czwartek, 22 grudnia 2016

Marzenia (nie)spełnione, czyli Yuri!!! On Ice (2016)


Wprawdzie recenzję planowałam na piątek, ale jednak chyba wolę, kiedy napiszę coś na świeżo. Zwłaszcza, że już po kilku odcinkach Yuri!!! On Ice (lub jak to polski fandom ochrzcił ten tytuł - "Jurki") okrzyknięto anime sezonu, a nawet roku. Czy sportowa historia, jakich wiele jest warta obejrzenia? Co wyróżnia ją spośród innych tytułów? Myślę, że przede wszystkim podejście do tematu. I sądzę, że nie bez znaczenia jest fakt, że twórczynią tego anime jest kobieta. Stąd pewien nacisk na uczucia, na spojrzenie nie tylko sportowe, ale także spojrzenie czysto ludzkie, psychologiczne. Jest wiele rzeczy, które mnie oczarowało w tym anime, co nie znaczy, że nie brakuje wad.

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY. 

Główni bohaterowie, na pierwszym planie Yuri Katsuki. Źródło: yurionice.com
Yuri Katsuki ma 23 lata i jest znanym łyżwiarzem figurowym w Japonii. Przez pewien czas trenował w Stanach Zjednoczonych, tam też skończył studia. Choć osiągnął wiele, nie brakuje mu talentu, to brakuje mu jednak pewności siebie, która sprawia, że na lodzie za bardzo się stresuje i w efekcie popełnia podstawowe błędy. Jego idolem jest Wiktor Nikiforow*, rosyjski łyżwiarz, który, zdaje się, osiągnął już wszystko. Pewnego dnia Yuri powtarza sławny układ Wiktora, tańcząc na lodowisku w swojej rodzinnej miejscowości. Łyżwiarz jest nagrywany bez swojej wiedzy, a nagranie szybko podbija Internet. Dociera ono nawet do samego Wiktora, który wkrótce zjawia się w Japonii i oznajmia, że zostanie trenerem Yuriego. Wkrótce przyjeżdża także nowa, młoda gwiazda, która chce konkurować z Yurim i Wiktorem, czyli 15-letni Jurij Plisecki. Zaskoczony Yuri przystaje jednak na propozycję Wiktora.

Wprawdzie część ludzi, która mnie zna, zaraz powie, że najbardziej podobał mi się fanserwis, jakiego jeszcze nie było w tego typu anime, ale tu zaskoczę chyba wielu i powiem, że nie. Wprawdzie do fanserwisu jeszcze wrócę (bo mam do niego kilka zastrzeżeń), ale chyba najbardziej podoba mi się w tym anime fakt, że jest to opowieść o tym, że do pewnych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć. 

Yuri Katsuki to postać, z którą dość łatwo można się utożsamić. Ma swoje wzloty i upadki, ale jednak jego największym problemem jest to, że brakuje mu wiary w siebie i swoje możliwości - nawet jeśli wiele osób mówiło mu, że nie brakuje mu talentu ani umiejętności. Problem jednak leży w pewnej blokadzie psychicznej. Zdaje się, że wielu ludzi ma podobny problem - i nawet nie trzeba być sportowcem. Ale często wystarczy jedna krytyka, jedna porażka, by się zamknąć w sobie i nie rozwijać tego talentu. Yuri potrzebował jakiegoś motywatora, a tym okazuje się miłość. Miłość... Cóż, jedni uważają, że jest to po prostu czysty podziw i przyjaźń do nowego trenera, a inni, że jest to miłość romantyczna (ja skłaniam się ku drugiej opcji). Anime ma raptem dwanaście odcinków, a po prostu byłam zachwycona, kiedy patrzyłam na rozwój charakteru postaci, który był płynny, ale nie sztucznie przyspieszony. Miło było patrzeć, jak Yuri nabierał pewności siebie i z zakompleksionego faceta, który w dodatku zmagał się z nadwagą (wiem, że niektórzy krytykują ten wątek, ale spójrzmy prawdzie w oczy - mowa tutaj o łyżwiarzu figurowym, który nie może sobie pozwolić na dodatkowe kilogramy) stał się pewnym siebie mężczyzną, który osiąga sukces. Być może nie są to te wyśnione osiągnięcia, ale czasem, jak to w sporcie mówią, progres jest o wiele ważniejszy niż wszystkie medale. 

Pierwsza połowa anime to raczej rozwój relacji i rozwój charakteru - w tym także dość urocze podziwianie drugiej osoby z perspektywy kogoś zauroczonego, zafascynowanego - czy to samym talentem, czy może osobą - to w tej chwili nie jest istotne. Wprawdzie jest to dość sztampowy zabieg w anime, ale jednak często tzw. sportówki (jak chociażby Free!, o którym również pisałam) nie wychodzą poza ten schemat i poza ten etap relacji. W Yuri!!! On Ice stało się zupełnie inaczej. Nie dość, że pokazano coś niemalże wprost, to kolejna rzecz, która urzekła mnie w tym anime to fakt, że pokazuje ono, że w każdym związku są również wzloty i upadki, a pocałunek, czy wszelkie wyznania nie sprawiają, że od tej pory jest wszystko super i można by było tylko dodać "i żyli długo i szczęśliwie". Doskonale rozumiałam Yuriego, który płacząc mówił o tym, że czuje się źle ze swoimi porażkami, ponieważ nie odpowiada już tylko sam za siebie, ale także ewentualna porażka będzie także rzutować na trenera. Wzajemna odpowiedzialność i lęki z nią związane są czymś niby oczywistym, a jednak w mediach nieczęsto spotykamy taki motyw. W drugiej połowie widzimy, jak "odmieniony" Yuri zmierza się w finałach mistrzostw w łyżwiarstwie figurowym. Ta druga część jest również ciekawa, ponieważ poznajemy nowych bohaterów, ich motywacje (lub przynajmniej ich część), a nawet zdążymy zmienić stosunek co do nich - np. Chris Giacometti wydawał mi się początkowo osaczający, a jego seksapil wręcz powodował zażenowanie połączone z... strachem? Trudno mi to ująć, był to po prostu typ faceta, jakiego nie chciałabym spotkać. Pod koniec jednak - a właściwie w ostatnim odcinku - okazał się całkiem sympatyczny. Podobnie jak Jean Jacques Leroy, zwany JJem - początkowo chłopak z wybujałym ego, zbyt pewny siebie, a później zaczęłam mu współczuć, ponieważ pierwszy raz poważnie poczuł presję - a jednocześnie naprawdę miło było widzieć wsparcie ze strony bliskich dla niego.

Czas powiedzieć troszkę o fanserwisie. Do tego trochę odwołuje się tytuł tej recenzji - te "marzenia niespełnione" dotyczą głównie fabuły - w końcu Yuri nie wygrał mistrzostw (ale na to nie liczyłam). "Marzenia spełnione" to te dotyczące wątku miłości homoseksualnej - i tu wyjaśnię, dlaczego jestem za opcją pt. "to jest normalny związek, Wiktor i Yuri są po prostu parą" - po prostu dlatego, że czasem za bardzo patrzymy z perspektywy heteronormatywnej. Gdyby któryś z nich był dziewczyną, to myślę, że dla wszystkich byłoby oczywiste, że są parą. I nawet nie trzeba byłoby przedstawiać wiele rzeczy wprost. W tym anime zaś po sławnej scenie z odcinka siódmego pojawiły się kłótnie, czy był pocałunek, czy go nie było. A ja jestem zdania, że nawet jak go nie było, to uścisk był zbyt oczywisty i zbyt intymny jak na przyjaciół. Nie widzę także sprzeczności w pokazywaniu relacji czysto zawodowych i przyjacielskich - w sporcie nie raz się zdarzało, że trener i sportowiec (obojętnie jakiej płci) zostawali parą lub nawet małżeństwem. A że byli też na stopie przyjacielskiej? A co może być piękniejszego od przyjaźni, która w naturalny i niewymuszony sposób przeradza się w miłość? 

Nie oznacza to jednak, że fanserwis nie przeszkadzał mi tak w stu procentach. O ile początkowe odcinki wraz z pewnymi "hintami" typu wspólna kąpiel, czy para w strategicznym miejscu, albo teksty "Yuri, chodźmy spać razem" to potrafiły śmieszyć, bo dawka była dość rozsądna, tak potem zaczynało to lekko przeszkadzać, zwłaszcza nagromadzenie tego mieliśmy w odcinku dziesiątym, gdzie niemal każdy pytał się "czy to się wydarzyło naprawdę?" - obrączki jako symbol obietnicy? No błagam... Złączone łóżka w hotelu? Na pewno przypadek. Zdecydowanie było tego za dużo, a wolałam oglądać treningi czy zmagania się na lodowisku, ponieważ w końcu miało to być anime o jeździe figurowej na lodzie. Niemniej jednak cieszyło mnie w tym wszystkim jedno - rozsądny wiek bohaterów. Yuri miał 23 lata (pod koniec już skończył 24), a Wiktor - 27. Dlatego podobało mi się też rozsądne podejście Wiktora do choreografii Jurija - dla piętnastolatka choreografia nacechowana seksapilem byłaby zbyt dojrzała i nieodpowiednia, natomiast Wiktor wybrał temat czystej miłości dla młodego łyżwiarza.

Czas powiedzieć trochę o animacji. Animacją zajęło się małe studio MAPPA. Małe studia mają swoje zalety, ale niestety, również i wady. A najgorszą z nich jest ograniczony budżet. Być może w początkowych odcinkach tego nie widać (sama byłam zachwycona kreską i animacją), ale czym dalej w las... Niestety, CGI (prawdopodobnie nie do uniknięcia w dzisiejszych czasach) było dość widoczne w tych miejscach, gdzie miało być właśnie niewidoczne, a być jedynie pomocą - czyli głównie w sekwencjach jazdy głównych bohaterów. Często też podczas jazdy figurowej było widać zachwianie proporcji, niestaranne rysowanie, itd. Problem słabej jakości animacji w Japonii to jednak temat na oddzielny post, a przyczyn takiego stanu jest wiele. 

Technicznie za to nadrabia muzyka. Mowa tu zarówno o openingu (śpiewanym ładną angielszczyzną!) oraz endingu (graficznie również ciekawy, pokazujący zdjęcia z Instagrama głównych bohaterów), jak i o utworach wykorzystanych przez łyżwiarzy do swojej choreografii - mowa tu o muzyce klasycznej (opera czy balet, które są bardzo częste w jeździe figurowej), jak i kawałkach specjalnie ułożonych na potrzeby serialu, które łatwo wpadają w ucho, nawet jeśli pokazane były tylko raz.

Yuri!!! On Ice to z pewnością pozycja wyjątkowa w anime. Dała też nadzieję, że może więcej twórców ośmieli się w końcu wrzucać rozsądnie wątki homoseksualne - bez fanserwisu czy queerbaitingu, nie tworząc jednocześnie z tytułu kolejnego yaoi czy yuri. Marzy mi się, żeby tak fajnie poprowadzony wątek (nawet bez takiej ilości hintów jak w YoI) był pokazany w jakimś shounenie... To byłby chyba znak naszych czasów, jednocześnie pokazujący, że liczy się miłość, a nie płeć czy inne cechy bohaterów, na które kompletnie nie mieli wpływu. Piękna kreska, bohaterowie, z którymi można się utożsamiać oraz cudowna muzyka... Czego więcej potrzeba do szczęścia? No, może drugiego sezonu, choć było zasugerowane, że taki powstanie. I na takowy czekam. A moja ocena to na dzisiaj 7,5/10, czyli bardzo dobry z minusem. Ocena troszkę niższa, ponieważ jednak animacja często zgrzytała, fanserwisu było trochę za dużo, a także niepotrzebnie twórcy wprowadzali historie bohaterów, którzy nie odegrali jednak większej roli - na to będzie czas w sezonie drugim.

* Wiem, jak to jest zapisane w oficjalnym tłumaczeniu angielskim, ale mamy taką piękną, polską transliterację cyrylicy, więc wolę z niej korzystać.
Share:

piątek, 9 grudnia 2016

Czego nie oczekuję od polskich filmów, czyli Pitbull. Niebezpieczne kobiety (2016)

Trochę czasu minęło, odkąd pisałam. Ciągle mam dwa zaległe teksty, w tym jeden o udanym serialu Netflixa "Crown" o młodej królowej Elżbiecie. Tym razem poszłam do kina, choć przyznaję, że bez większego przekonania i większego entuzjazmu. Może to dlatego, że nie widziałam wcześniejszych części "Pitbulla"? Być może. A może to wina filmu samego w sobie? 

W polskich filmach, a może i w filmach w ogóle nie oczekuję żartów na siłę, zwłaszcza odgrzewanych kotletów z Internetu, które znam od dawien dawna. Oczekuję również w miarę poukładanych wątków, a może przede wszystkim - odpowiedniego marketingu. Zwiastun, tytuł i opisy filmu sugerowały, że będzie on głównie opowiadał o kobietach. Dodajmy: niebezpiecznych kobietach. Tytuł chwytliwy, zachęcający, a jednak... Człowiek nie dostaje do końca tego, czego oczekuje.

Coś, co w sumie mnie irytuje w polskich (i nie tylko) plakatach filmowych - wsadzić jak najwięcej postaci i nazwisk aktorów. Źrodło: filmweb.pl
Według statystyk w zeszłym roku 40% przyjętych osób do policji stanowiły kobiety. W szeregach policji swoich sił próbują Zuza i Jadźka. W swojej karierze spotykają nietypowe i ciekawe osoby zarówno w samej policji, jak i w świecie przestępczym. Film opowiada także o niejakim Cukrze, którego dziewczyna siedzi w więzieniu, a on sam ma powiązania z mafią paliwową.

Pierwsze, co rzuca się w "Niebezpiecznych kobietach" w oczy jest chaos. Film jest zbyt chaotyczny i posiada zbyt dużo wątków. Właściwie wszystkie one są w pewien sposób ciekawe, ale żaden z nich nie jest tak w zasadzie rozwinięty do końca. I w ten sposób mamy Majamiego, granego przez Stramowskiego i wątek jego związku z Olką (tutaj fenomenalnie ją zagrała Maja Ostaszewska). Wątek Zuzy i Jadźki łączy się z Cukrem, który w zasadzie jest głównym bohaterem tej opowieści, oraz z mafią paliwową. Oprócz tego mamy wątek skorumpowanej policjantki, granej przez Magdalenę Cielecką - która chciałaby zarabiać więcej ze względu na to, że jej syn wymaga terapii. No i wreszcie jest wątek Drabiny, granej przez Alicję Bachledę-Curuś, który to pojawia się jako pierwszy i jest powiązany z całą resztą. Naprawdę, zdecydowanie za dużo, jak na film, który ma trwać około 2,5 godziny. Przez to traci całość i tracą postacie.

Właśnie najmniej w tym filmie podobał mi się główny antagonista, czyli Remek (Cukier). Wykreowany... W zasadzie na nie wiadomo kogo. Z jednej strony pomocny strażak, z drugiej strony bezwzględny bandzior, a z trzeciej filozofujący złoczyńca. Za dużo sprzeczności w jednym człowieku. Dodatkowo jego postać jest dość niewiarygodna, bo wychodzi, że chyba nikt i nic nie jest w stanie mu zagrozić. Zdecydowanie lepiej wypada tutaj postać grana przez Alicję Bachledę-Curuś - ponieważ widzimy, jak ona się zmienia, w dodatku ta zmiana jest mroczna i jedna z bardziej zasługujących na uwagę.

A przy okazji tych "dobrych" postaci, to w zasadzie nie wiadomo, na kim skupić uwagę. Niby prym wiedzie tu historia Zuzy, która trafia do policji wkrótce po rozstaniu z mężem, ale obok mamy jednocześnie wątek Drabiny czy wątek Majamiego, znanego z poprzedniej części. Nie mam zarzutu do aktorów - ci grają na przynajmniej dość przyzwoitym poziomie, jeśli nie genialnym - np. Maja Ostaszewska, która raczej kojarzy mi się z rolami inteligentnych kobiet fenomenalnie zagrała Olkę, którą raczej można byłoby nazwać prędzej "blacharą". Nie spodziewałam się takiej roli, ale to też świadczy o wielkości aktorki, która podjęła się tego wyzwania. Moją uwagę przykuła również niejednoznaczna postać Somalii, granej przez Magdalenę Cielecką - tu jednak niestety film poświęcił jej dość mało miejsca, a szkoda, bo jej wątek mnie zaintrygował.

Od strony technicznej również nie można narzekać, przynajmniej na stronę wizualną - jeśli ktoś chce dobrych efektów specjalnych, dobrych ujęć operatorskich - na pewno je dostanie. Gorzej jest natomiast z udźwiękowieniem i jest to bolączka polskich filmów. Pół biedy z dykcją niektórych aktorów (niektórych to nie rozumiałam, co w ogóle mówią) - czasami mieli do odegrania po prostu taką postać. Ale jednak często nagranie samego dźwięku po prostu leży i jest za cicho. A w końcu to kino.

Film "Pitbull. Niebezpieczne kobiety" jest również przykładem czegoś, o czym wspominałam w którymś komentarzu - film, który nie przechodzi testu Bechdel, może być naprawdę dobry. Ale tak samo film, który ten test przechodzi, może się okazać czymś kiepskim. Może tego filmu aż tak ostro bym nie oceniła, ale jednak dowodzi temu, że nie wystarczy pisać o kobietach, trzeba to jeszcze robić dobrze, czego przykładem był zeszłoroczny "Mad Max". I nie chodzi tu nawet o postacie, ale najgorszym grzechem tego filmu jest niestety jego chaos i nadmiar wątków. Choć prawdopodobnie jako serial bardzo by się spodobał i wolałabym, aby pan Patryk Vega poszedł tym tropem (raz jeszcze). A na dzień dzisiejszy moja ocena to 5,5/10, czyli średni z plusem. Fabuła dużo na tym zaważyła. 

Share: