek rocznicowy przede wszystkim jest bardzo chaotyczny. Ciężko go opisać. Jest to po części kontynuacja ostatniego odcinka z serii 7, gdzie na końcu mamy pokazanego Johna Hurta jako Doktora. W tym odcinku dowiadujemy się, że Doktor grany przez niego to ten Doktor z Wojny Czasu, zmieniony 8 Doktor grany przez Paula McGanna (kilka dni wcześniej mieliśmy mini-epizod, który to wyjaśniał). Poprzez zamieszanie związane z Zygonami, kosmitami potrafiącymi przybierać wygląd jakiejś postaci 11 Doktor, rozwiązując tajemniczą zagadkę, wpada w wir czasu i spotyka 10 Doktora, który właśnie był tuż po tej zmianie, gdzie stwierdził, że jest Zwycięzcą, a także spotykają oni tamto wcielenie z Wojny Czasu. Po krótkim zamieszaniu (a przy okazji wyjaśniając kilka rzeczy), okazuje się, że przeznaczenie Gallifrey może być zmienione. Doktor rezygnuje z zagłady, lecz zamyka planetę w takiej jakby bańce, tak, żeby wszechświat nie był zamieszany w wojnę.

I... Może zanim przejdę do krytyki (lub krytykanctwa), to powiem o zaletach takiego rozwiązania i ogólnie o zaletach odcinka.

Po pierwsze, interakcje trzech Doktorów były świetne. Humor... Może miałabym lekkie zastrzeżenia, ale jednak też mi się bardzo podobał. W sumie tego oczekiwałam po spotkaniu Doktora Tennanta i Doktora granego przez Smitha. John Hurt również wypada znakomicie w swojej roli. Tu nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń.

Niektórzy się czepiają, że Billie Piper w tym odcinku nie grała Rose, a Bad Wolfa, czyli uosobienie sumienia bądź samego wiru czasu. Ja jednak uważam, że to wypada na korzyść. Billie sobie świetnie poradziła z tą rolą, a wątek samej Rose Tyler jest zamknięty, więc nie wiem, jak twórcy mogliby do tego wrócić. Jest tajemniczo i tak miało właśnie być.

I może to dziwnie zabrzmi, ale rozwiązanie samo w sobie mi się nie podoba, lecz doceniam to, że daje nam nowe, ciekawe możliwości. Mieliśmy zajawkę 12 Doktora, który będzie grany po Świętach Bożego Narodzenia przez Petera Capaldiego. Jedno spojrzenie (groźne) wystarczyło, bym kupiła jego postać. Otwiera nam furtkę, która była dobrze przedstawiona pod sam koniec odcinka. Doktor ma cel, ma marzenie. Chce sprawić, by Gallifrey przetrwała. I dobrze, ponieważ brakowało mi w seriach Moffata (zwłaszcza w szóstej serii) jakiegoś konkretnego motywu przewodniego, było dużo chaosu, a postać Doktora wydawała się taka bezcelowa i bez charakteru - każdy chciał go zniszczyć, ale dlaczego? To nie było wyjaśnione tak do końca. Wiele rozwiązań Moffata po prostu zawodzi. Tu jest po prostu sytuacja związana po części z PRem - Moffat bardzo lubi gadać o tym, że "to będzie coś wielkiego", "to będzie coś strasznego", "to zmieni ciąg dalszy serialu" i... Wychodzi z tego nic. Dużo gadania, a potem wielkie nic. A tutaj mamy wreszcie coś nowego.

Strona wizualna jest ciekawa, ładna, choć szczerze, brakuje mi kiczowatych efektów specjalnych. Może to sentyment, ale jednak momentami efekty wyglądają jak z nowych "Gwiezdnych Wojen", co nie bardzo pasuje moim zdaniem do klimatu całości. Ale co kto lubi. Wykonanie jest świetne, mimo wszystko.
Aha, i miłe smaczki, nawiązania do poprzedników: szalik, zdjęcia, Tom Baker (odtwórca roli 4 Doktora, choć mówiono wstępnie, że starzy Doktorzy, z wyjątkiem Tennanta, nie biorą w tym udziału). To było miłe zaskoczenie. To nie to, co mieliśmy w "Journey's End", w ostatnim odcinku 4 serii, gdy spotkali się towarzysze z nowych serii, ale rozumiem, ograniczenia budżetu, czasu, ok.

Teraz przejdę do tego, co mi się nie podobało. Będę nawiązywać też do części wypowiedzi, komentarzy z tumblra, czy z facebooka - bo nie wyłapałam sama wszystkich rzeczy, albo pomyślałam o nich później.

Gallifrey. Z jednej strony fajnie, że nam pokazali rąbek Wojny Czasu, jak to w zasadzie wyglądało, ale z drugiej strony - mocne rozczarowanie. Od pola bitwy bije patos, wielkie super efekty i generalnie - przerost formy nad treścią. Pamiętam te pierwsze odcinki, zwłaszcza z Ecclestonem, gdzie on nam jedynie opowiada o tej wojnie. Z gry aktorskiej, z treści, jaką mówił 9 Doktor... Zawsze mi się jawiło to jako coś tragicznego, jednak koniecznego. I jako coś, czego Doktor bardzo żałuje, ponieważ zginęła tam również jego rodzina, jego cały gatunek. A jednocześnie było to coś tajemniczego, coś, co twórcy pozostawili wyobraźni widza. I być może to właśnie było najbardziej tragiczne. A tu mamy wszystko podane na tacy. W dodatku szantaż emocjonalny, na który sama się złapałam - dzieci. W odcinku Doktor przejmował się tym, że zginęły tam również dzieci, podczas gdy poprzednik, Russell T. Davies, w swoich seriach stwierdził, że Władcy Czasu zrobili się zbyt agresywni i było to konieczne, bo inaczej Wszechświat przestałby istnieć. Dzieci... To taki dość słaby szantaż, niestety. Sama się przez chwilę na tym złapałam, ale potem pomyślałam tak na trzeźwo. Nieładnie, Moffat, nieładnie.

Doktor Tennanta i Clara Oswald. Nie mam nic do gry Tennanta. Mam jednak zastrzeżenia do rozpisanej postaci. Inaczej sobie wyobrażałam "Time Lord Victoriousa", czyli tego mrocznego zwycięzcę. Tennant wciąż go grał tak, jak go grał - trochę wesoły, trochę żądny przygód, czasami jednak okazujący wściekłość. Wie jednak, czym jest flirt, a cały humor polegał na tym, że nie wiedział, kiedy ktoś z nim flirtuje, a kiedy nie. Trochę ta postać była jakby... OOC? Może to tylko moje wrażenie. Cały czas przecież kocham 10 Doktora. Ale Clara niestety robiła za dodatek. Doktor był sam dla siebie towarzyszem. I to wypadło świetnie. Potem jednak Clara zaczęła być troszkę jak Rose, gdy zaczęła prosić o ocalenie. Lubię ją, jako towarzyszkę, ale cóż, to nie był jej show tym razem.

"Duży czerwony przycisk". Do momentu tejże sceny miałam ochotę dobrze ocenić ten odcinek. Jednak to wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłam scenę z dużym czerwonym przyciskiem. Przycisk ten miał unicestwić Gallifrey. Tak się jednak nie stało - Doktor zmienił bieg historii. I ok, teoretycznie Doktor ma wpływ na czas, ale są tzw. stałe punkty. 9 Doktor przecież wspominał, że chciałby to zmienić, ale nie może tego zrobić, bo to jest stały punkt w czasie, czyli to się musi wydarzyć. Nie to, że jestem przeciwniczką szczęśliwych zakończeń. Nie to, że nie jest mi miło, że Gallifrey wróciła. Po prostu jestem przeciwniczką braku konsekwencji. Moffat pokazał poprzednikowi dostatecznie wielkiego fucka i brak szacunku. Nie twierdzę, że zniszczenie całej planety, ludobójstwo są super rozwiązaniami, ale skoro jedna rzecz była ustalona, to dlaczego kolejny twórca sobie to tak prosto zmienia? Ktoś mówił o tym, że "stałe punkty" ustalał sobie sam Doktor do momentu, gdy uznał siebie za Zwycięzcę. Zgoda. Pełna zgoda. Ale było pokazane, że jednak one muszą być. Nie są zależne od Doktora, bo on nie jest bogiem. I zabawa w boga źle się kończy. Matt Smith powiedział "Never apply logic to Who". Nie zgodzę się z tym. Może jestem przypadkiem, jak z mema "overeducated man", ale ja jednak od serialu sci-fi oczekuję odrobiny logiki, a nie plot twistów bez konsekwencji. Podobnie jak kwestia myślenia o czasie w sposób linearny. Może jestem za głupia na logikę gallifreyańską, ale podczas kursu filozofii miałam wykłady o czasie. Bardzo mi się podobały, bo one pasowały do serii stworzonych przez Russella T. Daviesa. Dowiedziałam się m.in., że myślenie linearne jest wpisane w naszą kulturę. Wcześniej starożytni Grecy myśleli o czasie w sposób cykliczny. W kulturze judeochrześcijańskiej myślimy o czasie jednak jak o linii. Tak więc przepraszam, ale nie potrafię się tego wyzbyć. Skoro jakaś rzecz była ustalona, to nie można tego sobie tak zmienić. Tym samym jestem zdania, że sezon pierwszy, sezon z Ecclestonem przestał mieć sens i został odarty z dramatyzmu. Tak, jakby go nie było. Tym samym ostatnie 8 lat zostało jakby zaprzepaszczone. Jest jednak nadzieja - mam nadzieję, że sezon 8 pokaże nam, że jednak to nie jest takie proste lub też, że nie można walczyć z przeznaczeniem. Takie rozwiązanie byłoby tragiczne, ale uratowałoby ten odcinek.

Ja mogę zrozumieć, że wszystko było rozwiązane za szybko, bo całość trzeba było zmieścić w 75 minutach, a nie jest to dużo czasu. Rozumiem ograniczenia budżetowe. W końcu to serial telewizyjny i choć ten odcinek był emitowany w wybranych kinach (i to w 3D, przyznam, że część efektów pasowała pod te 3D), to jednak to nie jest wielomilionowa produkcja. Ale i tak jestem zdania, że można zastosować prostsze rozwiązania, bez nadmiaru efektów specjalnych, a za to z logiką i konsekwencją.

Murray Gold powiedział, że ten odcinek jest bardzo kontrowersyjny i podzieli fanów. I niestety, miał facet rację. Dlatego teraz się wstrzymuję z oceną. Czekam na odcinek świąteczny, gdzie pożegnamy się z Mattem Smithem i na sezon 8. Jeśli sezon 8 zostanie dobrze poprowadzony, to być może ten odcinek ocenię korzystnie. Jeśli jednak Doktor stanie się krystalicznym superbohaterem, jakich mamy na pęczki, to nie wróżę dobrej przyszłości serialowi, który mimo wszystko uwielbiam. 
Share:

piątek, 22 listopada 2013

Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia (2013)

Akurat wróciłam z premiery filmu "Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia", czyli z drugiej części z trylogii Suzanne Collins. W tej recenzji opiszę swoje wrażenia, a i przy okazji będę się odwoływać do poprzedniej części, bowiem nie oglądając poprzedniej części raczej ciężko zrozumieć całość. Dlatego też możliwe spoilery
Źródło: filmweb.pl
Rok po 74. Głodowych Igrzyskach w Panem (futurystyczne, totalitarne państwo powstałe na gruzach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych) Katniss Everdeen i Peeta Mellark, zwycięzcy z Dystryktu 12. mają za zadanie uspokoić pogarszające się nastroje społeczne. Robią to w ramach tradycyjnego tournee po państwie. Wkrótce mają odbyć się kolejne, 75. Głodowe Igrzyska. Z okazji jubileuszu (kolejne Ćwierćwiecze Poskromienia) szykują się jednak Igrzyska, których nikt się nie spodziewa.

Doug Walker w recenzji pierwszej części "Igrzysk Śmierci" (premiera była w tamtym roku) określił, że jest to film dla nastolatków, ale przy okazji film, który nie robi z tego targetu idiotów. I trudno się z nim nie zgodzić - mamy zalew marnych filmów i marnych książek dla nastolatków, które najczęściej skupiają się na sprawach miłości, a wszelkie inne wątki są tylko tłem. Tu "Igrzyska Śmierci" pozytywnie się wyróżniają. Przeczytałam wszystkie trzy części i jestem zdania, że jest to... "'Rok 1984' dla nastolatków". I jestem niemalże pewna, że jakaś część nastolatków, która czyta dzisiaj "Igrzyska Śmierci" (lub ogląda film) za jakiś czas sięgnie po jakąś klasykę antyutopii, jak właśnie "Rok 1984", czy "Nowy, wspaniały świat". Bo bawią mnie opinie, że jest to "kolejny film z trójkątem miłosnym". Owszem, trójkąt miłosny jest, ale... Pozostaje on w tle, tak jak to miało miejsce w książce. I tego się najbardziej obawiałam, więc chwała twórcom "Igrzysk", że nie powtórzyli błędu twórców "Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi". Ci, którzy tak mówią, to mam wrażenie, że nie wiedzą dokładnie, o czym jest książka i o czym jest film na jej podstawie. A mówi on o bezsilności jednostki w walce z systemem totalitarnym. Nie oszukujmy się, Panem to kraj o systemie totalitarnym, gdzie wszystko jest podporządkowane woli prezydenta Snowa (w tej roli Donald Sutherland), gdzie tylko nieliczni mają szanse na życie w dobrobycie, a reszta musi na ten dobrobyt pracować, mając ograniczone prawa i żyjąc w strachu o swoje życie. W ramach rozrywki dla kasty mieszkającej w stolicy Panem, Kapitolu, urządzane są co roku igrzyska, gdzie z każdego dystryktu (a jest ich 12) wybierani są dziewczyna i chłopak w wieku od 12 do 18 lat. Show polega na zabijaniu przeciwników, aż zostanie tylko jeden - zwycięzca. Oczywiście każdy musi ten show oglądać, co jest równocześnie przekazem propagandowym.

Warto też dodać, że oprócz głównego wątku "Igrzyska Śmierci" również w tej części (jeśli nie bardziej) są satyrą na współczesne media, które lansują różnych ludzi i zabierają im tym samym prywatność, tworząc z nich kogoś, kim wcale nie są. Media te również tworzą rzeczywistość, wiele z działań trybutów są tworzone pod publiczkę, bo "ludziom to się podoba". Zwłaszcza Kapitolowi, który żyje w luksusach, choć większość ludzi tam żyjących nie jest świadoma tego, jak żyje się reszcie i kto pracuje na ten dobrobyt. Jest to też satyra na reality show, wyjątkowo dobrze oddane są sceny, które prezentują nam wydarzenia w ten sposób, jakbyśmy oglądali program telewizyjny (nawet w pewnym momencie pada ocenzurowanie wulgarnych słów).

Postacie i gra aktorska. O Jennifer Lawrence mam dość specyficzną opinię, jeśli chodzi o jej osobę, ale uważam, że dziewczyna ma duży talent aktorski. Swoją mimiką potrafi oddać świetnie wszelkie emocje (choć Oscar za "Poradnik pozytywnego myślenia" to dla mnie spore nieporozumienie) i generalnie nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli Katniss, dziewczyny, która jest zamieszana w to wszystko i chcąc, nie chcąc, staje się bohaterką - choć początkowo chciała po prostu przeżyć, nie ma wzniosłych idei. Troszkę gorzej moim zdaniem wypadł Josh Hutcherson w roli Peety - Peeta to dobra postać, ciekawa, ma dobre motywy swojego działania, a także potrafi dać uszczypliwe uwagi, kiedy trzeba, lecz Josh momentami gra dość sztucznie, jeden z jego dialogów był dosyć sztuczny, a przynajmniej tak brzmiał, podobnie jak jedna z pierwszych scen z Woodym Harrelsonem w roli Haymitcha. Nie wiem, chwilowy spadek formy? Bo w pierwszej części poradził sobie świetnie. Willow Shields jest młodą aktorką, ale podoba mi się jej rola Prim. To już nie jest ta sama, płaczliwa dziewczynka z pierwszej części. Widać pozytywną zmianę i jest to świetnie pokazane. Sam Claflin i Jena Malone jako Finnick Odair i Johanna Mason radzą sobie świetnie, choć z kolei Jeffrey Wright jako Beetee to moim zdaniem nieporozumienie, ale wynika to z moich preferencji - prędzej w tej roli widziałabym Michaela Emersona lub Davida Tennanta (zwłaszcza tego pierwszego).

Sfera wizualna jest genialna w tym filmie. Jeśli ktoś kocha efekty wizualne (nie mówię tylko o CGI), różnobarwność, kolory, idealne oddanie danych danych miejsc, czy postaci, a także kocha kostiumy filmowe - to film zdecydowanie dla niego. Tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Podobnie jak i z muzyką. Muzyka w tym filmie potrafi wyjątkowo poruszyć. I warto zostać choć chwilę na napisach końcowych, by posłuchać piosenki Coldplay "Atlas", specjalnie skomponowanej do "Igrzysk".

Przed nami dwie ostatnie części "Igrzysk Śmierci" - pierwsza część "Kosogłosa" będzie w roku 2014, a druga - w 2015. Twórcy tu poszli modnym tropem, gdzie ostatnia część jest dzielona, jak np. w Harrym Potterze. Czy to skok na kasę? Okaże się, choć jestem sceptycznie nastawiona, bo "Kosogłos" to część trylogii, która najmniej mi się podobała. Niemniej jednak nie żałuję wydanych pieniędzy na kino. Film mi się nie dłużył, nie nudził, nie widziałam większych błędów w stosunku do książki, jedynie drobne uchybienia, dlatego zasługuje w pełni na 8/10, czyli bardzo dobry.

PS. A jutro recenzja rocznicowego odcinka Doctora Who - i przy okazji postaram się krótko nakreślić ten świetny serial sci-fi :).
Share:

środa, 20 listopada 2013

Jak piszę recenzje?

Hej! Post ten będzie dedykowany tym, którzy chcą pisać recenzje lub z jakichś względów muszą to robić. Obejrzałam dzisiaj film "Hej, Skarbie", lecz recenzja pojawi się dopiero... W styczniu bodajże, kiedy otrzymam ocenę (jest to moje zadanie na zajęcia).

Generalnie wiem, że teoretycznie takich rzeczy powinno się uczyć w szkole, ale teoria swoje, a praktyka swoje. I tym samym wiele osób nie wie, jak się do tego zabrać. Postaram się więc opublikować taki mały schemat, coś na zasadzie, jak ja to robię. Nie ma jednak reguły, że każdą rzecz należy ściśle pisać według tego schematu. Ostatnio miałam szansę się o tym przekonać, czytając i recenzując książkę "Chustka" (patrz poprzedni post).

Zanim jednak przejdę do schematu, to pierwsza zasada: zawsze należy szukać jakichś pozytywów i negatywów. Nigdy bilans nie wyjdzie pół na pół, rzadko się to zdarza, ale nie jestem zwolenniczką krytykowania czegoś z góry na dół (nawet w takich "50 twarzach Greya" znalazłam jeden plus), ale też i nie lubię wychwalania czegoś ponad niebiosa, bo łatwo można wpaść w pułapkę wszelakich kłótni na temat dzieła, które lubimy, a inni - niekoniecznie. W recenzji też nie chodzi o zachowanie neutralności i obiektywizmu - bo jest to nasza subiektywna opinia. Ale żeby nie tracić czasu: recenzja, jak każdy tekst, standardowo powinna się dzielić na wstęp, rozwinięcie i zakończenie. I ktoś powie: fajnie, ale coś poza tym? To ja tu postaram się opisać, jak ja to robię. Nie wszystkie elementy są obowiązkowe. Te, które uważam za niekoniecznie obowiązkowe, zaznaczę kursywą.
  1. Wstęp: Tu zwykle zamieszczam bardzo ogólnikowe informacje, typu "przeczytałam...", "obejrzałam..." oraz kilka zdań (najczęściej do trzech) o tym, co sądzę (bardzo ogólnikowo) o książce/filmie. 
  2. Streszczenie fabuły: bardzo ważny element. Bez tego nasz Czytelnik nie będzie wiedział, co właściwie oceniamy. Mówię tu o Czytelnikach, którzy nie znają danego dzieła, a po prostu chcą przeczytać recenzję, zanim np. wybiorą się do kina. Też kilka zdań, najlepiej opisywać film/książkę najogólniej, jak to możliwe, żeby nie robić spoilerów.
  3. Najważniejsze pozytywy i elementy, które nam się podobały. Lub też na odwrót, mogą tu być rzeczy, które nam się nie podobały. Tu już jest pełna dowolność. Mogą to być aktorzy, ich gra, fabuła, klimat, wszystko, byleby to nie były sprawy "techniczne". 
  4. Tu zależnie od tego, co oceniamy:
  • film/serial: ogólna realizacja, montaż, strona wizualna, efekty specjalne. Dlaczego nam się podobały lub nie podobały?
  • książka: narracja czy środki artystyczne. Czy nam się podobały?
5. Postacie. Uważam to za element nieobowiązkowy, ponieważ są różne filmy i są różne książki. Jeśli bohaterów jest dużo, to ważniejsza będzie fabuła, niż oni sami (np. teraz czytam "Silmarillion", gdzie już wiem, że ważniejszy będzie przedstawiony świat, niż postacie).
6. Muzyka. Tylko w filmie i tylko, jeśli nam przypadła do gustu i zapadła w pamięć.
7. Zakończenie: tu piszemy podsumowanie naszej recenzji, dlaczego nam się podobało dane dzieło lub też nie. Ja zwykle dodaję jeszcze zdanie w stylu, komu mogę polecić dany film lub daną książkę i dlaczego. 
8. Ocena: element nieobowiązkowy, ja podaję w skali 1-10, ktoś inny może po prostu napisać np. "dobry".

I to tyle :) Pytania w komentarzach. I powodzenia!
Share:

piątek, 15 listopada 2013

Chustka (2013), czyli problem z liternetem

Hej wszystkim! Wprawdzie na swojej podstronie z tytułami książek/filmów mam zapisane, że aktualnie czytam "Silmarillion", to w międzyczasie zdążyłam przeczytać książkę pt. "Chustka" Joanny Sałygi. Książkę przeczytałam dzisiaj w ciągu... 2 godzin? Jak to się stało, że przebrnęłam ją tak szybko? Słowem kluczem jest tutaj "liternet". Ale po kolei.
Źródło: www.znak.com.pl
"Chustka" to zapiski z bloga Joanny Sałygi, kobiety, która w kwietniu 2010 roku zachorowała na raka. I... Skoro blog jest łatwo dostępny, to od razu zdradzę. Niestety, pani Joanna leczyła się 2 lata i przegrała tę ciężką i trudną walkę. Książka to zapiski z jej bloga - od początku choroby aż do śmierci, z dodatkowymi wypowiedziami "Niemęża" (tak nazywała swojego partnera życiowego).

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o streszczenie tej książki. Bo naprawdę, ciężko mi jest ją ocenić tak, jak oceniam filmy czy "zwykłe" książki. Jest to problem liternetu, czyli literatury przeniesionej w Internet. Jest to stosunkowo nowe zjawisko (choć zazwyczaj opisuje się tak nim właśnie blogi) i bardzo skomplikowane w ocenie. Ale może inaczej.

Przede wszystkim, jak mam ocenić czyjeś życie? Nie sądzę, że pani Joanna cokolwiek tu podkoloryzowała. Jest to zupełnie inna sytuacja, niż w przypadku książki "Tato", gdzie autor opierał się na swoim życiu, ale nie opisywał go dokładnie, sporo faktów pozmieniał tak, aby artystycznie pasowało to do jego wizji. Tutaj mamy po prostu zapiski z życia kobiety, które zmienia się o 180 stopni, gdy poznaje diagnozę - rak. Tu jest trochę jak z wywiadem - po tym można analizować obraz osoby opisanej.

A ona opisuje przede wszystkim siebie, "Niemęża" i swojego synka. Wyłania się tu obraz osoby inteligentnej, silnej, która się nie poddaje, jeśli chodzi o walkę z rakiem. Ciągle walczy - także o to, by funkcjonować normalnie. Trzeba jednak przyznać, że część wpisów jest bardzo intymna i emocjonalna - zwłaszcza kiedy pani Joanna opisuje te momenty, w których chce się poddać, kiedy mówi, że nie ma siły na walkę, kiedy się boi, co będzie w przyszłości, kiedy jej zabraknie. Wyłania się też przykry momentami obraz naszych internautów. Tego się obawiałam - że mimo słów otuchy i wsparcia, znaleźli się także "eksperci od wszystkiego", o czym wspomina autorka i kilka razy upomina, by nie mówić jej pewnych rzeczy (podobnie jest w przypadku depresji, czego wiele ludzi nie rozumie), czy nawet trolle, które uważali, że tak naprawdę pani Joanna nie jest chora. Ech, życie...

I serio, ciężko mi ocenić książkę, która na papierze nie oddaje wszystkiego. Jest jakby to ująć... "Interaktywna". Pani Joanna często przed samymi wpisami dawała linki do piosenek, których słuchała, bądź uważała, że pasują do tego wpisu. Bardzo często pojawiają się cytaty z różnych wierszy, czy książek: od dzieł filozoficznych, po poradniki. Dlatego chyba jednak forma bloga, czyli ta pierwotna, bardziej nadaje się do czytania, niż książka, która nie do końca to wszystko oddaje. Po prostu jest to dziennik - a w dzienniku może być wszystko. Jeśli lubimy jakąś piosenkę, czy uważamy, że do nas pasuje, to zapisujemy jej słowa. Zapisujemy cytaty, które mogą być dla nas drogowskazem. I tak dalej. To nie jest "Pamiętnik Narkomanki", który czytałam w szkole podstawowej - to jest typowa forma blogowa, momentami jednak... Poetycka, zwłaszcza graficznie - żadne zdanie nie zaczyna się wielką literą, często nie ma jako takich akapitów, a bardziej po prostu ten zapis graficzny przypomina wiersz wolny. I to jest ciekawe. Czy taka jest przyszłość literatury? Jedni uważają, że to "wtórny analfabetyzm", a ja bym się wstrzymała z oceną. Ponieważ ta forma dopiero raczkuje. Co się z niej wykluje - zobaczymy. Dlatego też, choć uważam, że "Chustkę" warto przeczytać, to pozostawiam ją bez oceny
Share:

niedziela, 10 listopada 2013

Hellsing Ultimate (2006-2013)

W ramach poszukiwań pewnych materiałów do tekstu na mój drugi blog przypomniałam sobie o tymże anime. Wczoraj skończyłam oglądać ostatni "odcinek" Hellsinga Ultimate, który wyszedł w tym roku. Dlaczego jednak słowo "odcinek" dałam w cudzysłów? Bowiem z tym anime jest dość ciekawa historia, o której należy wspomnieć, zanim zacznę omawiać całość. W 1998 Kohta Hirano napisał mangę o właśnie tym tytule. Choć może "napisał" to złe określenie. Lepsze będzie "zaczął wydawać", bowiem ostatni rozdział ukazał się w roku 2008. W roku 2001 jednak tą mangą zainteresowało się studio GONZO, które stworzyło 13-odcinkowe anime. I jak to zwykle bywa z dziełami nieskończonymi, wśród wielu fanów pozostał niedosyt - anime opowiadało bowiem tylko początek skomplikowanej historii. Miało swoje zalety (jak chociażby muzyka, czy dobre rozwinięcie pewnych wątków), ale sporo ludzi liczyło na coś więcej. Generalnie to jest dość częsty błąd twórców anime - nie biorą się za dzieło skończone, więc często dopisują swoje zakończenie, które jednak... No cóż, w wielu przypadkach twórców ostro ponosi fantazja i w efekcie nie jest już tak fajnie. Ale w roku 2006 zaczęły powstawać OVA (original video animation), a zajęło się tym studio Geneon. Miało być ich 10 (tyle, ile tomów, każdy odcinek odpowiadał jednemu tomowi) i wychodziły z częstotliwością około 2 razy na rok. Tak więc to, że skończyłam oglądać Hellsinga dopiero teraz, nie wynika tylko z mojego niedopatrzenia, czy lenistwa, ale także z tego, że po prostu dopiero w tym roku skończyli wydawać to anime.
Źródło: captchamag.net
Ale o czym jest Hellsing? Żeby streścić dokładnie fabułę, musiałabym zaspoilerować, a tego wolę unikać. Choć część rzeczy i tak warto wspomnieć, bo są podstawą do zrozumienia całości. Historia zaczyna się od tego, że w pewnej angielskiej wiosce dochodzi do nietypowego zdarzenia - stopniowo znikają mieszkańcy tejże wioski, a podejrzenia padają na tajemniczego księdza. Na miejsce zostaje wysłana policja, a sprawą zajmuje się m.in. młoda policjantka, 19-letnia Victoria Seras. Okazuje się, że mamy do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi, a konkretnie - z wampirem, który żywi się krwią mieszkańców wioski. Na miejsce przybywa więc przedstawicielka tajemniczej organizacji Hellsing. Jest to młoda kobieta o szlacheckim tytule, a ma na imię Integra. Mówi policji, że od tej pory tą sprawą zajmuje się jej organizacja, a wampirem zajmie się inny wampir, zwany Alucardem (czytając od tyłu to nie kto inny, jak Dracula). Seras na miejscu wpada w pułapkę księdza - wampira. Gdy Alucard pojawia się, by go zabić, ten osłania się jej ciałem. Alucard jednak pyta Victorię dość bezpośrednio, czy jest dziewicą. Gdy ta potwierdza, strzela, zabijając księdza, ale strzelając prosto w jej płuco. Jedynym sposobem na to, by Victoria przeżyła, jest uczynienie jej wampirem. I tak też się dzieje - choć Alucard nie zamierzał tego robić. W ten sposób Seras trafia do tajemniczej organizacji zajmującej się właśnie takimi zjawiskami. Okazuje się jednak, że to dopiero początek, a nagłe pojawienie się tylu wampirów zwiastuje coś o wiele gorszego...

I choć w ten sposób streściłam jakieś pierwsze 15 minut pierwszego odcinka, to jest to niezbędne, by zrozumieć, co się dzieje dalej. Dalej nie chcę jednak omawiać, co się będzie działo. Hellsing jest bowiem dziełem wielowątkowym, z dużą ilością nawiązań i przeróbek z kultury europejskiej przede wszystkim (nawiązania do powieści Brama Stokera są oczywiste, ale często mamy też odwołania do II wojny światowej, czy ogólnie do historii Europy, czy elementów folkloru, a nawet do religii chrześcijańskiej, czy też nauki). Najważniejsze są tutaj w tym wszystkim trzy postacie, które wymieniłam, czyli Alucard, Integra Hellsing i Victoria Seras. Alucard jest dla mnie klasycznym antybohaterem. Wielu zarzuca mu to, że jest w pewien sposób wyidealizowany, nieludzki... Ale właśnie to dobrze! Bo Alucard przede wszystkim jest potworem. I to widać od samego początku. Chyba tajemnicą nie będzie to, że kiedyś był on słynnym Vladem Palownikiem, który walczył z armią Imperium Osmańskiego. Znany z okrucieństwa, po śmierci stał się wampirem, Nosferatu. I to nie byle jakim wampirem - zamiast tworzyć ghouli (czyli coś a'la zombie), wraz z krwią potrafi wyssać duszę i przejąć przy okazji zdolności danej osoby. W ten sposób jest jakby niezniszczalny. I choć jest winny posłuszeństwo Integrze (to ona go przebudziła swoją krwią), to gardzi ludźmi, jako istotami gorszymi od niego, o czym sam mówi. Ale gardzi nie tylko nimi, gardzi również wampirami, które zabijają dla zabawy lub dla możliwości zdobycia nieśmiertelności (po prostu Alucard nie lubi konkurencji). Gardzi on nawet stworzoną przez siebie Seras (która była wypadkiem przy pracy) i nazywa ją "policjantką" (dopiero później nazywa ją jej imieniem, ale dlaczego, tego nie zdradzę). Warto też dodać, że Alucard może przybierać dowolną formę, dlatego podoba mi się, że on pokazany w różnych formach, ubraniach, z różnymi fryzurami czy ciałem (potrafi przybrać postać nawet nastoletniej dziewczynki). Chyba najbardziej podoba mi się jego pierwotna forma, czyli Vlad - średniowieczny rycerz o długich włosach i z brodą. Chyba jedyną osobą, którą Alucard szanuje, jest Integra. Sir Integra Fairbrook Wingates Hellsing jest młodą spadkobierczynią organizacji Hellsing, która zajmuje się zjawiskami nadprzyrodzonymi. Podległa królowej angielskiej, dzielnie sobie radzi z tak trudnym zadaniem. Osobiście podoba mi się jej sposób bycia: ma 23 lata, a kreuje siebie na niezależną kobietę, taką "szefową", co jej wychodzi. Jest narysowana w sposób androgyniczny (początkowo nie byłam pewna, czy mamy do czynienia z mężczyzną, czy kobietą, także to "Sir" mnie zmyliło), nosi się po męsku (ma skrojone garnitury), pali cygaretki. Jest silna i niezależna, a przez to idealnie nadaje się na przywódcę. Nic dziwnego, że nawet Alucard ją szanuje. Pozostaje nam jeszcze Victoria. Seras staje się wampirem w zasadzie z własnego wyboru (Alucard ją do tego nie zmusza, acz widzi, że dziewczę, które jest sierotą, nie ma nic do stracenia), lecz długo jest ona zbyt ludzka. Nie potrafi się wyzbyć uczuć, jak Alucard. Nazywa go swoim "mistrzem" (i tak też bym nazwała ich relacje, coś a'la ojciec - córka), ale ten nie do końca potrafi ją uznać, ponieważ ta odmawia picia krwi i momentami zapomina, że już nie jest człowiekiem. Warto też wspomnieć, że to właśnie większość scenek komediowych (comic relieves) są właśnie pokazane z Seras (nawet są narysowane inną kreską). Chociażby dla tych postaci warto znać Hellsinga. Nie chcę omawiać dokładnie fabuły, ponieważ jak wspomniałam, jest wielowątkowa i dość skomplikowana, wręcz naszpikowana elementami kultury europejskiej (pojawia się tu tak dużo symboli, że nie w sposób wymienić je wszystkie w tej recenzji).

Co do kreski, to właśnie jest to typowa kreska dla tych nowszych anime, która jest lepsza od tej pierwszej wersji, ale z drugiej strony podparta elementami CGI (potrzebnymi, czy nie, tu można się kłócić), ale pasująca do klimatu - jest mroczna i niepokojąca. Elementy komediowe, jak już wspomniałam, są narysowane inną kreską, prostszą - i to też pasuje. Dlatego tu nie mam większych zastrzeżeń.

Muzyka - ciężko mi porównać. Zarówno muzyka z pierwszego anime miała swój klimat (jazzowe utwory przypadły mi do gustu, podobnie jak opening i ending), a ta druga, choć bardziej podniosła, również ma swój klimat i wprowadza widza w ten mroczny świat. W każdym razie muzyka ogólnie mi się bardzo podoba.

Ciężko mi ocenić całość. Hellsing to jednak w pewnym sensie klasyka, której nie wypada nie znać. Jest to typowe dzieło postmodernistyczne, gdzie mamy mnóstwo nawiązań, zagadek, żeby dokładnie wiedzieć, o co we wszystkim chodzi, trzeba często szukać pewnych informacji, które nie są wyjaśnione. Przy tym jednak nie jest to dzieło, które mogę polecić komuś poniżej 18 roku życia, a to ze względu na dużą dawkę brutalności, czy nawiązań do seksu. A także przede wszystkim dlatego, że Hellsing nie jest łatwy w odbiorze. To nie jest serial, który obejrzysz za jednym zamachem, chociażby ze względu na długość. Mnie osobiście późniejsze wątki momentami przynudzały (głównie przez dużą dawkę patosu), choć końcowe rozwiązanie jest dość zaskakujące i w pewnym sensie zmusza do myślenia. Z ciekawostek mogę jeszcze dodać, że są pewne polskie nawiązania: istnieje bowiem prequel do wydarzeń z Hellsinga, zwany Hellsing: The Dawn, gdzie akcja toczy się w Warszawie, podczas II wojny światowej (a konkretnie podczas powstania warszawskiego), a także dwa pierwsze endingi są wykonywane przez chór warszawskiej filharmonii. Całość jednak ocenię na 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem
Share:

środa, 6 listopada 2013

William Wharton - Tato (1981)

Właśnie skończyłam czytać książkę, dzięki której miałam okazję zapoznać się z twórczością Williama Whartona. Nazwisko tego dość popularnego autora w Polsce miałam okazję usłyszeć już jakieś 10 lat temu - moja siostra na studiach zaczytywała się w jego książkach. I przyznaję, że po tytule "Tato" mam ochotę na więcej. Mało jest bowiem książek, które traktują o zwykłych sprawach ludzkiej egzystencji w tak niezwykły sposób. I choć minęło ponad 30 lat od oryginalnego wydania, to ta książka nie straciła na swojej aktualności.
Źródło: blogspot.com
O czym więc jest "Tato"? Jest to książka o rysach autobiograficznych (znając biogram autora, możemy się doszukać podobieństw między Whartonem, a głównym bohaterem powieści), która opowiada o trzech pokoleniach rodziny Tremontów, mieszkających w Kalifornii. Główny bohater, John (zwany również Jackiem, Jackym, Johnnym) jest artystą i mieszka ze swoją rodziną w Paryżu. Dostaje wiadomość, że jego matka przeszła zawał, a ojciec jest zbyt słaby, by mógł się nią zajmować samodzielnie. W nowych obowiązkach pomaga mu oczywiście siostra, Joan, lecz i ta ma swoje własne życie, dlatego prosi brata o dodatkową pomoc. Opieka nad starszymi rodzicami okazuje się jednak nie taka prosta. Dodatkowo ojciec głównego bohatera, który również ma na imię John, zaczyna chorować na raka. Starszy pan Tremont panicznie boi się tej choroby, która zabrała mu najbliższych. Mimo tego lekarz mówi mu o tym, przez co tytułowy Tato zamyka się w sobie. Okazuje się, że to schizofrenia. I od tej pory zaczyna się opieka nad dwójką starszych ludzi... W większości rozdziałów narratorem jest John Tremont, 52-letni artysta, jednak w części z nich narratorem jest jego syn, Billy, przedstawiciel młodego pokolenia.

Przyznam dodatkowo, że książka zrobiła na mnie duże wrażenie z przyczyn osobistych - ostatnio w mojej rodzinie miała miejsce podobna sytuacja. I choć akcja książki toczy się w roku 1977, to jednak nie straciła ona na swoim znaczeniu, wręcz przeciwnie. Obawiam się, że problem w niej opisany (czyli problem opieki dorosłych dzieci nad starszymi rodzicami) będzie coraz powszechniejszy, chociażby z tego powodu, że społeczeństwo się starzeje. I też trzeba przyznać, że mało jest książek, które opisują tę ostatnią rolę rodzica - tę rolę, gdzie niejako on staje się dzieckiem i trzeba się nim zająć. A w literaturze byli opisani różni rodzice - ci troskliwi i ci, którzy odrzucają swoje dzieci, ci nieżyjący (a przy tym idealizowani) i rodzice małych dzieci, bądź nastoletnich.

Trzeba też przyznać, że Wharton mistrzowsko przedstawia świat. W książce jest miejsce i na głębokie przemyślenia dotyczące społeczeństwa amerykańskiego lat 70. (a także problem różnic pokoleniowych), ale też i opisy zwykłych, codziennych czynności. A bohaterów w książce jest niewielu. W zasadzie można się ograniczyć do głównego bohatera i jego rodziców, gdyż oni stanowią oś fabuły. Główny bohater opisuje swoich rodziców z jego perspektywy, choć i reszta rodziny ma podobne przemyślenia na ich temat. Rodzice Tremonta, John i Elizabeth, są małżeństwem od blisko 50 lat, lecz przedstawiają kompletnie różne osobowości. Matka Johna jest jakby "czarnym charakterem" w tej powieści. Ma obsesję czystości (i miała ją przez całe życie), popada często w histerię, nie ufa nikomu, nie szczędzi gorzkich słów, jest apodyktyczna. Natomiast ojciec to całkowite przeciwieństwo - do czasu choroby spokojny i pogodny starszy człowiek, który nie wadzi nikomu. Główny bohater stara się nie załamywać pod wpływem nowej sytuacji, choć wie, że tym razem to on musi się stać tym opiekunem.

Narracja trochę mnie zaskoczyła. Dlaczego? Dlatego, że jest to narracja w czasie teraźniejszym, a sądziłam, że jest to jakaś nowa moda w pisaniu powieści. Jednak nie. Mimo wszystko podziwiam Whartona za jej płynność - ma się wrażenie, że siedzi się w głowie bohatera - często przemyślenia na temat aktualnych wydarzeń przerywają jakieś wspomnienia z przeszłości, czy inne, zupełnie niezwiązane z tematem rzeczy - tak jak ma to każdy z nas. Jest to po prostu przekrojowy obraz rzeczywistości.

Książkę naprawdę polecam każdemu, zwłaszcza, że jak wspomniałam, problem nie stracił na aktualności, a wręcz przeciwnie. I może dlatego też warto się z nią zapoznać. Moja ocena: 8/10, czyli bardzo dobra
Share:

sobota, 12 października 2013

Big Love (2012), czyli dlaczego unikam polskich filmów.

Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że w polskim kinie mamy tendencję do marnowania dobrych tematów. Nie wiem, z czego to wynika. Z braku budżetu? Z braku pomysłu? Z ignorancji twórców, którym chyba nie chce się wgłębiać w problemy (zwłaszcza w problemy młodzieży) i robić przez to parodię problemu, a tym samym spłycając go? Nie mam pojęcia. Niedawno obejrzałam "Bejbi Blues" w reżyserii Katarzyny Rosłaniec. Wydawałoby się, młoda reżyserka, powinna znać problemy młodzieży. Ale widać nie, powtórzyła tym samym błędy "Galerianek" (nie mówię tu o etiudzie dyplomowej, akurat ona wypadła lepiej, niż odpowiednik kinowy). Pani Barbara Białowąs ze swoim "Big Love" również się nie popisała, lecz w tym przypadku mamy tu do czynienia z innymi błędami, niż wymyślanie problemów, których nie ma. W dodatku pani Białowąs zrobiła sobie kiepską promocję, robiąc "dyskusję" z redaktorem filmweba, ponieważ nie zgadzała się z jego recenzją. Jeśli ktoś nie widział - polecam obejrzeć, chociażby po to, żeby zobaczyć, jak się nie powinno dyskutować. Dzisiaj jednak zabrałam się w końcu za film, który był przedmiotem tamtej afery. 
Źródło: filmweb.pl
"Big Love" to historia, której akcja rozpoczyna się pod koniec lat 90. Opowiada ona o 16-letniej Emilce, która jest córką znanej aktorki. Matka jednak jest w ciągłych rozjazdach, więc nie poświęca zbyt wiele czasu córce. Ta tymczasem poznaje starszego od siebie Macieja, granego przez Antoniego Pawlickiego. Zakochuje się w nim i wkrótce ucieka z domu, by móc być z nim. W ten sposób zaczyna się ich toksyczny związek, który ma tragiczny finał.

I sama nie wiem, od czego zacząć. Z jednej strony chciałam pisać, że recenzja może zawierać spoilery, ale jednak uznałam, że jest to bez sensu, bowiem prawdopodobnie od pierwszych minut tego filmu znamy jego rozwiązanie. To jest pierwsza rzecz, jaka mnie ubodła. Ponieważ jest to kolejny przypadek, kiedy polskiego widza traktuje się jak idiotę i podaje się rozwiązanie na talerzu, zamiast pozostawić pewne rzeczy domysłom. Irytuje mnie to okropnie, ponieważ z jednej strony jest to film ewidentnie dla dorosłych, a jednak widza traktuje się jak dziecko, które trzeba prowadzić za rączkę i pokazać "Tak, to się skończyło tak, czy siak". Dlaczego choć raz nie można pozostawić zakończenia otwartego? Dlaczego w polskim kinie wiele rzeczy jest mało subtelnych? Wrócę jeszcze do tego wątku.

Sam temat jest bardzo ciekawy i ma duży potencjał - toksyczny związek, w którym jedna osoba chce mieć całkowitą kontrolę nad drugą, co prowadzi do destrukcji głównych bohaterów. Dla mnie pomysł - bomba. Myślę, że pani Białowąs chciała przedstawić ten wątek niepretensjonalnie, nie tak jak w wielu telewizyjnych filmach obyczajowych z cyklu "Okruchy życia". Rozumiem, że chciała dodać tu artyzmu, żeby nie wyszły takie "Trudne sprawy", ale jednak co za dużo, to niezdrowo. I pominięcie pewnych istotnych elementów nie sprawia, że film ma więcej artyzmu, tylko sprawia, że staje się nielogiczny. A w czym to się przejawia?

Przede wszystkim kluczem jest tu główna bohaterka. Od początku do końca nie mogłam rozgryźć jej zachowań, decyzji. Dlaczego tak łatwo ucieka od matki, mówiąc (jako 16-letnia dziewczyna!), że ona "chce mieć facetów"? Dlaczego właściwie nie jest wspomniane, co doprowadziło do tego, że jest tak rozpuszczoną nastolatką, która szkołą się nie przejmuje, pali papierosy, później nawet dochodzą narkotyki i ciągle imprezuje? Czy tylko to, że jej matka jest znaną aktorką, której ciągle nie ma? Nie wydaje mi się, ale film tego nie wyjaśnia. Tak samo postać jej matki jest dla mnie nielogiczna. Daje córce bardzo łatwo uciec, nie walczy o nią, a potem, po kilku latach zachowuje się, jakby nic się nie stało. Oj, nie popisała się tu Małgorzata Pieczyńska, choć złą aktorką nie jest - tu jest bardziej wina źle rozpisanej postaci. Kolejna sprawa - związek z Maciejem. Zaczyna się on dziwnie szybko - po prostu Emilia raz go zobaczyła w klubie. I ok, gdyby nie to, że... Nawet słowem się do siebie nie odezwali, nie nawiązali nawet kontaktu wzrokowego, nie wymienili numerów, ani nic z tych rzeczy. Później Maciej sam ją odnajduje pod szkołą. Potem jest trochę lepiej. Emilia bowiem przejawia osobowość kobiety stłamszonej, uzależnionej od drugiej osoby (objawia się to niezdecydowaniem, ciągłymi rozstaniami i powrotami do Macieja, choć ten ją rani), mimo że chce zacząć lepsze życie i robić karierę jako piosenkarka. Jednak sama końcówka (i tu uwaga, spoiler) sprawia, że jednak Emilia znowu staje się postacią nielogiczną i źle rozpisaną - po prostu chciała, żeby sam Maciej ją zabił. Wręcz go o to poprosiła, choć nic na to nie wskazywało. Daje to wiele pytań bez odpowiedzi - bo kiedy wydaje się, że decyduje się na to, by żyć normalnie, to podejmuje tu nielogiczną i niczym nieuzasadnioną decyzję, która... Nie przynosi żadnych korzyści obu stronom. Albo nie wiem, widocznie ja nie byłam tak zakochana. Albo jestem za głupia, żeby to zrozumieć. Jeśli ktoś z aktorów wypada dobrze, to jest to Antoni Pawlicki - wciela się w rolę chłopaka, który początkowo ma ciekawą, nietuzinkową osobowość, imponuje młodej dziewczynie, by stopniowo objawiać swoją psychopatię i tendencję do kontroli. I ta postać wypada wiarygodnie i jest napisana dobrze.

Z innych rzeczy, o których wspominałam wcześniej. Sceny seksu. Ani to subtelne, ani w zasadzie potrzebne. Scenki rodem z pornosa po prostu. Długie, wulgarne i zbyt dosłowne. Czyli robienie z widza idioty, który się nie domyśli tego, że para może uprawiać ze sobą seks, tylko trzeba to pokazać. W dodatku jedna scenka była strasznie kiczowata - seks na wszystkie możliwe kombinacje, niczym w tanim pornosie, a w tle animacja jak... Nie wiem, ale mi się to skojarzyło z teledyskiem. Naprawdę, gdybym chciała obejrzeć pornosa, to bym włączyła jakieś redtube, czy coś. Takie scenki powinny być bardziej subtelne, a już na pewno krótsze.

Kolejna sprawa - do połowy filmu nie mogłam się domyślić, w jakim czasie toczy się akcja tego filmu. Zwykle nie mam z tym problemu, nawet jak nie ma podanej daty, ale tutaj kilka elementów, jak na końcówkę lat 90. było mylące: po pierwsze, słuchawki Emilki w jednej z pierwszych scen - są one ewidentnie współczesne. Scena na lotnisku, scena w klubie - elementy strojów, czy muzyka też raczej są z roku 2012, niż z 1997. Niestety, jeśli za coś się brać, to należy to robić porządnie i unikać tego typu wpadek (a mam do takich rzeczy oko).

Podsumowując: film porusza naprawdę dramatyczny i ciekawy temat. Nieczęsto jest to poruszane w polskim kinie. Problem jest realny, jednak także w tym przypadku mamy do czynienia z kiepską formą. Pod względem psychologicznym postacie są niedopracowane, niektóre sceny niepotrzebne, a zakończenie - dziwne (choć już nie wspominam tego, że rozwiązanie mamy na początku, bo są filmy opierające się na retrospekcji, które są dobre). Strywializowany został również problem aborcji - główna bohaterka potraktowała to bardzo lekko i nie ma wyjaśnione, na czym opiera swoją decyzję. Z plusów - rola Pawlickiego, a także zdjęcia, czy muzyka (choć serio, nie kojarzyła mi się ona z latami 90. czy początkiem XXI wieku, który pamiętam). Chęci dobre, ale jednak nie wystarczą. Moja ocena: 4/10, czyli ujdzie (chyba głównie ze względu na temat, który jednak mi się spodobał). 
Share:

piątek, 11 października 2013

Wałęsa. Człowiek z Nadziei (2013)

Wczoraj się wybrałam do kina na film, na który czekałam, odkąd tylko w mediach pojawiły się informacje na ten temat. Z racji, że lubię okres historii najnowszej, zwłaszcza naszego kraju, jak i z racji obsady, wiedziałam, że muszę ten film koniecznie zobaczyć. 
Źródło: dziennikteatralny.pl
Oczywiście przeglądając filmweba, spodziewałam się tego, co zastałam, a mianowicie kłótni na temat przeszłości Wałęsy, czy informację o tym, że ktoś stawia 1 tylko z racji tego, że Wałęsy nie lubi. Być może dużo było takich osób, bo ocena moim zdaniem jest zaniżona (wczoraj to było bodajże 5,7), a głosów rozsądku było niewiele. Nie chcę wyrażać tu swoich poglądów politycznych, choć też chciałabym się ustosunkować do tego, co można było przeczytać jeszcze przed premierą (!) tego filmu.

Krótko streszczając fabułę: film opiera się na wywiadzie Lecha Wałęsy ze słynną włoską dziennikarką, Orianą Fallaci, której opowiada historię tego, w jaki sposób został wręcz legendą za życia. Film opowiada o okresie od roku 1970 (i strajków w grudniu) aż do listopada 1989 roku, kiedy to Lech Wałęsa wystąpił w amerykańskim kongresie ze słynnym przemówieniem "My, naród...".

Zacznę od tego, że wielu ludzi zarzuca "przekłamanie" w niemal każdym filmie historycznym, czy biograficznym. Ja odpowiem krótko: film biograficzny nie jest filmem dokumentalnym. Jeśli ktoś chce zarzucać brak rzetelności, to proszę bardzo, ale niech to dotyczy filmów dokumentalnych. Ten film jest filmem biograficznym, więc wiadomo, że pewne fakty trzeba było podkoloryzować, czy przeinaczyć, a z pewnych postaci zrezygnować, żeby po prostu pasowało to do wizji artystycznej reżysera.

Bo właśnie o to chodzi - o artyzm. Gdyby go nie było, dostalibyśmy film dokumentalny. Mam na myśli tu np. śmieszny zarzut na temat tego, że jedną z pierwszych scen są strajki w grudniu 1970 r., a w tym samym czasie Wałęsie rodzi się pierwszy syn, podczas gdy tak naprawdę urodził się on dwa miesiące wcześniej. Dla mnie jest to absurdalne, ponieważ wiadomo, że taka scena lepiej wygląda, jest bardziej wyrazista, w dodatku wyraża pewien symbolizm (ja to odebrałam jako "nowe życie" = "początek zmian"). Albo oczywiście zarzut "marginalizacji postaci Anny Walentynowicz". Fakt, jej postać jest tylko wspominana, pokazana, nie ma jednak w zasadzie żadnej kwestii. Ja jednak powiem tak: co by reżyser, pan Wajda w tym przypadku nie zrobił, to by było źle. Zdecydował się na najbardziej dyplomatyczne wyjście z sytuacji, ponieważ sprawa z Anną Walentynowicz moim zdaniem budzi kontrowersje także z tego powodu, że zginęła ona w katastrofie smoleńskiej, która ciągle jest wyjaśniana. Ale generalnie nie mam zastrzeżeń, co do formy, ponieważ nie powtórzył on błędu wielu filmów biograficznych. To nie jest jeszcze "Jak zostać królem", ale jest ta sama forma, czyli nie jest przedstawione tu całe życie Lecha Wałęsy, a jedynie jakiś jego aspekt. I za to wielki plus.

Podobało mi się także zachowanie chyba większości realiów tamtych czasów. Mam na myśli tu życie codzienne - stroje, sprzęty, zwyczaje. Chociażby scena z porodówką. Może młodemu człowiekowi dzisiaj wydaje się to dziwne, że ojciec nie mógł zobaczyć w szpitalu własnego dziecka, ale jeszcze do lat 90. tak było. Wspólne oglądanie serialu "Pogoda dla bogaczy", samochody, wszechobecny nawyk palenia, nawet w miejscach publicznych... Zwracam na takie "błahostki" uwagę i tu się świetnie z tego wywiązano. Nie zauważyłam niczego, co mogłoby się rzucać w oczy, bo np. było typowe dla lat 90., a nie 80.

I najważniejszy aspekt - kreacje aktorów. Więckiewicz powinien moim zdaniem zostać doceniony nie tylko w Polsce, ale także i za granicą. Został genialnie ucharakteryzowany, wyuczył się takiego sposobu mówienia i bycia, że momentami przebijał oryginał - a już na pewno zapominało się, że na ekranie mamy aktora, a nie prawdziwego Wałęsę. Za tę rolę należałaby mu się wszystkie możliwe nagrody. Agnieszka Grochowska wypada dobrze, ale już nie przypomina tak bardzo oryginału, czyli Danuty Wałęsowej. Swoją rolę opierała głównie na wspomnieniach pani Danuty, zawartych w książce "Marzenia i tajemnice". I z tego zadania wywiązała się dobrze, z Robertem Więckiewiczem tworzy zgrany duet, ale to jednak nie to. Inne role może się tak nie wyróżniały, bo jednak bardziej to "film Roberta Więckiewicza", ale zapamiętałam z pewnością Dorotę Wellman, która charyzmatycznie zagrała Henrykę Krzywonos (ponoć miała nawet od oryginału błogosławieństwo), czy Mirosława Bakę, grającego dyrektora Stoczni Gdańskiej, a także Zbigniewa Zamachowskiego, grającego agenta SB. Również włoska aktorka Maria Rosaria Omaggio dobrze wypada w roli Oriany Fallaci (choć szkoda, że to nie jednak Monica Belluci, jak miało być pierwotnie, ale nie jest źle).

Podobała mi się również muzyka - polski rock z lat 80. Poza tym, że lubię taką muzykę, to moim zdaniem pasowała do klimatu filmu i do czasów, w jaki toczy się akcja. Miły dodatek i z pewnością z chęcią posłuchałabym jeszcze ścieżki dźwiękowej do "Wałęsy".

Z wad - cóż, z pewnością efekty komputerowe. Nastała jakaś dziwna moda, że do materiałów archiwalnych wrzuca się scenki nagrane z aktorami. Jedne wypadły nieźle, ale inne niestety nie - np. wklejona twarz Grochowskiej do prawdziwego nagrania z Danutą Wałęsową odbierającą Nagrodę Nobla razi w oczy i jest po prostu brzydko wykonana. Mogli już po prostu zostawić prawdziwe materiały archiwalne, bez takich "kombinacji". I rzecz, którą inni uznają za wadę, a ja nie mam zdania na ten temat w zasadzie - a mianowicie wrzucanie napisów w filmie w stylu "4 czerwca 1989 roku odbyły się wybory, w których zwyciężyła Solidarność...". Jedni zarzucają, że jest to dostosowanie do młodego widza, ze szkoły i stylizacja na dokument, ja uważam jednak, że jest to przejęcie mody z krajów zachodnich. W filmach biograficznych ostatnio można często znaleźć takie napisy. I myślę, że są również one zrobione pod widza zachodniego - w końcu film był wyświetlany chociażby na festiwalu w Wenecji.

Wiem, że zdania niektórych nie zmienię, że dalej będą mówić, że Wałęsa to zdrajca narodu, choć w filmie reżyser starał się ukazać jego postać dość neutralnie (sam pierwowzór po pokazie przedpremierowym stwierdził "Ja takim bucem nie byłem", choć osobiście mi się wydaje, że Więckiewicz pod tym względem się popisał. No i czy postać główna zawsze musi być idealna?), nie uciekał od tematu współpracy z SB, przedstawił też ten fakt, że ludzie Wałęsę jednego roku nosili na rękach, a następnego już opluwali i winili za wprowadzenie stanu wojennego. Moim zdaniem jednak w pełni Lecha Wałęsę osądzi nie film, lecz historia. Film jest warty zobaczenia. Ma pewne braki, jak wspomniałam, to nie jest "Jak zostać królem" (ten film postawił mi poprzeczkę w przypadku filmów biograficznych), ale jednak kawałek historii to jest. I każdy z nas sam powinien ocenić, jak ta postać, ta żywa legenda została przedstawiona. I choć teraz czuję się zobligowana do zobaczenia "Człowieka z Marmuru" i "Człowieka z Żelaza", to nie żałuję wydanych pieniędzy. Moja ocena: 7/10, czyli dobry
Share: