czwartek, 28 sierpnia 2014

Lucy (2014)

Jakby to rzekł Francis Bacon: „Wiedza to potęga”. I chyba to w tym krótkim zdaniu można zawrzeć esencję i przesłanie najnowszego filmu Luca Bessona, czyli „Lucy”. Opowieść może niezbyt skomplikowana, może każdy już gdzieś to widział, może dla niektórych jest niezrozumiała albo za krótka… Ale jednak muszę przyznać, że robi wrażenie. Nawet jeśli trailer filmu potrafił zmylić. Ale o czym opowiada film?
Źródło: filmweb.pl
Lucy jest zwykłą amerykańską dziewczyną, która obecnie przebywa na Tajwanie. Poznaje nieciekawego faceta o imieniu Richard, który siłą nalega na to, by załatwiła za niego pewną sprawę – a mianowicie poszła z tajemniczą walizką do hotelu i zostawiła ją niejakiemu Jangowi. Gdy tylko tajemniczy odbiorca walizki pokazuje się w recepcji, Richard ginie, a Lucy zostaje zabrana do pokoju, by tam mogła sprawdzić zawartość walizki. Okazuje się, że jest w niej nowy narkotyk o tajemniczej nazwie CPH4. Lucy ma przewieźć narkotyk, który został umieszczony w jej podbrzuszu. Niestety przez przypadek jego zawartość dostaje się do krwiobiegu głównej bohaterki. Od tej pory Lucy zyskuje nadludzką moc.

Zanim piszę recenzję danego filmu, zwykle zapoznaję się z innymi opiniami. Tutaj mam wrażenie, że ludzie jakby zapomnieli, czym jest gatunek science fiction. Nawet w gazetach natrafiłam na krytykę głównego motywu filmu, a mianowicie tego, że jakoby ludzie mieli wykorzystywać tylko 10% swojego mózgu. Również definicja tego, czym jest CPH4 jest nieprawdziwa. Ale właśnie o to chodzi. W końcu sci-fi tylko wzoruje się na nauce, jaką znamy, nie oznacza to, że wszystkie teorie naukowe przedstawione w danym dziele muszą być od razu prawdziwe. A w filmie „Lucy” prezentuje się to naprawdę ciekawie.

Ciekawa jest przede wszystkim główna bohaterka, grana przez Scarlett Johansson. Nie wiemy o niej nic, prawdopodobnie jest prostą dziewczyną, która chciała po prostu dobrze bawić się w obcym kraju. Nie jest żadną tajną agentką, superbohaterką. Besson jednak odpowiednio dawkuje napięcie i powoli widza zaczyna przerażać wizja tego, czym człowiek może się stać. Zaczynamy też zadawać sobie pytania na temat granic naszego poznania. Czy można wiedzieć wszystko? Skąd wiemy, że właściwie istniejemy? Czym możemy się stać? Czym jest czas? Dzięki głównej bohaterce zaczynamy właśnie o tym myśleć. A na tym moim zdaniem polega istota sci-fi, czyli wizja przyszłości, wizja technologii czy nauki ma być tylko pretekstem do szerszych rozważań głównie na temat człowieczeństwa. I to autorowi „Piątego elementu” się udaje.

Z innych zalet – na pewno w filmie wyróżnia się rola Morgana Freemana jako wybitnego naukowca, który okazuje się jednak kimś wyjątkowo głupim przy Lucy, która stopniowo zyskuje całą wiedzę i odkrywa nowe możliwości. I co najlepsze – widać, że sam sobie to uświadamia. Dość zabawnie jednak to wygląda, ponieważ Freeman ciągle będzie chyba mi się kojarzył z Bogiem z „Bruce’a Wszechmogącego”. A tu jak na ironię mamy odwrócenie schematu – największy naukowiec okazuje się kimś małym przy dziewczynie, o istnieniu której nie wiedział jeszcze przed kilkoma godzinami. Dla mnie wielką zaletą są również ujęcia i montaż. W filmie mamy ciekawie wplecione fragmenty filmów przyrodniczych czy dokumentalnych. Momentami są one symboliczne, stanowią jakby komentarz dla danej sceny, ich montaż przypomina też trochę przekaz podprogowy. Efekty specjalne również stoją na wysokim poziomie. Nie jest ich też ani za mało, ani za dużo. Nie mam tu większych zastrzeżeń.

Co z wad? Wadą może się okazać długość filmu. Dla mnie 90 minut to w sam raz, by opowiedzieć dobrą historię, wprawdzie niektóre elementy nie są istotne i trzeba było z nich zrezygnować (np. nie wiemy praktycznie nic o przeszłości Lucy, jedynie możemy się domyślać kilku rzeczy), ale czegoś zabrakło. I w ten sposób ucierpiały inne postacie, jak policjant Del Rio, który zostaje wprowadzony „na szybkiego” i wydawałoby się, że jego wątek będzie istotny, a w ostateczności pozostaje gdzieś na poboczu. Ogólnie w filmie okazuje się, że najważniejsza jest jedynie postać Lucy. A szkoda, bo mamy w ten sposób zmarnowany potencjał. Jednak nie na tyle, by drastycznie obniżać ocenę filmu.

Po obejrzeniu całości miałam skojarzenia z anime „Neon Genesis Evangelion”, które uznaję za najlepsze anime w historii tego gatunku. Osobiście lubię sprawnie wplecione wątki filozoficzne w filmach, filmy, które zmuszają do myślenia, zastanowienia się, które nie dają gotowej odpowiedzi, ale jednocześnie zapewniają dobrą rozrywkę. Tak jest też w przypadku Lucy. Jeśli liczysz na dobre sci-fi, to jest to film dla Ciebie. Jeśli nie przeszkadza Ci przy tym odrobina akcji, to również się nie zawiedziesz. A ode mnie film otrzymuje ocenę 9/10, czyli rewelacyjny.

[recenzja opublikowana także na portalu filmidlo.pl]
Share:

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Great Teacher Onizuka (1999-2000)

Tę recenzję zacznę dość nietypowo, bo zwykle o takich rzeczach mówi się na końcu. Zanim zaczęłam pisać ten tekst, weszłam na filmweba, by móc ocenić to anime. Nie wiem, czemu zawsze mnie korci, żeby zaglądać na sekcję forum na temat danego filmu lub serialu (zwykle się zawodzę, bo przy popularnych tytułach mamy dużo trolli), ale tym razem weszłam w dość kontrowersyjny temat, gdzie padło stwierdzenie, że to anime się kocha albo nienawidzi. I chyba coś w tym jest, bo choć niektórzy zarzucają, że ma "złe przesłanie", niczego mądrego nie uczy, to jednak ja się chyba zaliczam do grona tych pierwszych osób, które to anime urzekło i rozbawiło. Dlaczego? Chyba na to składa się kilka czynników, choć o tym potem.
Źródło: filmweb.pl
Eikichi Onizuka (lat 22, kawaler, jak to sam podkreśla) należał kiedyś do gangu motocyklowego, w którym był szanowanym członkiem. Pewnego dnia coś mu się jednak odwidziało i prawdopodobnie będąc kierowany popędem seksualnym (niechętnie się do tego przyznaje, ale jest prawiczkiem) postanawia zostać nikim innym, a... Nauczycielem. Tak, liczy bowiem na to, że w liceum łatwo będzie mógł poderwać sobie niewiele młodszą od niego dziewczynę. Brak kwalifikacji i pech jednak robią swoje, a w efekcie Onizuka ląduje w prywatnym gimnazjum, w którym dostaje najgorszą klasę. Dyrektorka zatrudnia go, wierząc, że tylko ktoś taki jak on zapanuje nad szkolnym terrorem nad nauczycielami.

Wydaje mi się, że to, co mnie przyciągnęło do tego anime, to nietypowe zwroty akcji i koncepcja oparta na kontraście. Co mam na myśli? Chociażby głównego bohatera. Pozornie nie ma gorszego materiału na nauczyciela. Eikichi nie ma żadnych kwalifikacji, jego wykształcenie woła o pomstę do nieba, jest ordynarny, momentami chamski, ciągle czuje się, jakby był członkiem gangu. A mimo to powoli zjednuje sobie swoich uczniów, a także nauczycieli. Owszem, w prawie każdym odcinku są zabawne sytuacje (nie liczę tylko końcówki, ale nie będę spoilerować), momentami wręcz absurdalne, czasami humor opiera się na sprośnościach (i na tym, że uczniowie chcą zrobić z Onizuki zboczeńca, którym wcale nie jest, co więcej, nie dopuściłby nawet do pewnych sytuacji, jak molestowanie), ale wszystko pokazuje... Dość poważne problemy podane w lekkim sosie.

Tak, bowiem pod przykrywką komedii kryją się jednak problemy, z którymi borykają się nastolatkowie we współczesnym świecie (nawet jeśli anime jest sprzed 15 lat, to nie straciły one na aktualności), takie jak prześladowanie, brak akceptacji ze strony rówieśników, pierwsze miłości i wiele innych. Paradoksalnie nawet największe zbiry zaczynają szanować głównego bohatera i mu ufać. I jest to dobre, bo widać wiarygodną zmianę w niemal każdym bohaterze, nawet tym, który pojawia się tylko na kilka odcinków.

Serial składa się łącznie z 43 odcinków. Większość z nich to epizody, historie zamykające się w dwóch, góra trzech odcinkach, nie licząc odcinków od bodajże 30 wzwyż (aż do końca) - te bowiem opowiadają dłuższą historię. Przyznaję, że takie rozwiązanie jest ciekawe, bo o ile teoretycznie te epizody nie mają nic ze sobą wspólnego, to jednak całość jest niesamowicie spójna, a nie zawsze się to udaje. Co do kreski i animacji - są one dość nietypowe, bardziej wzorowane na semi-realizm (mam przy tym skojarzenia z Death Note), a nawet głupie miny bohaterów, w założeniu komediowe, przypominają głupie miny Azjatów z ich teleturniejów czy programów rozrywkowych (znany jest pewnie mem "impossibru"? Podobne miny mamy właśnie w GTO). Muzyka, zwłaszcza oba openingi przypadły mi do gustu. I chyba to była główna przyczyna, dla której chciałam zobaczyć to anime.

"Great Teacher Onizuka" dodatkowo bawi mnie też może dlatego, że jestem w podobnym wieku, co główny bohater - a problemy ludzi po 20 roku życia jednak trochę różnią się od problemów nastolatków. Jestem również na podobnym etapie - wkrótce czeka mnie nowy rozdział w moim życiu, czyli podjęcie pracy i takie prawdziwe, "dorosłe" obowiązki. I właśnie w tym anime były przedstawione problemy z perspektywy człowieka, który chce za wszelką cenę utrzymać się w tej pracy i pokazać się od jak najlepszej strony. Momentami wręcz desperacko, co mnie niejednokrotnie bawiło. Wracając do tego, co jednak wspomniałam na początku, nie należy oczekiwać morałów, jakichś życiowych lekcji, brać to wszystko na serio (nie wiem, może przed każdym odcinkiem powinien być napis "Nie próbujcie tego w domu"?). GTO to przede wszystkim komedia, choć można spojrzeć na to inaczej i zobaczyć, że momentami te życiowe lekcje od byłego członka gangu mogą być bardzo przydatne. Dlatego to anime dostaje ode mnie ocenę 8/10, czyli bardzo dobre. Śmiało polecam, choć zaznaczam, że ze względu na rodzaj humoru jest to anime raczej dla starszych widzów. 
Share:

czwartek, 21 sierpnia 2014

Jakie wersje językowe lubię najbardziej?

To jest wpis, do którego się przymierzałam od jakiegoś czasu. Inspiracją był wpis koleżanki, która pytała się o to, czy istnieje jakaś polska, zdubbingowana wersja openingu do Czarodziejki z Księżyca. Odparłam na to, że takowej nie znam, bo jej nie było. A nawet nie chciałabym, aby powstała. I jest wiele względów, dlaczego. Anime jest dość skomplikowaną sprawą i nietypową, w porównaniu do reszty. Ale kiedy i gdzie lubię dane wersje językowe? Może najlepiej od początku.

1. Oryginalna.
Oczywiście w przypadku polskich filmów i seriali nie ma się co rozdrabniać i jest to chyba oczywiste. Ale tak to jedyny język obcy, jaki znam na poziomie pozwalającym oglądać mi filmy, jest język angielski. I w tym języku staram się oglądać filmy brytyjskie, czy amerykańskie, ogólnie takie, które w oryginale są anglojęzyczne. Czasem jednak ze względu na słownictwo jest to trudne zadanie, dlatego też, gdy nie czuję się pewnie, włączam sobie napisy w tym języku (nawet mogą być te z wersji dla głuchoniemych, ale wtedy jest mniejsze ryzyko, że coś mi umknie).

2. Napisy.
Wszelkie inne filmy, które nie są po angielsku, ani po polsku w wersji oryginalnej, wymagają u mnie napisów przynajmniej w języku angielskim. Wiem, jaka to często męczarnia, żeby znaleźć odpowiednie napisy w języku polskim, dlatego ten angielski to dla mnie minimum. Albo inny, dość może zabawny przykład. Ostatnio oglądałam francuską parodię "Rycerzy Zodiaku", gdzie na youtube autor dodał napisy właśnie w języku francuskim. Dałam więc, aby automatycznie zostały one przełożone na język angielski. I o dziwo, nie wyszło nic w stylu "Kali jeść, Kali pić". To też jest częsty powód oglądania filmów z napisami angielskimi - czasami, jeśli są one dostępne po polsku, są one w okropnej jakości, niestety. No i też jeszcze jest kwestia kina - tu oczywiście preferuję napisy nad dubbingiem.

3. Lektor.
Czasami jestem zbyt zmęczona na napisy. Czasami robię kilka rzeczy na raz, więc bardziej "słucham" danego filmu, niż go oglądam. A czasem kieruje mną sentyment, bo może lektor był fajny, miał przyjemny głos, albo było przy tym dobre tłumaczenie (tak było z filmem "Jaja w tropikach", gdzie właśnie lektor czytał genialne tłumaczenie). Niekiedy jest też tak, że oglądam coś w telewizji, a tam najczęściej występuje lektor. Nie jest to jeszcze taka zła opcja.

4. Dubbing.
Powiem wprost - zależy gdzie. Dubbing produkcji animowanych (zachodnich) jest u nas wysoko ceniony, nawet gdzieś słyszałam, że zdaniem profesjonalistów (nie tylko z naszego kraju) polski dubbing do Shreka przebija oryginał. Dane mi było posłuchać dubbingu z lat 50. lub 60. ubiegłego wieku, a mianowicie dubbing do "Kopciuszka". I było to trochę dziwne doświadczenie, ponieważ wtedy była zasada, że głos powinien brzmieć tak jak w teatrze lub filmie. Dopiero później zmieniono zasadę, że głos nie musi brzmieć naturalnie, bo i kreskówki nie są czymś "naturalnym", tylko sztucznym, przerysowanym, więc głos też może być przesadzony. Ale niestety, nasi twórcy dubbingu chyba trzymają się zbyt wiernie tej zasady, przez to filmy fabularne kompletnie im nie wychodzą. Inaczej jest np. w Niemczech, o czym mówił Tomasz Knapik w ciekawym wywiadzie, że tam dany aktor głosowy jest przypisany do aktora oryginalnego. I tam dubbing stoi na wysokim poziomie. W przypadku filmów fabularnych u nas jest z tym cienko, dlatego nie rozumiem ślepej zagrywki m.in. Disneya. Ja rozumiem, że Marvel jest ich własnością, ale filmy Marvela nie są przeznaczone dla dzieci. A chyba tylko po to się robi ten dubbing - żeby przyciągnąć większą liczbę widzów. Tak samo z Hobbitem był strzał w kolano - wyszła wersja rozszerzona, więc dubbing przestał być opłacalny. I tak jak pisałam, na DVD do wyboru były napisy lub lektor.

Anime.
Anime to takie jakby poza konkursem. Nie mieści mi się bowiem w żadnych kategoriach. Po pierwsze - na pewno odpada dubbing. Polacy nie umieją robić dubbingu do anime, co widać na przykładzie chociażby Naruto - nie dość, że dostają najczęściej pociętą wersję amerykańską lub francuską, to jeszcze korzystają z ich tłumaczenia (czyli tłumaczenie jest pośrednie). Choć, żeby mnie nie posądzać zaraz o jakiś brak patriotyzmu, to powiem, że Amerykanie również nie potrafią tego robić. Nie widziałam amerykańskiej wersji anime, która moim zdaniem byłaby dobra. Głosy są zazwyczaj niedobrane, wersja jest pocięta, zmontowana czasem w niezrozumiały dla mnie sposób (tak było np. z Sailor Moon), czasem padają jakieś dodatkowe teksty, których w oryginale nie ma, lub co lepsze, teksty są tak ocenzurowane i zmienione, że kompletnie przeinaczony jest sens oryginału! W dodatku kompletnie niezrozumiała jest dla mnie zmiana ścieżki dźwiękowej. Nieco lepiej robią dubbing Francuzi moim zdaniem, ale też coś im umyka i mają cenzurę (choć uważam, że momentami nie jest ona zła. Niektóre sceny w starszych anime są bowiem bardzo brutalne). Nie wiem, z czego to wynika, ale to chyba będzie specyfika seiyuu, czyli japońskich aktorów głosowych. Są oni bardzo popularni w Japonii, ich popularność można porównać do popularności aktorów z seriali w Polsce. I ja podziwiam tychże aktorów, którzy mają siłę, by krzyczeć, wyrażać emocje całym głosem, a dodatkowo często jest tak, że nie mogę uwierzyć, że dany aktor podkładał głosy pod kompletnie różne od siebie postacie, także głosowo - czyli raz taka aktorka może podkładać głos chłopcu, a raz - pięknej i delikatnej kobiecie. I jest to dość częste. Lektor - również zależy, gdzie. Są bowiem anime, do których mam sentyment, nawet jeśli lektor przekręcał imiona, czy czytał tłumaczenie pośrednie z francuskiego, włoskiego lub angielskiego, przez co oryginał tracił nieco sens. Ale od dobrych paru lat są stacje, które robią lepsze, bezpośrednie tłumaczenia i tam też lektor brzmi całkiem fajnie, jak w Death Note, czy w najnowszym Dragon Ball Kai. Ale tak to przede wszystkim napisy wchodzą w grę. Najczęściej fanowskie, często też to jest tłumaczenie pośrednie, ale jednak mamy mniej cenzury i często wyjaśnia się wiele rzeczy, bo np. w wersji polskiej z lektorem tłumacz coś przekręcił. Ale też nie zawsze polskie napisy wchodzą w grę. Niestety, teraz dbamy o jakość fansubów, ale parę lat temu mogłam trafić na napisy z rażącymi błędami ortograficznymi lub ze składnią jak z google tłumacza. Dlatego też cieszę się, że znam dość dobrze angielski.

Jak widać, nigdy nie jest tak, że z góry odrzucam którąś wersję językową. Nie jestem jakimś snobem, który powie, że tylko jedna wersja wchodzi w grę, lub żadna. Ważne jest w końcu, aby to nam się dobrze oglądało, a nie, żeby zadowalać kogoś. Choć zawsze warto porównywać sobie wersje językowe, o ile jesteśmy w stanie. Bo często dopiero po takim krótkim porównaniu wychodzi, która wersja jest dla nas najbardziej odpowiednia.


Share:

wtorek, 12 sierpnia 2014

Stowarzyszenie umarłych poetów (1989) oraz wspomnienie o Robinie Williamsie

Wprawdzie wpis miał być o czymś zupełnie innym, ale w obliczu tego, co dzisiaj się dowiedzieliśmy z wiadomości i nagłówków gazet, uznałam, że po prostu nie wypada. W którymś poście z tumblra przeczytałam, że dla wielu Robin Williams to jakby symbol dzieciństwa, które bezpowrotnie się skończyło wraz ze śmiercią aktora. I przyznaję, że coś w tym jest, nawet ja to tak odczułam. Jednym z moich pierwszych filmów, jakie widziałam w kinie, był "Flubber" z nim w roli głównej właśnie. I choć film ma wiele wad, które wytknął chociażby Doug Walker, to jako sześcioletnie dziecko się tym nie przejmowałam. Dla mnie ten film był czymś, co nazywałam "magią kina", opowiadał prostą, zabawną historię, a dodatkowo wstawki CGI jak na tamte czasy były bardzo zaawansowane. No i oczywiście bez gry Robina Williamsa prawdopodobnie to nie byłoby to samo. W ciągu mojego życia miałam okazję oczywiście widzieć wiele produkcji z nim, niektóre są przede mną, ale mogę stwierdzić jedno - odszedł jeden z wielkich aktorów. Postanowiłam więc sobie przypomnieć jeden z filmów z jego udziałem, który wywarł na mnie ogromne wrażenie - "Stowarzyszenie umarłych poetów".
Źródło: filmweb.pl
Rok 1959, Stany Zjednoczone. W prestiżowej Welton Academy uczą się młodzi chłopcy. Szkoła przywiązuje ogromną uwagę do takich wartości jak tradycja, czy dyscyplina. Pewnego dnia w szkole pojawia się nowy nauczyciel angielskiego, John Keating. Absolwent tej szkoły wprowadza całkowicie odmienne zasady, w przeciwieństwie do pozostałych nauczycieli - nie trzyma się sztywno schematów, podręczników, zasad. Zamiast tego uczy chłopców, jak kochać poezję oraz inspiruje ich do zmiany w swoim życiu, do poszukiwania czegoś więcej. Wprowadza zasadę carpe diem i zachęca uczniów do samodzielnego myślenia, do rozmyślania na temat tego, czego naprawdę chcą w swoim życiu. Chłopcom zaczyna imponować nowy, nietypowy nauczyciel. Niestety, kończy się to tragedią.

Muszę przyznać jedno - geniusz Robina Williamsa polegał na tym, że choć większość kojarzyła go raczej z rolami komediowymi, także z podkładanym głosem w kreskówkach, to jeśli miał grać role dramatyczne, to wychodziło mu to fenomenalnie. W Keatingu nie ma nic z błazna, podobnie jak w Seanie Maguire, grany przez niego w "Buntowniku z wyboru". Jest za to pewnego rodzaju melancholia, refleksja, ale też i inspiracja do zmiany własnego życia. Podejrzewam, że każdy, kto obejrzał "Stowarzyszenie umarłych poetów" w wieku szkolnym (tak jak ja, obejrzałam ten film po raz pierwszy, mając bodajże 17 lat) chciał mieć takiego nauczyciela, jak Keating. Podobnie, gdy ogląda się "Buntownika z wyboru", to człowiek chce takiego autorytetu i takiego wsparcia ze strony osoby starszej od nas. Dla mnie "Stowarzyszenie umarłych poetów" oraz "Buntownik z wyboru" to filmy, które koniecznie trzeba obejrzeć, mając te naście lat. Są one bowiem niezwykle inspirujące, zwłaszcza w tym wieku buntu. Oczywiście zaznaczyć trzeba, że nie powinno się przy tym umniejszać talentu komediowego Williamsa, nie należy mówić, że talent komediowy jest jakiś gorszy. Nie, bo takich ludzi też jest niewielu. I trzeba mieć ogromny talent. I aż się ciepło człowiekowi robi na sercu, kiedy czyta historie o tym, że również prywatnie potrafił być życzliwy i sprawić, że ktoś się od razu uśmiechał. Dlatego pewnie w niebie dzisiaj wesoło mają.

Oczywiście film "Stowarzyszenie umarłych poetów" to nie film jednego aktora. Warto zaznaczyć, że ciekawie się tu prezentują młody Robert Sean Leonard (znany jako doktor Wilson z "Doktora House'a") czy Ethan Hawke. Mimo, że wtedy młodzi, około 20-letni, zaprezentowali klasę i świetny talent aktorski. Myślę, że zagrać nastolatków, którymi targają emocje, jest dość ciężko, a przy tym nie wypadają jakoś stereotypowo.

Film ma już 25 lat, a nadal nie traci na swojej aktualności. Mało tego, jako ciekawostkę podam fakt, że na podstawie scenariusza powstała książka, która była lekturą szkolną mojej siostry. Żałuję, że nie miałam takich lektur. Film nie zdążył się zestarzeć i ciągle inspiruje coraz młodsze pokolenia. Do tego pięknie przedstawia rolę literatury i poezji w życiu człowieka. Takich filmów jest mało i takie filmy trzeba koniecznie znać. A ocena się nie zmienia. Jak dla mnie to film rewelacyjny, czyli ma ode mnie notę 9/10.

Jak na ironię, Robin Williams prawdopodobnie popełnił samobójstwo, podobnie jak jeden z bohaterów filmu. Nie jestem od tego, aby roztrząsać, plotkować, ale myślę, że jego śmierć poruszyła ważną kwestię - kwestię depresji i tego, jak traktowana jest w społeczeństwie. Mam nadzieję, że choć trochę to ludziom uświadomi, jak straszna może to być choroba - choroba duszy, która fizycznie często nie pokazuje żadnych śladów, a jednak człowiek niebywale cierpi. Mam nadzieję też, że już nie będzie takich niespodziewanych, zbyt szybkich śmierci w świecie kina czy literatury. Ponieważ to wielka strata. Na koniec dodam tylko małą dygresję na temat zachowania co niektórych osób. Ponieważ widzę komentarze w stylu "A, teraz jesteś wielkim fanem, bo on zmarł". Ale niestety, to, że codziennie nie postuję o danej osobie, to nie znaczy, że jej nie lubię, czy nie doceniam. A nie potrafiłabym przejść obojętnie koło śmierci aktora, który zawsze będzie kojarzył mi się z dzieciństwem, przy którym miałam, że "jak on w tym filmie będzie, to będzie wesoło". Dlatego... Spoczywaj w pokoju, Kapitanie. Na koniec załączam piękny, zmontowany filmik z częścią dorobku artystycznego. Wiele z tych ról znam i uwielbiam.



Share:

wtorek, 5 sierpnia 2014

Halt and Catch Fire (2014)

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery. Jeśli nie oglądałeś/aś jeszcze ostatniego odcinka serialu, czytasz ją na własną odpowiedzialność.
Mam takie dziwne poczucie pustki. Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, na ten serial czekałam dobre kilka miesięcy. Teraz się skończył, a jestem zachwycona. Wiedziałam, że Lee Pace w wydaniu serialowym mnie nie zawiedzie. A jednocześnie spełniła się "klątwa" i prawdopodobnie to był pierwszy i niestety, ostatni sezon. Druga sprawa - nawet nie spodziewałam się, że potoczy się to tak, że będę tłumaczką napisów. Chciałam jednak, żeby ludzie zaznajomili się z tym serialem, żeby nie był dostępny tylko "dla wybrańców". Nie narzekam bowiem na moją znajomość języka angielskiego, ale jednak słownictwo techniczne to było dla mnie momentami jak czarna magia. Choć przy okazji człowiek czegoś się uczy. Po trzecie, myślę, że nawet gdyby Lee tam nie grał, to serial i tak bym obejrzała. Bo to lata 80. (moje ukochane), bo to fajna fabuła, fajne postacie, ale przede wszystkim urzekła mnie tematyka. Przypomina mi się bowiem, jak kilka miesięcy temu pisałam podrozdział pracy magisterskiej na temat historii Internetu. Opisana historia w "Galaktyce Internetu" jawiła mi się jako coś odległego, a jednocześnie fascynującego. Fascynuje (a jednocześnie mnie przeraża) to, jak to wszystko szybko się zmienia, jak cała ta technologia idzie do przodu. A jestem pokoleniem, które jeszcze pamięta dyskietki zamiast pendrive'ów, więc także patrzyłam na niektóre scenki serialu z pewnym rozczuleniem. Ale to tylko jeden z czynników przyciągających. Gdyby nie te najważniejsze - fabuła i postacie - prawdopodobnie darowałabym sobie już dawno (podobnie jak Mad Men, choć jest to serial z tej samej stacji telewizyjnej, mogłam też zauważyć pewne podobieństwa).
Źródło: filmweb.pl
Teksas, rok 1983. Do niewielkiej firmy zajmującej się komputerami, Cardiff Electric, przybywa manager ds. sprzedaży, Joe MacMillan. Joe pochodzi z Nowego Jorku i tam pracował dla IBM. Rzuca jednak pracę i namawia zdołowanego inżyniera, Gordona Clarka, by razem stworzyli coś lepszego, niż oferuje IBM. W tym celu decydują się na ryzykowny krok, czyli inżynierię odwrotną komputera od IBM (inżynieria odwrotna oznacza "rozkręcenie" danej maszyny i rozkodowanie jej, by poznać system działania). Panowie pakują się w kłopoty. Pomóc może im zdolna koderka, Cameron Howe, która rzuca studia, by móc zacząć współpracować z Joe i Gordonem.

Wystarczył tylko pierwszy odcinek, by serial kupić w całości. Jest w nim bowiem wszystko: tajemnicze, ciekawe postacie (takie jak Joe), skomplikowane relacje między bohaterami, współpraca, a także konflikty oraz piękny rozwój postaci (widać kolosalną różnicę między czwórką głównych bohaterów na początku i na końcu). Do tego gra aktorska. Lee to już pewnego rodzaju klasa, choć sam przyznawał, że zagranie takiej postaci, jak Joe, jest dla niego wyzwaniem. Ale moim zdaniem Scoot McNairy, czy Kerry Bishe również sobie poradzili, widać było chemię między Gordonem i Donną. A także wielkie brawa dla Mackenzie Davis, która miała do zagrania świetną postać, Cameron. Myślę, że kariera teraz stoi dla niej otworem.

Przyznaję też, że twórcy dobrze wybrnęli z wątków, które mogły być kłopotliwe. Po odcinku trzecim zastanawiałam się, czy Joe jest faktycznie biseksualistą, czy może jest to kolejna gra, jakiś element socjopatii (lub psychopatii) w tym sensie, że idzie po trupach do celu. Po odcinku siódmym jednak nie miałam wątpliwości. I bardzo mnie to cieszy, gdyż postaci biseksualnych jest jak na lekarstwo, to chyba wciąż jakieś tabu (bo już nawet homoseksualizm nie szokuje). A łatwo można było to zepsuć, robiąc z Joe geja lub całkowitego hetero. A tak się zazwyczaj dzieje. A biseksualni mężczyźni w kinie to już całkowita rzadkość. Moim zdaniem Joe to ciekawa reprezentacja, choć nie orientacja mnie urzekła (ani nawet nie scenki seksu, choć patrzyłam na nie z pewną przyjemnością), a raczej złożoność postaci. Do końca człowiek nie był pewny, czego można się było po nim spodziewać. Serial obfituje w ciekawe zwroty akcji, ale właśnie w ostatnim i w przedostatnim odcinku chyba specjalnie twórcy uśpili czujność widza względem Joe. Jest on zagadką, niby jego przeszłość jest wyjaśniona w jakimś stopniu, ale ciągle można się zastanawiać, czy on jest serio psychopatą, czy aby na pewno wszystko w jego życiu to gra? Świetnie partneruje mu Cameron, która przechodzi wspaniałą przemianę. Od dziewczyny, która jest uznana za dziwadło ze względu na zainteresowania, do pewnej siebie liderki. Przyznaję, że jej relacje z Joe mnie urzekły, ale rozwiązanie ich wątku miłosnego nawet mnie usatysfakcjonowało, choć nie jest takie szczęśliwe. Jest ona świetną postacią i ją można nazwać "silną postacią kobiecą". Silną duchem, pokazującą, że również kobiety mogą być dobre w "męskich" zawodach. Momentami Cameron jest bardzo odważna, dodatkowo patrząc na to, że to lata 80. Co by nie mówić, imponuje mi. Najmniej podobał mi się Gordon. Miał on swoje dobre momenty, ale generalnie miał on być chyba głosem rozsądku w tym serialu... I coś nie wyszło. Gdzieś on zgubił jaja po drodze, za bardzo momentami się słucha żony, choć końcówka ósmego odcinka należy zdecydowanie do niego.

Z innych rzeczy, jakie mnie urzekły - detale. Piękne zbliżenia, nawet części elektroniczne dzięki umiejętnemu operowaniu kamerą zdają się być piękne. Dodatkowo podoba mi się pewnego rodzaju symbolizm, np. sugestie, co będzie się działo z daną postacią widzimy na plakacie, w reklamie, itd. Stanowią one też ciekawe tło i komentarz dla całości.

Co z wad? Najmniej podobał mi się odcinek siódmy - skupiał się on za bardzo na dramach związanych z różnymi romansami. Nie mam nic przeciwko wątkom miłosnym, ale co za dużo, to niezdrowo. Mam również mieszane uczucia wobec zakończenia. Mam wrażenie, że jest to spowodowane jednak tym, że prawdopodobnie nie będzie drugiego sezonu (nie znalazłam przynajmniej informacji, a myślę, że twórcy powinni coś na ten temat powiedzieć, jeśli takie plany są). Jest bowiem ono dosyć otwarte, choć w przypadku wątku Joe mam wrażenie, że jego historia zatoczyła kółko, a w efekcie nie wiemy nic. I jest to w sumie ciekawe, a także myślę, że twórcy po prostu sobie zostawili furtkę. Być może wrócą do tego serialu. Fajnie by było.

Mimo wszystko uważam, że "Halt and Catch Fire" to ciekawa pozycja roku 2014 i jedna z lepszych produkcji, jaką miałam okazję obejrzeć. Z przyjemnością do niej wrócę, aby pooglądać ją raz jeszcze jako widz, a nie tylko jako tłumacz. Serial, choć krótki (dla mnie to wada, trochę mnie to smuci), ma swoje zalety i przedstawia coś, co dla nas jest już historią, zwłaszcza w przypadku technologii, choć minęło raptem 30 lat. Dla obsady również warto obejrzeć. Po prostu serial godny uwagi. Polecam też każdemu, kto jeszcze pamięta dyskietki, czy słynny sygnał łączenia się z Internetem. Aż czuć nostalgię. A serial otrzymuje ode mnie notę 8/10, czyli jest bardzo dobry. Jeśli ktoś jeszcze nie obejrzał, to niech się za to bierze!

Share:

piątek, 1 sierpnia 2014

Strażnicy Galaktyki (2014)

Pewnie niektórzy z was wiedzą, że do wielkich fanów Marvela się nie zaliczam. Nie, nie zbieram komiksów, nie wyczekuję z wielkimi emocjami na każdy film, ale mimo to traktuję filmy Marvela jako świetną rozrywkę na poziomie. Nie inaczej było ze „Strażnikami Galaktyki”. Do obejrzenia tego filmu zachęciło mnie kilka rzeczy: trailer, który uznałam za najzabawniejszy trailer filmów Marvela jak do tej pory, a także obsada, w tym głównie Lee Pace w roli Ronana i Karen Gillan w roli Nebuli. Jak wypada całość? Moim zdaniem świetnie.
Źródło: filmweb.pl
W roku 1988 Peterowi Quillowi umiera matka. Chłopiec zostaje porwany przez statek kosmiczny. W ciągu kolejnych 26 lat Peter staje się legendarnym łowcą, najemnikiem szukających cennych skarbów (a przy okazji nadaje sobie ciekawy pseudonim Star-Lord). Pewnego dnia dostaje on zlecenie, aby odnaleźć artefakt zwany Globem. Okazuje się jednak, że skarbem interesują się różni ludzie w galaktyce, w tym także złoczyńca, Ronan Oskarżyciel. W wyniku zamieszania Peter trafia do więzienia, z którego później (wraz z pomocą nowych znajomych) próbuje uciec.
Na czym więc polega siła „Strażników”? Moim zdaniem główną zaletą jest świetna obsada (byłam mile zaskoczona, widząc Glenn Close w tym filmie, nawet jeśli jej rola była bardziej epizodyczna), ale chyba ważniejsze są tutaj postaci, z którymi mamy do czynienia. Pozornie – głupi i infantylny pomysł na film. Głównymi bohaterami bowiem nie są żadni superherosi o nadzwyczajnych mocach, walczący w imię sprawiedliwości. Nie, przede wszystkim główne postacie są antybohaterami, bowiem każdy z nich walczy w swoim interesie, raczej z egoistycznych pobudek. Mamy więc faceta, który jest arogancki i dla którego liczą się tylko pieniądze, mamy płatną morderczynię, która podstępnie zdradza swojego chlebodawcę, a mamy także mięśniaka, który szuka zemsty za śmierć rodziny, choć inteligencją nie grzeszy oraz mamy nietypowy duet – Rocketa, ofiarę eksperymentów genetycznych (wygląda jak szop, a zachowuje się jak ostatni buc) oraz jego ochroniarza, Groota, będącego jakąś hybrydą drzewa z gatunkiem człekopodobnym. Pozornie – chyba nie można dobrać gorszych postaci. W praktyce okazuje się, że właśnie dzięki temu film jest bardzo ciekawy i nietypowy. Każda z postaci przechodzi bowiem znaczącą zmianę, a to jest co, co w filmach lubię najbardziej. Nasz „dream team” uczy się powoli współpracy, dogadywania się ze sobą bez uciekania się do przemocy, a między piątką głównych bohaterów rodzi się przyjaźń. Szkoda jedynie, że czarne charaktery nie zostały rozwinięte w podobny sposób. Nie mam tu zarzutów do gry aktorskiej, bo ta jest świetna (i dowodzi temu, że chyba Karen Gillan była tłamszona niejako przez Stevena Moffata na planie „Doctora Who”, bowiem tutaj radzi sobie świetnie w roli Nebuli), zwłaszcza w przypadku Lee Pace’a, który umie zagrać „tych złych”, a przy tym jego głos jest wręcz przerażający. Niestety jednak czarne charaktery zostały ograniczone do tych „złych” postaci, na czym nieco cierpią. Choć może to i lepiej w konwencji całości? Muszę bowiem przyznać, że humor w tym filmie jest wyjątkowo udany. Chyba na żadnym filmie Marvela tak się nie uśmiałam, dlatego też bez wahania w gatunku wpisałam również „komedia”. Ale to tylko sprawia, że film sprawdza się jako rozrywka, która na pewno nie nudzi widza.
Z jedynych wad (obok czarnych charakterów) mogę wymienić jeszcze to, że film był trochę za krótki, choć trwał on 2 godziny. Jednakże w 120 minutach ciężko upchnąć skomplikowaną fabułę i rozwój każdej postaci, dlatego pewne rzeczy musiały być ograniczone, a szkoda, bowiem miałam wrażenie, że rozwiązanie całości było niestety trochę robione „na szybkiego”, choć nie można powiedzieć, że nie jest satysfakcjonujące. Po prostu oczekiwałam większego napięcia. Mimo to wada ta nie przeszkadza w odbiorze całości.
Efekty specjalne, jak w każdym filmie Marvela, stoją oczywiście na wysokim poziomie. I choć film widziałam w 2D, to wcale nie uważam, że coś straciłam. Efekty, w tym CGI, były wręcz cudowne. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie scena, w której Peter próbuje ratować Gamorę – wizja kosmosu prezentowana przez Marvela była po prostu piękna. No i muzyka… Kiedy tylko zobaczyłam pierwszą scenę i małego Quilla słuchającego „Najlepszej składanki”, czyli hitów nagranych z różnych stacji radiowych na kasecie, po prostu aż poczułam nostalgię, przypominając sobie nagrywanie piosenek na kasety magnetofonowe (tak chyba robił każdy w moim pokoleniu przed pojawieniem się formatu .mp3). No i oczywiście muzyka z lat 70. i 80., którą wręcz uwielbiam.
Może tą końcową opinią narażę się fanom Marvela, ale jak dla mnie „Strażnicy Galaktyki” wypadają lepiej, niż „Avengers”. Choć to być może tylko moje wrażenie, ale jednak ci nietypowi bohaterowie bardzo mi przypadli do gustu. Dlatego też ucieszyła mnie wiadomość, że „Strażnicy Galaktyki” będą mieli swoje dalsze przygody. Nie mogę się doczekać, jak te postacie zostaną rozwinięte i czy dowiemy się o nich czegoś nowego. A tymczasem komu mogę polecić ten film? Z całą pewnością tym razem moje kino postąpiło słusznie, dając ograniczenie wiekowe – film jest bowiem dla osób powyżej 12 roku życia. I oczywiście poleciłabym go każdemu, kto lubi dobrą rozrywkę, czy lubi po prostu gatunek science-fiction. A film dostaje ode mnie mocne 8/10 (jednak wyżej wymienione wady mają troszkę wpływ na ocenę całości) i polecam – jak najszybciej gnać do kina!
[recenzja opublikowana również na portalu filmidlo.pl]
Share: