środa, 25 czerwca 2014

Slayers - Magiczni Wojownicy (1995-2009)

Z racji może też i tego, że wczoraj miałam urodziny, a bardziej z racji tego, że kończę jakiś etap w swoim życiu, a jeszcze bardziej z racji tego, że koleżanka mnie do tego namówiła, jakoś wzięło mnie tak trochę sentymentalnie na oglądanie czegoś, co może ktoś mógłby brzydko nazwać starociem, a bardziej pasowałoby tu określenie rodem z demotywatorów, czy kwejka "Gimby nie znajo". Tak, bowiem jestem z tego "magicznego" pokolenia lat 90., moje całe wczesne dzieciństwo przypadło właśnie na lata 90., czasy przed Internetem, a za to czasy, w których marzeniem było mieć dany film na VHS, czy posiadać konsolę do gier Pegasus (nawet podróba to było coś). Co ciekawe, były to też czasy, kiedy anime było puszczane w telewizji o wiele częściej, niż teraz - teraz wszystko się przeniosło do Internetu, a nieliczne stacje, takie jak AXN Spin też nie wykupują wszystkich tytułów. Niestety, jednocześnie należałam do grona "wykluczonych", to jest do tych, którzy nie byli szczęśliwymi posiadaczami satelity czy kablówki, a tym samym nie mieli dostępu do RTL7, gdzie leciało wiele ciekawych tytułów. Jednym z nich był "Slayers", w naszej telewizji znany pod swojskim tytułem "Magiczni Wojownicy". 
Źródło: filmweb.pl
Dawno temu, w pewnym magicznym, alternatywnym świecie, żyła sobie czarodziejka, Lina Inverse. Lecz nie myślcie sobie, że była jak dobra wróżka. Nie miała skrzydeł, różdżki, czy innych atrybutów czarodziejki. Za to była mała, wredna, rudowłosa i... płaska jak deska. Jednocześnie przed jej imieniem drżeli wszyscy złoczyńcy w kraju. Już jako 15-letnia dziewczyna zdobyła bowiem niesamowitą sławę, dzięki swojej wielkiej mocy i tego, że z jaką łatwością pokonywała kolejnych przeciwników na swojej drodze. Oczywiście Lina nie robi tego za darmo, czy w imię wielkiej sprawiedliwości. Powód jest prozaiczny - robi to wszystko dla pieniędzy i skarbów. Pewnego dnia na swojej drodze spotyka Gourry'ego Gabrieva, potomka legendarnego Rycerza Światła, który jest świetnym fechmistrzem. Lina jest oczywiście zainteresowana legendarnym Mieczem Światła, a Gourry sam ogłasza siebie jej ochroniarzem. Od tej pory razem przeżywają różne niesamowite przygody.

I tyle właściwie można powiedzieć bez większych spoilerów. Warto jednak wspomnieć o pewnych aspektach technicznych. Anime to powstało na podstawie opowiadań pana Hajime Kanzaki. Pierwsza seria, zwana Slayers, powstała w roku 1995, druga, zwana Slayers NEXT, rok później, a w roku 1997 powstała trzecia (i wydawałoby się ostatnia) seria, Slayers TRY. Niestety, ktoś w TV Tokyo wpadł na "genialny" pomysł odświeżenia serii i w latach 2008-2009 powstały dwie kolejne serie (jednak należy traktować je jako jedno, bo ściśle łączą się ze sobą), czyli Slayers Revolution i Slayers Evolution-R. I niestety, te dwie ostatnie serie są dowodem na to, że to, co nowe, nie znaczy, że jest lepsze. Chyba w założeniu miało to być fajną kontynuacją, a niestety, nowi twórcy nie postarali się i zniszczyli wszystko, co było najlepsze.

A co sprawia, że Slayersi tak przypadli mi do gustu? Przede wszystkim postacie i ich relacje. Oczywiście przygody też są ważne, ale o nich nieco później. Przede wszystkim genialna jest główna bohaterka, Lina Inverse. Od początku zauważyłam, że przede wszystkim ona nie zachowuje się jak bohaterka shounena, tylko jako bohater. Ktoś zapyta, jaka to różnica? Spora. Znacie bowiem te schematy głównego bohater a shounena, czyli mangi dla chłopców w wieku 8-15 lat? Nie? Znacie na pewno. Taki bohater od początku się wyróżnia, jest herosem, jest geniuszem, ale tylko w swojej dziedzinie (jak np. Goku w Dragon Ballu, który świetnie walczył, ale nie potrafił już dogadać się z kobietami, nawet z własną żoną), czasami jest okrutny, ale w gruncie rzeczy dobry dla swoich przyjaciół, których stawia ponad wszystko. Dodatkowo zawsze comic reliefem w przypadku takiego bohatera jest to, że je... Nie, właściwie żre. Żre ogromne ilości jedzenia. I taka właśnie jest Lina! I co ciekawe, nawet mimo płaskiej klatki piersiowej, nie można o niej powiedzieć, że nie jest kobieca. Nie, poza tym, że jest potężną czarodziejką, zachowuje się jak dziewczyna w swoim wieku - jest marudna, momentami wredna, przewrażliwiona na swoim punkcie, skrycie też marzy o miłości i często ją idealizuje. Dla mnie po prostu bomba! Idealna postać kobieca, w dodatku pierwszoplanowa, która powinna być bohaterką fantasy. Za to jej towarzysz, Gourry... Pamiętacie Legolasa we "Władcy Pierścieni", za którym wzdychały wszystkie dziewczyny, a ten momentami mądrością nie grzeszył? Taki sam jest właśnie Gourry, świetny fechmistrz, ale niegrzeszący mądrością. Choć to dobry chłopak, który zrobiłby wszystko dla swoich przyjaciół. Z innych postaci, które pojawiają się we wszystkich seriach, warto wymienić Zelgadisa Greywordsa, który to jest chimerą, na wskutek eksperymentów swojego pradziadka, kapłana Rezo. Zelgadis (dla przyjaciół Zel) również dobrze włada magią, jest też głosem rozsądku, ale często robi za postać, która ma "second hand embarrassment" wobec poczynań swoich przyjaciół (dlatego lubiłam odcinki, gdzie nie był taki sztywny) oraz Amelia, księżniczka Seyruun, która za wzór postawiła sobie Linę. Od niej uczy się magii i to ona jest typową bohaterką walczącą o sprawiedliwość (przez co w pierwszej serii nieco mnie irytowała). Bo właśnie warto jeszcze wspomnieć, że Lina jest również antybohaterką (tak o tym dyskutowałam z Ann i tak nam w trakcie dyskusji wyszło), bowiem nie walczy ona z różnymi typami spod ciemnej gwiazdy z altruistycznych powodów, tylko głównie dla pieniędzy, można ją śmiało nazwać najemniczką. I... Te cztery postacie reprezentują całkiem odmienne charaktery, przez co często widzimy drobne sprzeczki między nimi, ale jednocześnie można śmiało powiedzieć, że są dla siebie fantastycznymi przyjaciółmi. I to jest to, co w Slayersach podobało mi się najbardziej.

Druga, ważna sprawa, to oczywiście fabuła. To jednak ona wpływa na moją ostateczną ocenę. I... Całe szczęście, że na filmwebie te serie są rozdzielone, bo inaczej musiałabym ją zaniżyć przez dwie ostatnie serie. Bez większych spoilerów, to pierwsza seria jest dla mnie bardzo dobra. Jest dobrym wprowadzeniem, dobrze przedstawia postacie, sprawia, że od razu je lubimy, jednak ma dużą wadę - jest niespójna, zwłaszcza w przypadku końcowych odcinków, gdzie rozwiązanie jest trochę na siłę, wzięte nie wiadomo skąd. Dlatego moja ocena pierwszej serii to 8/10. Seria NEXT to ta, która mnie najbardziej wciągnęła - ma spójną fabułę, dobrą akcję, ciekawy plot twist, a relacje między bohaterami są dojrzalsze i lepiej rozwinięte, a także główni wrogowie są interesujący. Przez wielu fanów uważana za najlepszą, dlatego też dostała ode mnie ocenę 9/10. Seria TRY momentami wydaje się tworzona nieco na siłę, zwłaszcza na początku, jednakże potem akcja również robi się ciekawa, fabuła jest nieco mroczniejsza i krwawa, lecz zakończenie jest dla mnie nieco niesatysfakcjonujące, stąd ocena 8/10, jak w przypadku pierwszej serii. I teraz nieszczęsne serie Revolution i Evolution-R. Co z nimi jest nie tak? Masa rzeczy. Przede wszystkim niepotrzebny podział, skoro mówią i tak o jednej historii. Po drugie, irytujący bohater, którego losy niewiele mnie obchodziły (a to zły znak) oraz przewidywalna fabuła. Ale najgorsze w tym wszystkim jest dla mnie to, że charaktery głównych bohaterów przeszły jakby regres. Nie potrafią ze sobą współpracować, Lina robi się irytująca, a główny dowcip o niej to ten o płaskich piersiach (czyli niezbyt wysoki poziom). A co najgorsze, te dwie serie są po prostu nijakie. Nie są koszmarkami, ale też nie zapadają w pamięć i moim zdaniem warto je sobie darować, bo niestety, ale muzyka, czy dobra animacja to nie wszystko. Stąd moje oceny 6/10 i 5/10.

Skoro już wspomniałam, to warto dodać coś o animacji i muzyce. Nie będę mówić o najnowszych seriach, bo wiadomo, że wtedy animacja się poprawiła, dodatkowo były też wstawki 3D. Ale także seria NEXT charakteryzuje się właśnie najlepszą kreską (najbardziej staranną) i miłą dla ucha muzyką. Choć może mówię to dlatego, że jestem jakoś przyzwyczajona do muzyki z lat 90. i nie wydaje mi się ona kiczowata, ani kiepska. W serii TRY za to podobały mi się projekty smoków.

Podsumowując (i pomijając te dwie ostatnie serie), to naszła mnie nieco smutna refleksja, że w mediach nastąpił jakiś regres. W latach 90. dostaliśmy wiele ciekawych bohaterek, takie jak Xena, czy właśnie Lina Inverse, czy nawet Buffy. Jak to jest, że teraz jakoś media stronią od bohaterek silnych, a jednocześnie kobiecych? Boją się też promować coś, gdzie główną bohaterką jest kobieta, a nie mężczyzna. Kobieta silna, niezależna, ale jednocześnie ceniąca pomoc, nieodpychająca innych. Co gorsza, także wśród fanów nastąpił taki jakby regres i gdy są próby stworzenia takich bohaterek, to zaraz są one jakby dyskredytowane, a jeszcze częściej są z góry nielubiane, także za takie oczywistości, jak niedojrzałość w przypadku nastolatki. Ale to chyba temat na nieco inną dygresję. Komu za to mogę polecić serię Slayers? Myślę, że każdemu, kto lubi fantasy i przygody, kto lubi świat rodem z gry "Heroes of Might and Magic". Na pewno te trzy pierwsze serie go nie znudzą, a może nawet zainspirują do czegoś? No i oczywiście oglądanie tego serialu (ponowne lub nie) może być ciekawą podróżą sentymentalną dla "pokolenia lat 90." Dlatego z ręką na sercu mówię, że jeśli macie czas i chęci, to śmiało poświęćcie te kilka dni na obejrzenie Slayersów, nie zawiedziecie się. Każdy, kto szuka fajnych bohaterek kobiecych, również będzie na pewno zachwycony Liną. 
Share:

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Czarownica (2014)

W końcu wybrałam się do kina na film, na który czekałam już od pewnego czasu. Bo to Disney, bo to przeróbka klasyki, bo to Angelina Jolie. I krótko mówiąc, zawiedziona nie jestem, bo darowałam sobie czytanie wcześniejszych recenzji, czy opinii, żeby nie psuć sobie seansu. Ale zwiastuny na dobre sprawiły, że powiedziałam, że muszę obejrzeć ten film, koniecznie w kinie. Przed tym może warto powtórzyć sobie "Śpiącą Królewnę" Disneya z roku 1959, ale nie nastawiać się, że to remake, czy historia opowiedziana z perspektywy tytułowej Czarownicy. Choć do "Śpiącej Królewny" jeszcze wrócę.
Źródło: filmweb.pl
Dawno, dawno temu, istniały dwie zwaśnione krainy - królestwo ludzi oraz Knieja, zamieszkana przez zaczarowane istoty, takie jak wróżki. Najpotężniejszą z nich była Diabolina. Wróżka ta miała skrzydła i rogi, była strażniczką Kniei. Pewnego dnia Diabolina spotkała ubogiego chłopca, Stefana, w którym się zakochała. Niestety, dla Stefana ważniejsze były ambicje, takie jak uzyskanie władzy. W tym celu Stefan krzywdzi Diabolinę. Od tego czasu wróżka staje się zgorzkniała i zła, myśli tylko o zemście.

Na początku wrócę do tej klasycznej Śpiącej Królewny Disneya. Wiem, że sporo ludzi się zastanawiało, czym będzie "Czarownica", czy remakiem, czy innym spojrzeniem na historię Aurory, czy czymś innym? I mnie osobiście rozwiązanie tej zagadki zaskoczyło, bowiem film okazał się inną interpretacją tej klasycznej baśni. Osobiście lubię disnejowską "Śpiącą Królewnę", ale na temat tego filmu mam podobne zdanie, co Doug Walker - animacja jest wręcz ponadczasowa, genialna i zaawansowana, jak na swoje czasy, ale główne postacie (Aurora i Filip) są mdłe i nijakie. W "Czarownicy" tego jakby nie ma. Film generalnie dzieli się na dwie części. Część pierwsza została streszczona powyżej, opowiada o tym, co właściwie się stało, że z dobrej wróżki Diabolina stała się złą i okrutną wiedźmą. Druga część to jakby wariacja na temat klasycznego filmu Disneya z roku 1959. Mówię wariacja, bo praktycznie wszystko jest przeinaczone. Ale siłą tego filmu są właśnie postacie.

Po pierwsze, Diabolina. Zarówno ta młoda, jak ta grana przez Angelinę Jolie, nie jest jednoznaczną postacią. Można śmiało powiedzieć, że jest to postać tragiczna, która odczuwa żal, smutek i tę gorycz przemienia w zło, które czyni dookoła siebie. Co ciekawe (i tu lekki spoiler), Diabolina nie ma żalu do Stefana o to, że ożenił się z inną kobietą, ale o to, że wykorzystał ją podstępnie do zdobycia władzy. Diabolina dzięki Aurorze i dzięki Krukowi (który czasem zmienia się w człowieka) stopniowo znów się zmienia, lecz te wszystkie zmiany są bardzo naturalne. Dlatego podoba mi się ten pomysł uczynienia z niej protagonistki i antagonistki w jednym. Król Stefan jest właśnie typowym antagonistą. To też ciekawy pomysł, bo wyszli od tego, że postać dobra w oryginale staje się tą złą, tragiczną. Przez żądzę władzy staje się człowiekiem wręcz szalonym, który nie dba wcale o najbliższych. Jedynym jego pragnieniem jest zniszczenie Diaboliny. I wreszcie królewna Aurora. W oryginale była moim zdaniem postacią mdłą, która ograniczała się do kilku kwestii i piosenek, a także do rozpaczania o tym, jaka to jest zakochana. Tutaj natomiast jest o wiele ciekawsza. Przede wszystkim wygląda na swój wiek (16 lat) i tak się zachowuje. Jest ciekawa świata, przyjaźnie nastawiona do innych, a jej marzeniem jest zamieszkanie w Kniei. Nawet jak spotyka księcia Filipa, który ewidentnie jej się podoba, nie rezygnuje z marzeń. Inną ciekawą postacią jest również Kruk, który pomaga Diabolinie, a także strzeże Aurorę. Ciekawy zabieg zrobili, że potrafi on być również człowiekiem. Na minus jednak dobre wróżki - mimo że w oryginale one też stanowiły comic relief, tak jednak tutaj były aż za głupie (no i śmiać mi się chciało, gdy różową wróżkę grała aktorka, która grała Umbridge w Harrym Potterze). Minusem będzie też Filip, który ograniczony został do roli księcia, który miał odczarować Aurorę, ale później praktycznie już go nie ma (nie licząc końcówki).
Byłam na dubbingu, ponieważ moje kino oferowało napisy dość późno. Muszę jednak przyznać, że dość udany, kwestie wypadają dość naturalnie. Byłam również na seansie 3D, ale nie polecam go - efektów nie było aż tyle, żeby tracić kasę na bilet. Lepiej pójść na 2D. Choć efekty są całkiem przyzwoite, dają taki baśniowy klimat.

Muszę jednak przy podsumowaniu powiedzieć, że nie zabrałabym dziecka na taki seans. A przynajmniej nie dziecka, które ma mniej, niż 10 lat. Film jest dość mroczny i momentami klimatem dorównuje przynajmniej Hobbitowi, a nie produkcje Disneya (nawet przy zbroi króla Stefana miałam skojarzenia z Sauronem). Ale generalnie film jest moim zdaniem bardzo dobry. Nie warto się po prostu nastawiać na to, że jest to remake Śpiącej Królewny, a kolejna wariacja na ten temat. Ale tak szczerze - czy nie właśnie to ludzie robili od wieków? Nie przerabiali klasycznych baśni, historii ludowych? W końcu oryginalna Śpiąca Królewna to wręcz straszna opowieść. A opowieść o Diabolinie jest ciekawym przykładem wariacji, z dość zaskakującym zakończeniem. Dlatego film dostaje ode mnie notę 8/10, czyli bardzo dobry (i to bez naciągania). 
Share:

sobota, 14 czerwca 2014

Wstyd (2011)

Początkowo planowałam dokończyć posta z filmowym wyzwaniem, ale zostawiłam to jednak na później, acz w trakcie pisania przypomniał mi się właśnie ten film. A chciałam też coś obejrzeć, bo wreszcie mogę odetchnąć po zakończeniu studiów. I przypomniało mi się, że chciałam dać reżyserowi "Zniewolonego" jeszcze jedną szansę. Pomyślałam, że może "Zniewolony" mnie zawiódł, ale za to "Wstyd" będzie może ciekawszy. I... Moim zdaniem jest, ale też nie jest pozbawiony wad. 
Źródło: film.wp.pl
Brandon mieszka w Nowym Jorku, pracuje w korporacji, wydaje się człowiekiem sukcesu, jednakże skrywa on pewien wstydliwy sekret. Jest on uzależniony od seksu. Niemal każdą kobietę traktuje przedmiotowo, widzi w niej tylko obiekt seksualny, z nikim też nie potrafi związać się na poważnie. Dodatkowo sprawy komplikują się, kiedy wprowadza się do niego siostra, Sissy. Rodzeństwo nie potrafi dojść do porozumienia między sobą, ciągle wypominając sobie błędy, których nie widzą u siebie samych.

I chcąc nie chcąc, raczej porównywałam ten film do "Nimfomanki" i do innego filmu tego reżysera, czyli "Zniewolonego". I zacznę od porównania z tym pierwszym filmem. No, mimo dużej sympatii dla obsady "Wstydu", to "Nimfomanka" wygrywa. Film Larsa von Triera mówił o sprawach trudnych, ale momentami wprost, nie spłycając niczego i podejmując prowokacyjną refleksję u widza na tematy egzystencjalne. W "Wstydzie" tego nie ma. Jest to film dobry, ale czegoś mi w nim brakuje. Niektórzy sobie chwalą pewne niedopowiedzenia, itd., ale jest coś, co jest zasadniczą wadą - główny bohater się nie zmienia. Nie zdaje sobie sprawy, że ma problem, że jego uzależnienie doprowadziło do tragedii - i tak (prawdopodobnie) żyje wciąż tak samo, uwodząc kolejne kobiety lub płacąc kolejnej prostytutce.

Tak jakby kolejne wydarzenia nie miały na niego wpływu, kompletnie nie rozumie, dlaczego postępuje źle i powinien szukać pomocy. Dodatkowo między nim a siostrą nie ma żadnego porozumienia - oboje potrafią sobie tylko wypominać własne błędy, co doprowadza do tragicznego finału. W "Nimfomance" bohaterka miała przynajmniej autorefleksję i zastanawiała się, czy postępuje źle. Tutaj tego nie ma.

Jeśli chodzi zaś o "Zniewolonego", to widać podobne schematy, przede wszystkim w montażu. Może komuś się to podoba, ale mnie osobiście nudzą takie zabiegi, gdzie np. bohater gapi się w nicość. W trakcie filmu - jeszcze to jest ok, ale na samym początku? To dla mnie żadne wprowadzenie, mam zgadywać, o czym myśli? Niedopowiedzenia są fajne, ale nie na tym polegają. W ogóle przy tym filmie wiele rzeczy trzeba sobie dopowiadać. Moim zdaniem - zbyt wiele. Bo w efekcie o bohaterach nie wiemy nic, mamy tylko takie szczątkowe informacje na temat życia Brandona i Sissy. A szkoda, bo ich przeszłość wydaje się interesująca.

Nie twierdzę jednak, że "Wstyd" to film zły. Moim zdaniem jest lepszy od "Zniewolonego", ale jednak ma pewne wady. A z zalet? Na pewno sam pomysł, temat, który jest trudny, jest jakby tematem tabu (i przez to jest też to film dla dorosłych, scenki seksu są dość dobitne), choć mógł być pokazany ciekawiej, tak jak w "Nimfomance". Drugim plusem jest na pewno obsada (z Fassbenderem i Carey Mulligan na czele) oraz muzyka. Generalnie - nie jest to film zły, acz mógłby być lepszy. Mimo to jednak stwierdzam, że twórczość Steve'a McQueena to chyba nie dla mnie. Moja ocena: 7/10, czyli dobry
Share:

niedziela, 1 czerwca 2014

Całkowite zaćmienie (1995)

Po obejrzeniu filmów z Lee raczej nie mam jakiejś konkretnej listy w stylu "co dalej". Dlatego wybór może padać różnie i generalnie ze mną to nigdy nie wiadomo, co następnego zobaczę. Ewentualnie zapraszam na mojego filmweba, gdzie tam mam zaznaczone, co już obejrzałam. Ale do rzeczy. Ten film, w reżyserii Agnieszki Holland, miałam na oku już od dawna. Głównie ze względu na tematykę (w sumie oprócz poezji Verlaine'a czy Rimbauda interesowało mnie też to, co dowiedziałam się na lekcji języka polskiego - a mianowicie fakt, że byli razem), ale też i ze względu na obsadę, czyli młodego Leonardo DiCaprio, a także Davida Thewlisa, który szerszej widowni jest znany jako Remus Lupin z serii filmów o Harrym Potterze. Leonardo DiCaprio to również bardzo niedoceniony aktor (choć doceniony przez szeroką publiczność, to jednak nie przez Akademię, czy krytyków filmowych - no, choć też czasami go doceniają), a szkoda. I uważam, że czasem warto sobie przypomnieć filmy z początku jego kariery, zwłaszcza sprzed "Titanica" (być może to właśnie "Titanic" mu zaszkodził i stąd brak Oscara).
Źródło: film.wp.pl
Film opowiada o ostatnich chwilach z życia Paula Verlaine'a, którego sława już przygasła, jest nieco zapomnianym poetą. Pocieszenia szuka głównie w alkoholu. Pewnego dnia przychodzi do niego siostra Arthura Rimbauda, Isabelle, która oznajmia mu, że brat nie żyje i życzy sobie, aby Verlaine zwrócił listy i wiersze, by mogły zostać spalone i zapomniane. Verlaine przypomina sobie historię burzliwego romansu z o wiele młodszym o siebie Rimbaudem - do momentu tragicznego postrzelenia (w przypływie zazdrości) i ostatecznego rozstania dwóch poetów.

Przede wszystkim zaskoczyła mnie dramatyczna forma przedstawienia związku. Nie jest on w żaden sposób wyidealizowany, za co wielki plus. Dlaczego? Ano dlatego, że dzisiejsza tendencja do przedstawiania związków homoseksualnych w kinie jest raczej na zasadzie "my vs. reszta świata", czyli "to cały świat jest okrutny, że nas nie akceptuje, a my jesteśmy w sobie zakochani i jesteśmy idealną parą". Problem w tym, że idealnych par, czy to homoseksualnych, czy heteroseksualnych po prostu nie ma. A związek Verlaine'a i Rimbauda był po prostu toksycznym związkiem, w pełnym znaczeniu tego pojęcia. Właściwie do końca się zastanawiałam, czy Verlaine kochał Arthura, czy też może raczej to było zafascynowanie połączone z zaspokojeniem pewnych potrzeb?

W końcu bardzo wiele ich różniło. Obaj byli poetami, ale jednak różnica wieku, czy oczekiwania, co do życia, czy drugiej osoby były chyba nie do pogodzenia. I tu należą się wszelkie brawa przede wszystkim dla Leonardo DiCaprio, który świetnie zagrał... Jakby to nie patrzeć, rozwydrzonego nastolatka, poetę, który chce żyć, pisząc tylko wiersze, człowieka szokującego, ale także niedojrzałego, pewnego rodzaju geniusza, a jednocześnie wariata. To była jedna z jego wczesnych ról, ale już tam zaznaczał się pewien talent. Verlaine grany przez Thewlisa jest z kolei człowiekiem rozdartym, czasem myśli rozsądnie o życiu (np. mówi kochankowi o tym, że z czegoś trzeba żyć, a nie tylko pisać wiesze), kocha też swoją żonę, ale jednocześnie potrafi on krzywdzić swoich bliskich. Jest też piekielnie zazdrosny, co widać w jego burzliwej i destrukcyjnej relacji z Rimbaudem - momentami zdaje się, że dwóch poetów łączy jedynie seks, ale dzieli wszystko inne, co doprowadza ostatecznie do tragedii. Jeśli chodzi o inne aspekty filmu, jak pozostałe role, czy scenografia, itd., to pozostałe role aż tak wyraziste już nie są. Współczułam żonie Verlaine'a, Matyldzie, ale jednak aktorka wydawała mi się nijaka. Może to tylko moje wrażenie. Pewne efekty, czy scenografia zdążyły się także zestarzeć, w końcu film jest z 1995 roku.

Czy warto jednak obejrzeć "Całkowite zaćmienie"? Moim zdaniem tak, nie tylko jako uzupełnienie ciekawego tematu z języka polskiego, ani nawet nie tylko jako przedstawienie artystów, poetów, ale przede wszystkim jako nietypowe, niewyidealizowane przedstawienie związku homoseksualnego, który w przypadku głównych bohaterów miał destrukcyjny wpływ. Jeszcze jednym, wielkim plusem jest to, że film nie przedstawia "historii życia" głównych bohaterów, a ten najważniejszy, najbardziej twórczy i burzliwy okres, kiedy byli razem. To sprawia, że film jest ciekawszy i stąd moim zdaniem zasługuje na ocenę 8/10, czyli bardzo dobry
Share: