poniedziałek, 28 grudnia 2015

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy (2015)

Przyznaję, że nie miałam takiego parcia, żeby gnać na premierę tego filmu, choć wiedziałam, że na pewno go obejrzę. Nie obejrzałam też tej trylogii sprzed ponad 10 lat, mówiącej o Anakinie, choć wiele się naczytałam i nasłuchałam, że jest kiepska w porównaniu do tej pierwszej, oryginalnej trylogii. Być może będę musiała nadrobić, bo mam jedynie porównanie z filmami sprzed blisko 40 lat. Ale mimo wszystko nie mogę zaprzeczyć temu, że "Gwiezdne Wojny" to fenomen. Kasowy hit, jeden z najstarszych fandomów, który działa do tej pory, twór, który na zawsze wpisał się w popkulturę. I jak wobec tego wszystkiego wypada najnowsza część, czyli epizod siódmy? Moim zdaniem bardzo przyzwoicie. Mimo, że starą trylogię obejrzałam ładne kilkanaście lat temu, to jednak w tym najnowszym filmie, mimo wielu zmian, czuć było klimat starych filmów. I chyba to mnie przekonało do całości. I sprawia, że nie będę mogła się doczekać kolejnej części. Recenzja bezspoilerowa. 
Źródło: filmweb.pl
Zaczyna się oczywiście klasycznie od "przelatującego" napisu, będącym wprowadzeniem. Od wydarzeń z "Powrotu Jedi" minęło 30 lat. Władzę po Imperium powoli przejmuje organizacja zwana Najwyższym Porządkiem, która to ma powiązania z ciemną stroną Mocy. W związku z tym Luke Skywalker, ostatni Rycerz Jedi, ukrył się na jakiejś planecie. Bezskutecznie próbuje go szukać jego siostra, generał Leia Organa. Mapa ze wskazówką pobytu Luke'a znajduje się na pustynnej planecie Jakku, na którą dociera pilot Ruchu Oporu, Poe Dameron. Ten jednak zostaje porwany, a mapę przechowuje droid BB-8. Wojsko Najwyższego Porządku zaczyna szukać małego robota. Po drodze jednak BB-8 napotyka ludzi, którzy mu pomagają.

Wprawdzie jest kilka rzeczy, do których można byłoby się przyczepić, jeśli chodzi o fabułę, ale gdybym chciała je tu omawiać, musiałabym niestety dość mocno spoilerować. Mam na myśli głównie parę nieścisłości i niedopowiedzeń ze strony twórców, ponieważ w pewnym momencie człowiek zaczynał sobie zadawać pytanie "Czy tylko dla mnie nie jest to takie oczywiste?". Tu jednakże muszę zamilczeć, a przejdę do elementów, które mi się podobały.

Przede wszystkim - klimat. Nie oszukujmy się, "Nowa Nadzieja" to po prostu bajka. Klasyczna space opera, opowieść przygodowa osadzona gdzieś na jakichś tajemniczych planetach. Opowieść o awanturniku, który szuka przygód i opowieść o jego towarzyszu pt. "od zera do bohatera". A do tego księżniczka, która jednak niekoniecznie potrzebuje ratunku, gdyż sama sobie poradzi. W "Przebudzeniu Mocy" mamy niejako powrót do korzeni. Wprawdzie już ci starzy bohaterowie ustępują młodszemu pokoleniu, są oni bardziej w tle i odgrywają inną rolę, ale to też dzięki nim czuć, że to są wciąż "Gwiezdne Wojny". Druga sprawa to sama opowieść. Niektórzy narzekają, że banalna, przewidywalna, ale jednak "Nowa Nadzieja" też miała prostą fabułę. A do tego jest kilka smaczków, takich "parallels", które fani na pewno kojarzą i które budzą jednak pozytywne emocje. A o to głównie chodzi.

Duży plus za to, że nowi bohaterowie są grani przez aktorów, którzy właściwie jeszcze nie mieli szansy się nigdzie wykazać. A nawet jeśli występują znani aktorzy, to zwykle są ucharakteryzowani tak, że w życiu bym np. nie poznała, kogo gra Lupita Nyong'o. Nowych głównych bohaterów, czyli Finna i Rey grają natomiast całkowicie niedoświadczeni aktorzy (sprawdzałam, są młodsi ode mnie), a mimo to wypadają świetnie. Widać, że dobrze czują się przed kamerą i mam nadzieję, że będzie to dla nich droga do sukcesu, zwłaszcza, że przyszło im grać dość nietuzinkowe postacie, zwłaszcza, jeśli chodzi o Finna. Natomiast z całego serca kibicuję Rey, jako że lubię takie bohaterki, jak ona.

Byłam zaskoczona tym, że film nie przegiął z efektami specjalnymi - było ich właściwie w sam raz, nie widać było jakiegoś niepotrzebnego nadmiaru, korzystano też z charakteryzacji, co bardzo sobie cenię, dzięki czemu można było poczuć klimat. Podobnie jak i z muzyką Johna Williamsa.

Podsumowując: "Przebudzenie Mocy" to pozycja obowiązkowa dla fanów "Gwiezdnych Wojen", ale też i kawał porządnego kina przygodowego i sci-fi. Moim zdaniem film jest udany. Może w tym roku nie przebije jakościowo jak dla mnie Mad Maxa, ale również w swojej kategorii jest po prostu świetny. Rozrywka dla każdego. A moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjny (oczko wyżej ze względu na sentyment). 
Share:

wtorek, 22 grudnia 2015

One Punch Man (2015)

Niedawno pisałam o "Scream Queens", czyli serialu, którego mi brakowało, jeśli chodzi o kategorię "parodia". W międzyczasie odkryłam inne anime, które również okazało się parodią - i to aż dwóch gatunków. Mam na myśli anime... Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to dla mnie anime roku - czyli "One Punch Man". Tytuł, który idealnie łączy humor i akcję niemalże na miarę "Dragon Balla".
Źródło: filmweb.pl
Zaczyna się bardzo niepozornie. Saitama ma 25 lat, zero włosów na głowie i "bawi się w superbohatera". Walczy z wrogami, z którymi nikt nie daje sobie rady. I co najlepsze... Pokonuje ich zawsze jednym ciosem, co doprowadza go do frustracji - chciałby bowiem z kimś walczyć dłużej. Przez przypadek Saitama poznaje nastoletniego cyborga, Genosa. Ten, widząc zdolności głównego bohatera, zaczyna go nazywać swoim mistrzem. Saitama pragnie jednak po cichu sławy, nawet własnego fanklubu - bowiem jego wyczyny w ogóle nie są dostrzegane. Okazuje się, że powinien był się zarejestrować w Stowarzyszeniu Bohaterów, które to odpowiednio klasyfikuje danych superbohaterów. Saitama i Genos przechodzą testy, jednak dopiero teraz okazuje się, że życie superbohatera nie jest takie proste.

Tytuł spełnia warunki shounena, a nawet seinena - jest trochę krwi i brutalności. Jest w nim jednak coś, co wyróżnia go spośród innych tytułów z tego gatunku. W shounenach bardzo mnie irytuje tzw. "przeskakiwanie hierarchii" - czyli dziwnym trafem główny bohater wykazuje niesamowity talent, być może ma też trochę szczęścia lub też jest "wybrańcem", dlatego przy odrobinie wysiłku udaje mu się prześcignąć wszystkich.

Schemat znany chociaż z Dragon Balla, Saint Seiyi, Naruto, Bleacha. Tutaj... Po części on występuje, ale nie do końca. Przede wszystkim w świecie przedstawionym bohaterowie wykazują odrobinę zdrowego rozsądku. Być może trochę lecą stereotypami, ale jednak nic w Saitamie nie sugeruje, że jest on silniejszy od wszystkich innych superbohaterów (a w Stowarzyszeniu jest ich trochę, są bardzo ciekawymi postaciami), dlatego często pierwsza reakcja na jego widok to śmiech. Inna - niedowierzanie i szukanie, gdzie jest haczyk. Aż w końcu także oskarżenia o oszustwo. Dlatego też Saitama - choć początkowo zakwalifikowany do najniższej klasy superbohaterów, nie od razu przeskakuje wszystkich. Nie staje się znany, nie staje się też wielkim ulubieńcem cywili, nawet jeśli ratuje ludzi z niebywałej opresji, kiedy już się wydawało, że nie ma żadnej nadziei. I chyba to mi się najbardziej podoba w One Punch Manie - to przełamanie schematu.

Kolejną rzeczą, która mi się podobała, jest niewątpliwie humor. Bardzo absurdalny, ale przy tym ukazuje też absurdalność gatunku filmów i seriali o superbohaterach. Nawet Saitama jest narysowany bardzo uproszczoną kreską tylko po to, aby sparodiować pompatycznych herosów takich jak Superman. Bardzo również podobała mi się cięta riposta Saitamy - nie pozwolił on bowiem rozwinąć skrzydeł Genosowi, kiedy opowiadał o swojej przeszłości (często też stały element gatunku) - tylko powiedział, że ma się streścić do dwudziestu słów.

Zastanawiam się przy tym, czy przy okazji Saitama nie jest antybohaterem - a przynajmniej często wykazuje takie zachowania - czasem robi coś tylko dla sławy, jest raczej dość przyziemny (nie ma czasu na walkę, bo promocja w supermarkecie ucieknie!) i czasem nie grzeszy wielką inteligencją. Trudno go zaszufladkować. Nie lubi też wielkich wzruszeń, tylko woli konkrety. Momentami również zazdrości Genosowi sławy.

Trzeba przyznać, że Mad House odwaliło kawał dobrej roboty z animacją, a także z muzyką - muzyka podczas walk przypomina klimatycznie tę z "Shingeki no Kyojin", do tego też energiczny opening i... Nawet ending, choć bardziej pasujący do shoujo, również mi się podoba.

Wady? Anime zdecydowanie za krótkie, choć wiem, że zrealizowano tylko część rozdziałów mangi. Mam nadzieję na drugi sezon, bowiem jestem też ciekawa innych superbohaterów - tu mieliśmy zaledwie ich przedstawienie tego. Pokazano, co potrafią, ale chciałabym wiedzieć coś o nich więcej.

"One Punch Man" to niewątpliwie anime roku. I skusiło mnie do zakupu mangi. Po prostu trzeba to obejrzeć. Dla mnie tytuł spełnia wszystko, co powinna spełniać parodia. I po prostu... Czekam na więcej. A anime dostaje ode mnie ocenę 9/10, czyli jest rewelacyjne.
Share:

środa, 16 grudnia 2015

Scream Queens (2015)

Serial, który właściwie zaczęłam oglądać przypadkiem. Zaciekawiła mnie głównie obsada: Jamie Lee Curtis, Lea Michele, Nick Jonas, Ariana Grande i Emma Roberts w jednym serialu? Stwierdziłam, że muszę to zobaczyć. I w sumie nie zawiodłam się, choć też nie oczekiwałam cudów. Mimo wszystko wiele rzeczy potrafiło pozytywnie zaskoczyć, nie tylko obsada i role, jakie dostała.
Źródło: filmweb.pl
Serial opowiada o pewnym campusie jednej z amerykańskich uczelni, na której niepodzielnie rządzi bractwo Kappa Kappa Tau, do którego przynależeć mogą tylko wybrane studentki. Dwadzieścia lat przed wydarzeniami w domu bractwa wydarzyła się rzecz, którą potem chciano zamieść pod dywan - jedna ze studentek podczas imprezy urodziła dziecko w wannie, po czym zmarła. W roku 2015 na uczelnię trafiają nowi studenci, w tym Grace, która pragnie przynależeć do bractwa Kappa Kappa Tau, którym rządzi niejaka Chanel Oberlin. W tym samym czasie uczelnię, a w szczególności dziewczyny z Kappa Kappa Tau, niepokoi seria morderstw dokonanych przez człowieka w kostiumie Czerwonego Diabła. Nikt nie spodziewa się, że wydarzenia sprzed 20 lat mają wielki wpływ na to, co dzieje się obecnie.

"Scream Queens" to serial Ryana Murphy'ego i Brada Falchuka, tego samego duetu, który stworzył "American Horror Story". Prawdopodobnie również "Scream Queens" będzie miało podobną formę, tj. każdy sezon będzie opowiadał zupełnie inną historię. Byłam nieco zmęczona "American Horror Story", zwłaszcza, że obsada, najsilniejszy punkt serialu, bardzo mocno się zmieniła. "Scream Queens" to jakby powiew świeżości, bowiem formuła jest nieco inna. "American Horror Story" oprócz wątków grozy ma w sobie głównie wątki dramatyczne (czasem aż do przesady), tak "Scream Queens" to po prostu czarna komedia. Wprawdzie wiele przerysowanych wątków klasyfikowałoby się po prostu do parodii serialu skierowanego do młodzieży czy "young adults", jednak scenki grozy, szczególnie scenki dość okrutnych zabójstw, sprawiają, że serial jest właśnie czarną komedią.

I szczerze, tego mi brakowało ostatnio. Seria "Straszny film" skompromitowała się, tworząc parodie popularnych filmów w tym czasie (a nie tylko horrorów). Myślałam, że już raczej nie pośmieję się ze schematów, które występują w horrorach, aż właśnie pojawił się ten serial. Humor zawarty w "Scream Queens" doskonale łączy ze sobą parodię szkolnej komedii oraz horroru, tworząc czasami iście absurdalną mieszankę. Połączenie, w którym wiele może się nie udać, tutaj jednak sprawdziło się świetnie.

Trzeba jednak przyznać, że głównym atutem serialu jest doborowa obsada. Wprawdzie Emmę Roberts poznałam już w "American Horror Story", tutaj po raz kolejny gra "typową zimną sukę", jednak robi to w sposób bardziej komediowy, przerysowując postać bogatej i rozpieszczonej dziewczyny, która zdaje sobie sprawę ze swojej popularności oraz władzy. Moim zdaniem jeszcze nie raz pokaże swój talent, choć liczę, że dostanie nie tylko rolę "zimnej suki". Jamie Lee Curtis prezentuje klasę i wieloletnie doświadczenie w aktorstwie i to doskonale widać w roli pani dziekan, Cathy Munsch. Z jednej strony kobieta przy władzy, a z drugiej strony potrafi nie raz zaskoczyć. Ciekawie wypada wraz z młodszymi gwiazdami. Występ Ariany Grande czy Nicka Jonasa to raczej ciekawostki, gdyż ich role są epizodyczne (choć jedna z nich dość kluczowa, ale nie zdradzę, która). Mimo wszystko całkiem ciekawie się ich ogląda. Lea Michele również zaskakuje swoją rolą. Nie cierpiałam Rachel z "Glee", jednak tutaj ciężko ją dostrzec (i całe szczęście). Jej postać początkowo również irytuje, ale ostatecznie naprawdę zaskakuje i zasługuje na uwagę. Warto też zwrócić na gwiazdy, które właściwie debiutują, w tym na Billie Lourd, córkę Carrie Fisher (wkrótce zobaczymy ją w "Gwiezdnych Wojnach"), która również pokazała talent i ciekawą rolę. Do gustu właściwie nie przypadła mi tylko Grace. Nie jest to wina aktorki, ale raczej postaci samej w sobie, która jest tą "panną idealną" i "tą dobrą". Trochę mi się przejadły takie postacie.

Co do samej fabuły - momentami odcinki są również nierównomierne, zwłaszcza te środkowe nie są aż tak ciekawe i potrafią zanudzić (zwłaszcza wątki romansowe, choć jeden z nich jest bardzo ciekawie rozwiązany). Choć domyśliłam się już w przedostatnim odcinku, kto jest mordercą, to jednak finał jest bardzo zaskakujący ze względu na to, co działo się później. Do tego fajne, otwarte zakończenie. W sumie liczę na więcej.

Myślę, że serial przypadnie do gustu tym, którzy lubią produkcje dla młodzieży, opowiadające o szkole lub studiach - "Scream Queens" ciekawie i dobrze przerysowuje znane schematy, tworząc dobrą parodię. Wątki grozy są również świetnie wplecione i to jest duży plus serii. Myślę, że również warto zaznajomić się z tytułem ze względu na obsadę. A ode mnie serial otrzymuje notę 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

niedziela, 6 grudnia 2015

Doctor Who - sezon 9 (2015)

Za nami już dziewiąty sezon Doctora Who, serialu, który trwa (wraz z długą przerwą) ponad 50 lat. W tym roku obchodziliśmy dziesięciolecie odnowienia serialu, kiedy to Russell T. Davies powrócił z nowymi odcinkami na antenę BBC. I taka nachodziła mnie dość smutna refleksja podczas oglądania sezonu dziewiątego, kiedy w myślach porównywałam te odcinki z pierwszego sezonu, jak to wiele się zmieniło. Niekoniecznie na lepsze. Postaram się, aby recenzja była w miarę bezspoilerowa, w końcu jeśli ktoś śledzi mojego fanpage'a, to widział krótkie, cotygodniowe notki na temat tego serialu.
Źródło: ibtimes.com
Doktor w dalszym ciągu podróżuje z Clarą, która zgodziła się na bycie dalej jego towarzyszką w odcinku świątecznym, mimo dość traumatycznych przeżyć. Od początku jednak nad naszymi bohaterami ciąży dziwne fatum, widmo śmierci i tajemniczej "hybrydy". W międzyczasie Doktor i Clara napotykają niejaką Ashildr, która staje się później osobą podobną do Kapitana Jacka - nieśmiertelną, ale zapominającą o tym, co przeżyła w tak długim czasie (dlatego też pisze pamiętniki). Doktor wraz ze swoją towarzyszką usiłują rozwikłać tajemnicze zagadki oraz bronią ludzkość przed kolejnymi atakami kosmitów.

I już po samym opisie sezonu widać, co jest nie tak. Jeśli ktoś odczuwa, że jest wymuszony, to ma rację. Bo niby ciągle są wałkowane te motywy hybrydy i śmierci, ale one... Są zbyt oczywiste, przynajmniej jak dla mnie. Momentami po prostu brakowało wielkiego, neonowego napisu "ŚMIERĆ" lub "HYBRYDA". Moffat nie umie moim zdaniem tworzyć foreshadowingu, takiego, jak tworzył właśnie jego poprzednik. Brakuje mi subtelnych podpowiedzi w stylu "Bad Wolf" czy "Vote for Saxon".

Druga kwestia: odcinki z tego sezonu nie zapadają w pamięć, a jeśli już, to niestety, zapadają w sposób negatywny, w stylu "ale to były nudy". Podpowiem też, że wystarczy spojrzeć na wpisy Zwierza Popkulturalnego na temat Doktora (kilka moich komentarzy też tam jest) - nie zawsze się zgadzam z autorką, ale tu w większości musiałam. Nie świadczy to o niczym dobrym, ponieważ pamiętam wielkie szaleństwo na tumblrze przed każdym odcinkiem, czasami do tego stopnia, że strona potrafiła mi się zawiesić. Teraz? Cisza. Czasami to zapominałam, że dzisiaj ma być odcinek. Bo co pamiętam z odcinków? Z pierwszych dwóch? Missy i jej dobrą kreację, jakby nie patrzeć. Kolejne dwa mnie nie wciągnęły. Odcinki z Ashildr bardzo mi się podobały i po finale sądzę, że jeszcze spotkamy tę postać. Maisie Williams w tej roli przypadła mi do gustu. Pierwszy odcinek z Zygonami mimo pewnych kontrowersji mi się bardzo podobał, ale to też nie świadczy o tym, że on taki genialny był, a raczej o tym, że reszta była taka słaba. Czy to zmęczenie materiałem? Nie sądzę, bo obejrzałam kilka odcinków Doctora Who z lat 60. (te pierwsze) i podobały mi się. Zupełnie inna forma niż ta dzisiejsza, ale jednak mi się podobało.

I wreszcie... Ech, Clara. Nie będzie to wielkim spoilerem, jeśli powiem, że jej zapowiadane odejście to właściwie śmierć (choć nie wiem, czy do końca mi się podoba to, co zrobiono z nią w finale, wszystko się właściwie okaże). Ale czy trzeba było jej śmierci, by dwunaste wcielenie Doktora wreszcie nabrało osobowości? Trochę to przykre, bo naprawdę to nie jest kwestia Capaldiego (który się stara jak może, jest świetnym aktorem), ani Jenny Coleman (która również jest świetną aktorką, pokazała swój talent grając złe wcielenie Clary, czyli Bonnie), ale właśnie słabego pomysłu. Zwłaszcza mówię tu o postaci Clary, bo Doktor w końcu mi się spodobał w tym ostatnim odcinku. W końcu jest na niego pomysł i mam nadzieję, że będą się tego trzymać. A z Clarą miałam taki problem, że naprawdę starałam się ją polubić. Byłam jedną z tych osób, która broniła postaci w odcinkach początkowych, uważając, że może się jeszcze wyrobi, może się zmieni. Niestety, na próżno. Widać tu przede wszystkim fatalną robotę scenarzystów, bo widać, że każdy miał na nią zupełnie inny pomysł, a w ostateczności ograniczała się ona do stania z boku, Może to też kwestia tego, że byłam bardzo rozczarowana opisem Clary, zapowiadano, że będzie komputerowym geniuszem, a w ostateczności była... No sama nie wiem, kim. Liczę na lepszą towarzyszkę.

Podsumowując, sezon dziewiąty jest moim zdaniem jeszcze bardziej nijaki, niż ósmy. Nie mam pojęcia, co oprócz zmiany scenarzysty mogłoby pomóc temu serialowi. Może sezon pierwszy był kiczowaty, nie było w nim nic epickiego, ostatecznego, nie było wielkich wybuchów i scen, ale miał w sobie klimat. I chciałabym, żeby do tego wrócono, a zamiast tego serial staje się coraz bardziej mroczny. Oby się to źle nie skończyło. A teraz czekam na odcinek świąteczny. Sezon ten jednak pozostawiam bez oceny póki co. 

Share: