niedziela, 20 marca 2016

Miraculum: Biedronka i Czarny Kot (2015-2016)

Wiem, że wprawdzie serial leci wciąż na polskim Disney Channel, ale właśnie wyszło, że skończyłam oglądać całość, a przynajmniej pierwszy sezon (mówią, że będzie drugi). Serial, który zaczęłam oglądać (po raz kolejny) dzięki tumblrowi. I osobiście nie żałuję. Raz, że przywołuje miłe wspomnienia i sentymenty, a po drugie - myślę, że jest bardzo dobrą pozycją dla nieco starszych dzieci, już w wieku szkolnym. W dodatku ma bardzo przyjemną dla oka animację. A to nie jedyne zalety serialu "Miraculum: Biedronka i Czarny Kot". 

Źródło: pl.miraculousladybug.wikia.com. Na obrazku główni bohaterowie, czyli tytułowa Biedronka i Czarny Kot (Marinette Dupain-Cheng i Adrien Agreste).
UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!
Marinette Dupain-Cheng jest zwyczajną nastolatką, uczennicą gimnazjum. Ma kochających rodziców, którzy prowadzą piekarnię w Paryżu, ma też przyjaciółkę Alyę, a po cichu podkochuje się w Adrienie Agreste, swoim koledze z klasy, który jest synem znanego projektanta mody, Gabriela. Marinette skrywa jednak pewien sekret. Dzięki mocy Kwami, czyli magicznego stworka przypominającego biedronkę, staje się superbohaterką, Biedronką, która razem z Czarnym Kotem (czyli Adrienem, choć oboje nie znają swojej prawdziwej tożsamości) ratują Paryż przed groźnymi potworami. Potwory te, czyli Akumy, są nasyłane przez tajemniczego Władcę Ciem*, który pragnie zdobyć Miracula Marinette i Adriena i pozbawić ich mocy.

Aż ciężko mi uporządkować myśli, co najpierw mnie urzekło, bo jest tego bardzo, bardzo dużo. Może więc zacznę od wyjaśnienia kwestii, która i mi sprawiała kłopoty, a mianowicie - jak oglądać? "Miraculum" jest bowiem koprodukcją francusko-koreańsko-japońską (jednym z producentów jest Toei Animation, ale do tego jeszcze wrócę) i najpierw była premiera koreańska, a troszkę później - francuska. Kolejność odcinków także jest trochę inna. Ja jednak pójdę za oryginalnym autorem, czyli panem Thomasem Astruciem (współpracował on także przy W.I.T.C.H.) i powiem, że najlepiej oglądać "Miraculum" z francuskim dubbingiem i angielskimi napisami (o tym tłumaczeniu wypowiadał się przychylnie), a także dlatego, że jest to po prostu oryginał, a w koreańskim dubbingu trochę rzeczy przeinaczono. No i do tego akcja toczy się w Paryżu, więc mamy taki pełny klimat, pełen obraz, skoro bohaterowie są Francuzami lub pochodzą z francuskojęzycznych krajów. Będę szczera, widziałam kilka odcinków w polskiej wersji. O ile do samego dubbingu nie mam zarzutów, o tyle tłumaczenie momentami jest trochę toporne. Dlatego właśnie decydowałam się oglądać serial w wersji francuskiej.

Historia powstania serialu również jest dość ciekawa. Najpierw, w 2012 roku pojawiła się krótka, animowana zajawka:


Jak widać, była ona narysowana w "stylu anime" i technice 2D. Jednakże autorzy postanowili dokonać pewnych zmian i to nie tylko w technice (będę szczera, animacja komputerowa mimo wszystko o wiele bardziej mi się podoba), ale także zmieniono charakter głównego bohatera. Ten w wersji 2D nie był Adrienem, tylko Felixem i w dodatku był zimny, niemiły, taki typowy, wyobcowany męski bohater anime, w którym podkochuje się główna bohaterka (coś jak Sakura podkochiwała się w Sasuke), a jak Czarny Kot flirtuje z Biedronką, lecz ma w tym pewien interes - bowiem Biedronka może zdjąć z niego zły urok, nie chce on już przynosić pecha. Jednakże autorzy dokonali zmian... I wyszło to tylko na dobre. Do postaci jednak jeszcze wrócę.

Najpierw urzekły mnie pewne smaczki, a mianowicie to, że świat, w którym żyją Marinette i Adrien, jest bardzo ciekawy, bowiem jeśli chodzi o to całe bycie superbohaterem, to mieszają się tu pojęcia z różnych kultur. Coś jak w świecie Avatara, który był inspirowany głównie kulturami azjatyckimi. W "Miraculum" mamy przede wszystkim bohaterów, którzy są sobie przeciwstawni: Biedronkę i Czarnego Kota. We Francji (a i w Polsce chyba też) biedronka jest symbolem szczęścia, a czarny kot przynosi pecha. Jest to o tyle zabawne, o ile Marinette jest niezdarą i ciągle przytrafiają się jej różne drobne nieszczęścia, o tyle właśnie jako Biedronka jest sprytna i zgrabna. Widoczny jest tu aspekt z filozofii chińskiej, czyli elementy yin i yang, dopełniające siebie. Wprawdzie są oni dla siebie przeciwieństwami - Biedronka ma moc tworzenia, a Czarny Kot moc destrukcji - jednak jedno nie da sobie rady bez drugiego i muszą współpracować. Inne nazwy są zaczerpnięte z języka japońskiego. I tak "Kwami" jest skrótem od "quantic Kami" - "quantic" to "kwantowy", a "Kami" to po japońsku Bóg. Podobnie "akuma", co po japońsku znaczy "demon" lub "diabeł". Same ciekawe smaczki, także i dla fanów anime. Zresztą, sam autor nie ukrywa inspiracji. A także naprawdę urzekł mnie fakt rozwinięcia świata, czyli to, że według Kwami superbohaterowie istnieli od zawsze właśnie dzięki nim, byli oni m.in. greckimi herosami.

Świat przedstawiony w "Miraculum" jest bardzo różnorodny. Jeśli ktoś narzeka na to, że pewne produkcje nie mają zróżnicowania rasowego czy etnicznego, to na pewno zachwyci się serialem. W końcu główna bohaterka jest w połowie Francuzką, a w połowie Chinką, jej przyjaciele z klasy mają różne pochodzenie, np. Alya pochodzi z Martyniki, a Nino z Reunionu. Postacie nie są również klonami, mają różne figury, wzrost, style ubierania się, a także różne charaktery i historie. Co jak co, ale trzeba przyznać, że tło jest bardzo dopracowane. Wprawdzie wciąż mamy trochę pytań bez odpowiedzi (mam nadzieję, że będą one ujawnione w sezonie drugim), ale jednak główni bohaterowie nie żyją w jakimś oderwanym świecie, mają swoje rodziny, swoje pasje, marzenia, koledzy z klasy nie robią tylko za tło. Widać też po używanej technologii, że akcja toczy się współcześnie, dlatego nie zaskakują wrogowie tacy jak Lady Wifi, czy fakt, że Alya prowadzi o Biedronce "Ladyblog". Myślę, że współczesne dzieciaki mogą śmiało utożsamić się z tymi bohaterami i z tym światem. 

Wreszcie najważniejsze, czyli główni bohaterowie. Marinette i Adrien. Po prostu widać, że są dla siebie stworzeni, choć prawdopodobnie jeszcze o tym nie wiedzą tak do końca. Urzekła mnie ta naturalność w sposobie przedstawienia nastolatków. Są po prostu zwyczajni, zachowują się, tak jak młodsi nastolatkowie powinni się zachowywać. Chcą się dobrze bawić, spędzać czas z przyjaciółmi, często popełniają błędy, ale to jednak dzięki nim czegoś się uczą. Trochę mogę się utożsamić z Marinette, bo przyznaję, że ja również jestem taką niezdarą. Czasem podchodzi do wielu spraw zbyt emocjonalnie, a także widać uroczo po niej to, jaka jest zakochana w Adrienie - czuje nieśmiałość wobec niego, nadinterpretuje pewne gesty, ale odczuwa też zazdrość. Ale przy tym stara się być dobrą przyjaciółką, a także i superbohaterką, choć początkowo źle czuła się w tej roli (w przeciwieństwie do Adriena, który od razu się w tym odnalazł). Jako Biedronka jest tylko zwinniejsza i sprawniejsza fizycznie, ale także o wiele bardziej pewna siebie. Marinette jednak nie zależy na tym, aby każdy ją podziwiał tylko dlatego, że jest Biedronką. 

Adrien... Ach, ten Adrien. Jeśli byłabym nastolatką, to przyznaję, że sama bym na niego poleciała. Ale nie mam tu na myśli wyglądu zewnętrznego, ale fakt, że jest on po prostu... Miły. Miły i uprzejmy wobec każdego, nawet jeśli nie zawsze zasługuje na takie traktowanie - choć i potrafi być asertywny. Czy to wobec swojego ojca, który chce go "zamknąć w złotej klatce" (a tymczasem Adrienowi najbardziej w świecie zależy na tym, aby mieć przyjaciół. I to jest urocze), czy wobec Biedronki, która kilkukrotnie myliła się lub traktowała kogoś zbyt ostro. Przy tym widz współczuje mu właśnie, kiedy widzi, że jest on po prostu miłym i dobrze ułożonym gościem, któremu w życiu nie zawsze wychodzi i nie jest to jego wina. Takie postacie to zawsze kocham. I irytowały mnie komentarze, które mówiły, że Felix byłby lepszy, nawet jak jest zimny. I nieważne, że sami autorzy mówili, że uosabiałby wtedy oklepany schemat z anime. Dlaczego postać, która jest miła, musi być uważana za nudną? Zwłaszcza, że jako Czarny Kot ma sarkastyczne poczucie humoru, sypie grami słownymi i ogólnie jest zabawny i "ma to coś w sobie".

Również podoba mi się, że miłość Marinette to nie było zauroczenie od pierwszego wejrzenia, a najpierw musiała też się do niego przekonać. I to w piękny sposób. Czekam, jak to dalej się wszystko rozwinie.

Wracając do wątku Toei Animation, to po kilku wpadkach z ich animacją w 2D, uważam, że w CGI bardzo dobrze sobie radzą, czego dowodem jest film "Legend of Sanctuary", w którym animacja komputerowa stała na bardzo wysokim poziomie. Tak samo przy "Miraculum" nie mam zarzutów do animacji, postacie są ładne, a scenki, zwłaszcza sceny akcji superbohaterów, wypadają bardzo dynamicznie. Podobnie urzekła mnie muzyka, która z jednej strony pasuje do serialu młodzieżowego, ale z drugiej strony ma też piękne, spokojne utwory, jak "In the rain". Warto zaznaczyć, że muzyką zajmował się twórca pracujący przy Power Rangers. 

Reasumując, "Miraculum" naprawdę poleciłabym starszym dzieciom, w wieku szkolnym, ale też i nastolatkom. Moim zdaniem serial przekazuje dobre wzorce, każda historia ma jakiś morał, a główni bohaterowie to postacie, z którymi można się utożsamiać i mogą być jakimś wzorem do naśladowania. Dla mnie oglądanie było też pewnym takim sentymentalnym westchnieniem - myślę, że zrozumie to ten, kto oglądał Sailor Moon, gdy był dzieckiem. "Miraculum" przedstawia całkiem podobną historię, choć bardzo uwspółcześnioną. Myślę, że jednak wielu przypadnie do gustu. A moja ocena to 9/10, czyli serial w swojej kategorii jest rewelacyjny. Zobaczymy, jak przetrwa próbę czasu, jak wypadnie sezon drugi oraz oczko w dół za pewną postać, o której nie chcę wiele mówić (bo myślę, że już i tak za dużo spoilerów tu było).

* Osobiście mi się to tłumaczenie nie podoba, ale wolałam być w swojej recenzji konsekwentna, skoro stosowałam nazwy z oficjalnego tłumaczenia. We francuskiej wersji jest to Papillon, czyli Motyl, a w angielskiej Hawkmoth, czyli dosłownie "Jastrzębioćma". 
Share:

sobota, 5 marca 2016

Pooscarowo, czyli "Carol" oraz "Pokój" (2015)

Niedawno obejrzałam jeszcze dwa filmy związane z Oscarami, czyli "Carol" i "Pokój". Choć wyniki Oscarów są już znane, to postanowiłam te dwa filmy opisać wspólnie. Co je łączy? Na pewno ciekawe kreacje kobiet, stworzone przez znakomite aktorki. O ich postaciach można pisać bardzo dużo. Scenariuszowo filmy również są dopracowane. Co je jednak dzieli? Zupełnie inne historie, zupełnie inne problemy oraz... Wyniki Oscarów. Jeden z tych filmów to dość niespodziewana, choć zasłużona wygrana. Drugi zaś, choć dość szeroko reklamowany, bardzo dobry, wysmakowany, to jednak został zmiażdżony przez konkurencję, czemu się nie dziwię. Choć przyznaję, że oba filmy mi się podobały, to każdy na inny sposób. I każdy z nich wywołał inne odczucia.

Carol (2015)
Zacznę od filmu, który obejrzałam wcześniej, czyli od dość szeroko reklamowanej "Carol". Miała być nazwana "lesbijskim Brokeback Mountain", opowiadać niebanalną historię rodzącego się uczucia między dwiema kobietami. Wyszło faktycznie kino wysmakowane, delikatne i niewulgarne. Jednakże nie do końca oscarowe. Temat moim zdaniem już tak nie szokuje, jak w przypadku Brokeback Mountain, choć na to składa się wiele przyczyn. Mimo wszystko z całą pewnością nie można powiedzieć, że wyszedł film zły.
Źródło: filmweb.pl
Tytułowa Carol, grana przez Cate Blanchett, to kobieta rozczarowana swoim małżeństwem. Jest w trakcie rozwodu, walczy też o prawa do opieki nad córką. Pewnego dnia, tuż przed Bożym Narodzeniem, przypadkowo poznaje Therese Belivet, młodą dziewczynę pracującą w luksusowym domu towarowym, marzącą o karierze fotografki. I w zasadzie ich spotkanie w sklepie byłoby prawdopodobnie ostatnim, gdyby nie to, że Carol zostawia skórzane rękawiczki, które Therese odsyła na jej adres. W podzięce Carol proponuje młodej dziewczynie spotkanie. Z czasem zaczyna się rodzić między nimi głębokie uczucie, które z pewnością nie będzie do zaakceptowania przez społeczeństwo amerykańskie w latach 50. ubiegłego wieku.

Przede wszystkim moim zdaniem na oscarową porażkę tego filmu złożył się fakt, że kobieca seksualność jest czymś trudnym do opisania przez wielu. Podobnie jak w przypadku "Dziewczyny z portretu" transseksualizm okazał się trudnym tematem, tak tutaj mam wrażenie, że Akademia miała (mylne moim zdaniem) wrażenie pt. "Ale to już było". Łatwo wpaść w pułapkę, opisując związek dwóch kobiet, zbyt subtelnego przedstawienia sytuacji. Oczywiście wulgarność nie jest również wskazana, ale nierzadko udaje się, że gdy kobiety żywią do siebie ciepłe uczucia, to wcale to nie jest miłość, a "głęboka przyjaźń". W filmie "Carol" jednak nie można tego odczuć.

Za to widz od początku czuje niesamowitą chemię między Cate Blanchett a Rooney Marą. Widać, że Carol i Therese ciągnie do siebie, uczucie rozwija się stopniowo, bez pośpiechu, aż prowadzi w końcu do zbliżenia. Sama scena seksu jest również wysmakowana, nie jest wulgarna, przedstawia piękno kobiecego ciała i piękno uczucia łączące obie panie. Kiedy Carol mówi do Therese "Mój aniele", to można się rozpłynąć i wręcz wzruszyć. Wielu twórców powinno się uczyć od twórców "Carol", jak należy przedstawiać właśnie romans. Bo choć film jest właśnie romansem, to jest w pewnym stopniu niebanalny i wręcz perfekcyjnie przedstawiony. Warto też dodać, że scenariusz opiera się o książkę wydaną w latach 50., a mimo to film uniknął wrażenia bycia "niedzisiejszym", tak jak w przypadku filmu "Brooklyn". Po prostu w tamtych czasach (jeszcze w dodatku wciąż obowiązywał Kodeks Haysa) nikt by się nie ośmielił na realizację filmu na podstawie "takiej" książki. A przyznaję, że byłam też zaskoczona faktem, że książka liczy już sobie tyle lat.

Kreacje Cate Blanchett oraz Rooney Mary stoją na bardzo wysokim poziomie, czemu nie dziwią nominacje do Oscara. O grze aktorskiej nie trzeba wiele mówić, ponieważ wiadomo, że obie panie mają doświadczenie w swojej grze, potrafią przedstawiać emocje bez słów. Ale przede wszystkim liczą się kreacje postaci.

Można się zastanawiać, czy Carol i Therese były osobami homoseksualnymi czy biseksualnymi. Zapewne w czasach dzisiejszych raczej każdy powiedziałby, że są biseksualne, bo obie były zaangażowane w związek z mężczyzną, ale nie jest to takie oczywiste, kiedy mowa o czasach, w których otwarte przyznanie się do orientacji innej, niż heteroseksualna, groziło wykluczeniem ze sfer towarzyskich. Twórcy jednak pozostawiają to pytanie bez odpowiedzi - i słusznie. Można się więc zastanawiać, czy Therese po prostu dopiero odkrywa swoją prawdziwą seksualność (jest w końcu młodą dziewczyną, ma dopiero 19 lat), a w przypadku Carol, czy po prostu ukrywała ją przez długie lata, a główną przyczyną tego ukrywania było środowisko, w którym się obracała (zwłaszcza, że pewne sceny sugerują, że Carol wiedziała już wcześniej, że pociągają ją kobiety).

Jakby nie patrzeć, to obie tkwią w dość nieszczęśliwych związkach z mężczyznami. Carol chce rozwieść się z apodyktycznym mężem, który dba tylko o to, aby towarzystwo go dobrze postrzegało, właściwie nie widać, aby żywił do swojej żony jakieś głębokie uczucia. Z kolei Therese jest w związku z chłopakiem o imieniu Richard, który również nie pozwala się jej rozwijać i widać, że w tym związku najważniejszy jest tylko on i jego potrzeby. Nie interesują go marzenia ukochanej o byciu fotografem, ciągle sam decyduje o ich przyszłości. Wreszcie Therese ma dość, co jest impulsem do tego, by zacieśnić więzy z Carol.

Oczywiście nie jest to historia z oczywistym happy endem. Związek obu pań nie jest akceptowany, a wręcz wykorzystany w batalii o prawa do opieki nad dzieckiem. Carol wycofuje się, przez co Therese cierpi. Bohaterka grana przez Cate Blanchett mówi, że dla ich dobra na razie nie może się z nią widywać, choć bardzo tęskni. Myślę, że jednak Carol nie robi tego ze względu na jakieś konwenanse, ale po prostu z miłości do swojej córki. Jest w końcu matką i chce wychować swoje dziecko, które jej potrzebuje.

Minusy filmu? Przede wszystkim jak dla mnie zakończenie. Choć nie jest ono oczywiste, jest dość subtelne i zagadkowe, ale możemy się domyślać, że jednak mamy upragniony happy end, mimo wcześniejszych przeciwności losu. Poza tym? Dość słaba kreacja pozostałych postaci, m.in. Abby, granej przez Sarah Paulson. Bardzo zaciekawiła mnie postać przyjaciółki Carol, wykluczonej z towarzystwa ze względu na swoją orientację seksualną. Chciałabym wiedzieć o niej więcej.

Z całą pewnością film jest również dopracowany technicznie - piękne zdjęcia, kostiumy, do tego muzyka. Z łatwością możemy wczuć się w klimat lat 50. ubiegłego wieku. Pod względem wizualnym ogląda się go bardzo dobrze. Mimo, że jest filmem dość cichym, podobnie jak i cicha jest Therese. Czasem jednak warto skusić się na coś tak pięknego oraz na refleksję.

Dlaczego jednak film odniósł porażkę? Moim zdaniem zbyt duża konkurencja. Rooney Mara grała świetnie młodą Therese, ale nie miała szans z Alicią Vikander w roli Gerdy, która wypadła w mojej opinii o wiele lepiej. Cate Blanchett natomiast otrzymała Oscara dwa lata temu. Choć rola Carol jest świetna, to jednak nie jest to całkowity popis jej umiejętności aktorskich. Poza tym Brie Larson w filmie "Pokój" również wypadła o wiele lepiej, o czym za chwilę. No i ostatnia rzecz - nie jest to moim zdaniem "lesbijskie Brokeback Mountain". Film z udziałem Heatha Ledgera dziesięć lat temu wywołał sensację. Teraz temat homoseksualizmu w kinie nie jest już takim tematem tabu. Poza tym "Brokeback Mountain" jest filmem pięknym, a zarazem smutnym, opowiadającym o uczuciu bez szans na spełnienie, co wypadło bardziej przekonująco, niż w przypadku "Carol". Stąd też moja ocena 7,5/10, czyli bardzo dobry z minusem

Pokój (2015)
Film jak dla mnie bardzo zaskakujący oraz z gatunku tych, które wręcz uwielbiam - czyli pokazuje, że jak w sumie niewielkim budżetem można stworzyć coś naprawdę dobrego. Film również cichy, skromny, moim zdaniem jedyna poważna konkurencja dla "Spotlight". Gdyby to ten film zwyciężył, to również byłabym zadowolona. Film, który opiera się przede wszystkim na wstrząsających kreacjach postaci, film, który po prostu trzeba zobaczyć. 
Źródło: filmweb.pl
Film opowiada o młodej dziewczynie o imieniu Joy, która od siedmiu lat jest przetrzymywana przez człowieka, którego nazywa Starym Nickiem, w jakiejś szopie. Od pięciu lat jest również matką chłopca o imieniu Jack. Chłopiec jest przekonany, że tytułowy pokój to cały świat, a pozostałe rzeczy, w tym telewizja, są nieprawdziwe. Kiedy Jack kończy pięć lat, Joy postanawia powiedzieć mu prawdę. Jednocześnie szykuje plan ze swojego więzienia, by wreszcie mogła dać szansę synowi na normalne życie.

Bardzo podobało mi się w tym filmie to, że jest on opowiedziany właściwie z perspektywy dziecka. To Jack jest narratorem i przedstawia świat, który dla nas jest czymś normalnym, a dla niego jest jakby obcą planetą (nawet zadaje takie pytanie matce). Jest czymś zrozumiałym, że dziecko, choć naturalnie powinno być ciekawe świata, to boi się tego, co może zastać poza swoim Pokojem. Dla Jacka to mama jest jego całym światem. A Joy robi wszystko, by mimo bycia więzioną zapewnić mu w miarę normalne dzieciństwo, na tyle, na ile to możliwe. I udaje jej się, ale nawet do takiego stopnia, że jej syn boi się tego, o czym mówi. Początkowo uważa, że historia o świecie zewnętrznym jest zmyślona, nie chce też wydostać się z szopy (mówi matce, że może spróbują za rok, jak skończy sześć lat), ale dzięki determinacji udaje im się to. I choć teoretycznie powinno to być szczęśliwym zakończeniem dla obojga, to tak się jednak nie dzieje.

Okazuje się, że w ciągu siedmiu lat wiele się zmieniło. Rodzice Joy rozeszli się, jej ojciec nie jest w stanie zaakceptować faktu, że ma wnuka, a głównym bohaterom wcale nie jest łatwo przystosować się do nowej rzeczywistości. Co ciekawe, mogłoby się wydawać, że dziecko będzie miało z tym większe problemy, ponieważ wcześniej Jack znał tylko swój pokój, nie znał żadnego innego świata. I tak też jest początkowo, jednak z czasem widzimy, że dziecku łatwiej jest się zaadaptować, mimo przykrych czy wręcz traumatycznych doświadczeń (dowodem na to jest scena, kiedy Jack wychodzi na dwór pograć w piłkę z chłopcem z sąsiedztwa). Mimo tego podoba mi się, jak realistycznie jest to pokazane - Jack bał się, wstydził się nowo poznanych ludzi, początkowo rozmawiał tylko ze swoją mamą. Mimo tego to on okazuje się silniejszy, niż bohaterka grana przez Brie Larson.

Joy mówi do syna, że uratował ją dwa razy. Po raz pierwszy dzięki temu, że udało im się zrealizować ich plan, a Stary Nick trafił do więzienia, a po raz drugi, kiedy wspierał ją jak tylko mógł po powrocie do "normalnego świata". Narracja z perspektywy dziecka jedynie nam sugeruje, że Joy popada w depresję. Jest to jednak zrozumiałe, ponieważ siedem lat zostało wyrwane z jej życiorysu. Została porwana, gdy miała 17 lat. Teraz ma lat 24, ale nie wiemy, czym w życiu mogłaby się zająć, jaki ma cel. W szopie miała jeden cel - przetrwać i zapewnić szczęśliwe życie swojemu dziecku. Po wyjściu z Pokoju jednak okazuje się, że nic nie jest takie proste, a ponowne zaadaptowanie się do życia, które już kiedyś wcześniej znała, wcale nie jest takie łatwe i przyjemne. Tu brawa dla twórców za realny portret psychologiczny ofiary sekty lub po prostu kogoś, kto przez wiele lat był odizolowany od świata.

Film zdecydowanie broni się świetnymi kreacjami. Nie dziwi mnie Oscar dla Brie Larson. To młoda aktorka, raptem rok starsza ode mnie, jednak wiarygodnie wcielająca się w rolę młodej matki, rolę ofiary przetrzymywania, czy wreszcie w rolę kobiety cierpiącej na depresję. To naprawdę trudne zadanie, a mimo tego wypadła naprawdę znakomicie i bardzo naturalnie. Podobnie też Jacob Tremblay, który zagrał jedną z najlepszych postaci dziecięcych chyba ostatnich lat. Dobrze czuje się przed kamerą i świetnie wcielił się w rolę dziecka, które również było długo odizolowane od świata. Dobrze pokazuje emocje takie jak strach, smutek, ale też i ciekawość czy miłość. Jest też momentami nieznośny, ale... Cóż, takie są dzieci. Co niektórych dziwi brak nominacji do Oscara dla niego, a mnie nie do końca. Dlaczego? Cóż, Akademia bywa bardzo ostrożna w swoich wyborach - znakomici aktorzy dziecięcy niekoniecznie stają się potem wybitnymi aktorami dorosłymi. Życzę Jacobowi jak najlepiej, ale co będzie, to czas pokaże.

Mimo wszystko film "Pokój" to film, który po prostu trzeba zobaczyć. Opowiada ciekawą historię, rzadko poruszaną w kinie (choć serialem o podobnej tematyce jest "Unbreakable Kimmy Schmidt", jednak jest on utrzymany w konwencji komediowej). Jest wstrząsający, a przy tym pokazuje, jak niewiele trzeba, by zrealizować dobry film, z porządnie narysowanymi postaciami, oddającymi realizm psychologii i wreszcie film, przy którym można odczuwać całą gamę emocji - od wzruszeń po radość współodczuwaną z resztą bohaterów. Oscar dla Brie w pełni zasłużony. Jak dla mnie "Spotlight" oraz "Pokój" powinny otrzymać Oscary ex quo w kategorii "Najlepszy film". A moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjny. Po prostu trzeba zobaczyć. 
Share: