piątek, 28 lutego 2014

Emma: Victorian Romance* (2005-2007)

Długo szukałam czegoś, co w pełni mi pokaże, że ktoś autentycznie interesuje się daną epoką - robi dobry research, przedstawia daną epokę jak należy, bez zbędnych przekłamań, czy niepotrzebnego fanserwisu. Jeśli chodzi o gatunek manga/anime, to choć lubię Kuroshitsuji, to nie mogę często przeboleć pewnych błędów historycznych (np. akcja toczy się pod koniec wieku XIX, a mamy tam telewizor, coś w rodzaju telefonu komórkowego, a stroje postaci są raczej krzykliwe i w stylu gothic lolita, niż w stylu prawdziwie wiktoriańskim), ale mogę darować te błędy autorce, ponieważ ważniejsze są w Kuroshitsuji wątki fantastyczne, aniżeli historyczne, czy pseudohistoryczne. Ja natomiast szukałam czegoś spokojniejszego. Historii, która nie jest banalna, a jednocześnie ujmująca prostotą i pewną "klasycznością". Znalazłam w końcu w ten sposób "Emmę". 
źródło: en.wikipedia.org
Z tego, co wiem, Studio JG oferuje nam już dwa tomy tej mangi autorstwa Kaoru Mori, jednakże cena zniechęciła mnie (wspominałam kiedyś na swoim devie, co sądzę o ich polityce cenowej i dlaczego jest ona zła), a ponieważ w planach mam zamiar regularne kupowanie "Shingeki no Kyojin", z "Emmy" musiałam zrezygnować, ponieważ 300 zł za 10 tomów to jednak lekka przesada. Myślę, że zakupię tę mangę, kiedy odłożę pieniądze. Albo nadrobię ją po angielsku. Ja natomiast obejrzałam anime, składające się z dwóch serii (łącznie 24 odcinki) i odcinka specjalnego (który można sobie darować, bo jest on raczej streszczeniem pierwszej serii). I początkowo miałam plan zrecenzować najpierw pierwszą serię, lecz oglądało mi się ją tak szybko, że zaraz obejrzałam drugą. W ten sposób mogę ocenić całość.

Początkowo akcja toczy się w Londynie, pod koniec XIX wieku. Tytułowa Emma jest służącą w domu Kelly Stowner, emerytowanej guwernantki. Ich spokojne życie zmienia się, kiedy panią Stowner odwiedza dawny wychowanek, William Jones, młody spadkobierca rodzinnego biznesu (rodzina, odkąd się wzbogaciła w czasie rewolucji przemysłowej, została gentry). Pozornie zwykła wizyta powoduje kolejne wydarzenia, będące fabułą anime. William zakochuje się w Emmie od pierwszego wejrzenia, choć wie, że jest ona tylko służącą. Z czasem również Emma zaczyna czuć coś do Williama. Na drodze stoi jednak wiele przeszkód, w tym rodzina mężczyzny, która nalega na ślub Williama z Eleanorą Campbell, pochodzącą z arystokratycznej rodziny.

I... Nie wiem, od czego zacząć. Bo bardzo wiele rzeczy mi się tu podobało, a jedyne wady, jakie widzę, to praktycznie wynikają z punktu widzenia człowieka żyjącego w XXI wieku, a nie w wieku XIX. Chyba muszę zacząć od braw za research. Autorka określa siebie anglofilem, co widać. Zadbała ona o każdy szczegół, także twórcy anime niewiele odchodzili od jej zamysłów, jeśli chodzi o projekty. Wszelkie budynki, scenerie, są wzorowane na prawdziwych miejscach. Podobnie stroje, zwyczaje, kultura. Nie zauważyłam większych odstępstw. Dodatkowym plusem są ciekawostki historyczne po napisach każdego odcinka.

W serialu występuje cała masa różnych postaci, lecz najważniejsza moim zdaniem jest trójka z nich: Emma, William i Eleanora. Tytułowa bohaterka pozornie może się wydawać Mary Sue, lecz patrząc na czasy, w jakich żyje, nie jest nią. Jest typową służącą, która żyje w epoce wiktoriańskiej. Jest powściągliwa, skromna, czasami aż za skromna, cicha, wykonuje swoje obowiązki, jak należy. Z czasem dowiadujemy się czegoś o jej przeszłości, która była dość traumatyczna. Na szczęście dziewczyna spotyka na swojej drodze Kelly Stowner, która nie tylko uczy ją, jak być służącą, ale również uczy pisania i czytania, co czyni Emmę kobietę dosyć wykształconą, jak na swoje czasy. Ciekawym faktem jest to, że Kelly wzięła ją do siebie w ramach poniekąd eksperymentu - chciała zobaczyć, czy edukacja ma wpływ na zachowanie i kulturę człowieka (czyli stanowisko, które dzisiaj jest uważane za normę, wtedy było traktowane dość sceptycznie). Troszkę bardziej Emma podoba mi się w drugim sezonie - bo wiemy ciut więcej o niej, dodatkowo prowadzi dziennik i znamy jej przemyślenia. Ktoś może ją jeszcze uznać za Mary Sue, bo wystarczy spojrzeć na obrazek, który załączyłam - nie jest ani ładna, ani brzydka, a mimo to ma dość sporo adoratorów, których jednak konsekwentnie odrzuca. Robi to, co do niej należy, jest silna, a co ważne - jej decyzje nie mają czasami bezpośredniego związku z uczuciem do Williama. I to się ceni. William Jones jest również ciekawą postacią. Dąży konsekwentnie do swojego celu, nie poddaje się tak łatwo, jeśli chodzi o Emmę, ale przy tym widać, że niepewnie czuje się w roli przyszłego dziedzica. Dostrzega w przeciwieństwie do swojego ojca, że niższe warstwy społeczne "są także ludźmi", dla niego nie liczy się to, że Emma jest służącą, tylko jest po prostu interesującą kobietą. Ojciec cały czas mu zarzuca, że nie interesuje się firmą, ale z czasem William stara się to naprawić. Po prostu jest człowiekiem, który nie jest samolubny (co zarzuca mu rodzeństwo), ale robi to, co uważa za słuszne, nie patrząc na konwenanse. Ostatnią ciekawą postacią (oprócz wielu innych, ale recenzja byłaby za długa, gdybym miała omawiać każdą postać) jest Eleanora Campbell. Pozornie ona się wydaje słodką panienką, pochodzącą z arystokracji, jednak jej osobowość jest bardzo dobrze przedstawiona. Jest ciekawym studium przypadku - nie potrafi się pogodzić z faktem, że William jej nie kocha, przez co się załamuje - można zobaczyć u niej klasyczne objawy załamania nerwowego i depresji. Nie jestem w stanie winić Eleanory, jak dla mnie nie jest "tą trzecią", a jest raczej ofiarą własnych uczuć i konwenansów społecznych (nie potrafi znieść plotek na swój temat, dodatkowo ojciec obwinia ją o to, że nie potrafiła zatrzymać przy sobie niedoszłego męża). Dlatego współczułam jej i ani trochę nie uważałam jej za kogoś, kto "przeszkadza" w uczuciu głównych bohaterów. Jakby to ująć: "Takie były czasy".

Od strony wizualnej anime prezentuje się przyzwoicie. Pierwsza seria powstała w 2005 roku, a druga w 2007. Mimo to nie widać upływu czasu. Kreska jest dość ładna, animacja płynna, a muzyka (w tym opening i ending) bardzo spokojna i nastrojowa. Po prawdzie, gdyby nie kreska i nie dialogi w języku japońskim, nie czułabym, że jest to anime - tak dobrze są oddane realia.

Generalnie mogę ten tytuł polecić jednak dojrzalszemu widzowi, który jest w stanie cieszyć się opowieścią bez zbędnych wstawek komediowych, czy fanserwisowych, który jest w stanie docenić spokój i nacieszyć swoje oko drobnymi detalami historycznymi. "Emma" jest dla mnie tytułem wręcz idealnym, jeśli chodzi o czasy wiktoriańskie. Do tego druga seria trzyma poziom pierwszej. Dlatego śmiało mogę postawić ocenę 8/10, czyli bardzo dobry.

PS. Jutro najprawdopodobniej recenzja "Frozen" (w końcu).

*Jest to oficjalny tytuł pierwszej serii anime. Tytuł mangi to po prostu "Emma". Dodałam jednak "Victorian Romance", by nie mylić tego tytuł z powieścią Jane Austen.
Share:

poniedziałek, 24 lutego 2014

Blue Jasmine (2013)

Wahałam się, czy obejrzeć ten film, czy też nie. Ostatecznie zachęciła mnie recenzja Zwierza Popkulturalnego. I choć nie widziałam (jeszcze) "Tramwaju zwanego pożądaniem" (a obejrzę, żeby mieć porównanie), to jestem pod dużym wrażeniem. Przy okazji zastanawiam się (także po Ceremony), czy nie wykupić pakietu na platformie Ipla - 20 zł to nie jest dużo, a ma się dostęp do wielu fajnych filmów i seriali. Muszę jednak przejrzeć dokładnie ich listę, by stwierdzić, czy warto wydać, bo dla jednego filmu to nie bardzo. Na ipli ogląda się filmy przystępnie (po zakupie nie ma reklam), a co ważne - legalnie. Co do samego filmu, to powiem tak, że pamiętam, jak niecały rok temu byłam mocno zawiedziona "Poradnikiem pozytywnego myślenia". Spodziewałam się innego filmu, a problem chorób psychicznych, który bardzo mnie interesuje, został wyjątkowo spłaszczony. Również gra Jennifer Lawrence nie była niczym odkrywczym, wręcz momentami była czymś przerysowana. W dodatku "Poradnik..." w pewnym momencie zrobił się przewidywalny. Te wszystkie wady nie występują w "Blue Jasmine". 
Źródło: blog.mohito.pl
Tytułowa Jasmine jest kobietą, której niczego nie brakuje - mieszka w Nowym Jorku z bogatym mężem i adoptowanym synem, opływa w luksusie, czuje się naprawdę szczęśliwa, pomimo tego, iż wie, że interesy męża nie są do końca uczciwe. Jasmine wspiera go nawet, kiedy dochodzą do niej plotki, że Hal ją zdradza - gdy siostra mówi jej o tym, zamiast jej uwierzyć, staje się to powodem długoletniej waśni. Pierwszym ciosem jest jednak odejście syna, który ma dość życia w kłamstwie. Drugim - kiedy Jasmine sama na własne oczy przekonuje się, że Hal w rzeczywistości ją zdradza. Wtedy to kobieta dzwoni do FBI, Hal zostaje aresztowany za oszustwa finansowe. Ona sama wkrótce przenosi się do San Francisco, do swojej adoptowanej siostry, Ginger, by tam zacząć nowe życie.

Szczerze, nie rozumiem kolejnej zagrywki dystrybutora, który reklamuje ten film jako komedię. Owszem, ma momentami dowcipne dialogi, ale z całą pewnością nie można go nazwać komedią. Jest to przede wszystkim dramat. Dramat jednostki, a konkretnie Jasmine. Niedawno usłyszałam zdanie, że lubimy takie postacie, z którymi możemy się utożsamić. I muszę przyznać, że po części utożsamiam się z Jasmine. Kobieta bowiem, odkąd traci wszystko, nie ma pomysłu na siebie. Raz chce skończyć studia, potem decyduje się na kurs dekoracji wnętrz... I w tym wszystkim siostra nie potrafi jej pomóc. Ginger jest całkowitym przeciwieństwem Jasmine. Ciągle uważała się za gorszą, zdecydowała się pójść inną ścieżką. Pracuje jako kasjerka i jest matką dwójki dzieci, a mężczyzna, z którym się ostatnio spotyka, lubi wypić, lecz, jak sama przyznaje "przynajmniej nie kradnie". Cały czas jednak porównuje się z Jasmine, a swój los uważa zdeterminowany przez geny - choć siostra mówi, że to wcale nieprawda. Próbują sobie pomóc nawzajem, lecz żadna nie potrafi pomóc sobie. I na tym polega dramat tych jednostek, a zakończenie jest strasznie gorzkie.

Należą się przede wszystkim brawa Cate Blanchett (życzę jej Oscara za tę rolę), która świetnie pokazała kobietę załamaną nerwowo, z pewnymi zaburzeniami psychicznymi - Jasmine często mówi sama do siebie, brała leki (choć później nadużywa alkoholu), łatwo się denerwuje, płacze, często wygłasza monologi na temat swojego życia nawet nieznanym osobom. Boi się także nowo spotkanych mężczyzn, a kiedy już znajduje kogoś, z kim mogłaby na nowo ułożyć sobie życie, okłamuje go. Podobnie i Ginger, która ciągle trafia na nieodpowiednich mężczyn. Tu gra Cate Blanchett i Sally Hawkins jest bez zarzutu.

Co do kwestii technicznych - film trzeba oglądać uważnie. Chronologia jest nieco zaburzona i często mamy retrospekcje, które pokazują nam, jak doszło do tego, że Jasmine przeprowadziła się do San Francisco. Przy tym te retrospekcje są tak wtrącane, że czasami trudno wychwycić przejście. I nie do końca mi to odpowiada, dlatego nazwałabym to jedną z wad filmów (choć miałam okazję wcześniej oglądać produkcje Allena). Zdjęcia przedstawiające współczesny Nowy Jork, czy San Francisco są cudowne i nie mam tu również żadnych zarzutów. Również pochwalam decyzję dystrybutora o nietłumaczeniu tytułu, ponieważ jest on dość niejednoznaczny. Jasmine często nawiązuje do utworu "Blue Moon", przy którym poznała męża, ale też sam przymiotnik "Blue" po angielsku znaczy niekoniecznie "Błękitny", czy "Niebieski", ale też "Smutny". Dlatego tytuł jest bardzo ciekawy.

Ostatecznie jednak film "Blue Jasmine", choć nie opowiada skomplikowanej historii, jest filmem dobrym, ale głównie dobrym przez grę aktorską. Sam jest oparty na sztuce teatralnej, dlatego gra jest tak istotna. Jest ona na wysokim poziomie, a to, co pokazuje Cate Blanchett, jako wizerunek postaci chorej psychicznie, jest zdecydowanie lepszy od tego, co było przedstawione w "Poradniku...". Dlatego moja ocena to 7/10, czyli dobry. Dobry w sam sobie, choć gdybym miała oceniać samo aktorstwo, zdecydowanie byłaby to najwyższa ocena. 
Share:

wtorek, 18 lutego 2014

Uroczystość (2010)

Dzisiaj będzie krótko, bo szczerze... Ja nie wiem, co mam tak do końca myśleć o tym filmie. Jest to kolejny film z gatunku "obejrzałam dla danego aktora". Tym razem dla Lee, ponieważ gify mi się przewijały wszędzie z tego filmu. Naczytałam się opinii, że jest cienki. Nie tylko ja obejrzałam go dla Lee Pace'a, ocena na filmwebie również nie powala. A mimo tego pozostawił u mnie mieszane uczucia. Dlaczego? Bo moim zdaniem "Uroczystość" to zmarnowany potencjał, ale dlaczego, o tym za chwilę.
Źródło: filmweb.pl
Film opowiada o młodym pisarzu Samie, który bezskutecznie próbuje pisać książki dla dzieci. Od roku nie widział się ze swoim przyjacielem, Marshallem. Gdy się spotykają, wyruszają na weekend za miasto. Początkowo zatrzymują się w tanim motelu, lecz z braku rozrywek Sam proponuje Marshallowi wkręcić się na przyjęcie, odbywające się tuż obok. Wkrótce okazuje się, że mężczyźni nie znaleźli się tam przypadkowo. Przyjęcie jest bowiem urządzone przez przyjaciółkę Sama, Zoe, która wkrótce bierze ślub z autorem filmów dokumentalnych, Whitem. Młody pisarz, zakochany w niej, próbuje odwieść ją od tej decyzji.

I szczerze, łatwiej będzie mi mówić o wadach tego filmu, bo są one duże. Po pierwsze - fabuła wydaje się jakby... Wyrwana z kontekstu. Co mam na myśli? Mam na myśli to, że choć z czasem dowiadujemy się coraz więcej o bohaterach, to akcja jest jakby sztucznie popędzana. Początek jest, że tak to brzydko określę "z dupy" (przepraszam, ale nie mam innego określenia na to). Tak, jakby ktoś gnał tego scenarzystę czy reżysera, bo w zasadzie nie wiemy nic. Nie wiemy, kim jest Sam, kim jest Marshall, dlaczego się tam udają, dlaczego się nie widzieli od roku, do czego to właściwie zmierza. Rozumiem, że koncepcja być może była taka, że film ma być układanką, że widz choć nie wie z początku, o co tu chodzi, to z czasem się tego dowie i ułoży te elementy w całość. Niestety, w tym przypadku to nie działa, bo film nie intryguje, a irytuje właśnie z powodu tego "popędzania". Druga rzecz, która też się wiąże z pierwszą - film jest za krótki. Na ipli miałam, że trwa godzinę i 27 minut, lecz skończył się około godziny i 20 minuty. Miałam takie... "To już koniec?" Bo szczerze, z czasem bohaterowie robią się nawet ciekawi, ale wciąż wiemy o nich zbyt mało, a niektóre wątki są rozwiązane na szybkiego. A jednak chciałoby się dowiedzieć coś jeszcze o tychże postaciach. Trzecia rzecz jest w pewnym sensie i wadą, jak i zaletą. Chodzi mi o to, że film jest opisany jako komedia romantyczna, a momentami wyłamuje się z tego schematu. Więc jeśli ktoś liczy na lekkie kino i jakieś schematy typowe dla komedii, to może się zawieść. I jest to wada, bo jest to zmyłka. Jest trochę zabawnych scen, jest humor głównie opierający się na postaciach, ale mimo wszystko film kończy się dość nietypowo. I gdyby tak go przerobić, żeby nie był komedią romantyczną, mogłoby wyjść coś całkiem fajnego.

Dlaczego? I tu przejdę do zalet filmu. Otóż zakładając, że film nie byłby komedią romantyczną, to miałby ciekawe przesłanie, a mianowicie przesłanie takie dość realistyczne, pt. "Marzenia nie zawsze się spełniają, czasem warto odpuścić". Momentami wkurzał mnie główny bohater, który momentami wpisywał się w klasyczny schemat biednego, odrzuconego przyjaciela, który to znalazł się w "friendzone" i próbuje walczyć o kobietę swoich marzeń. W końcu jednak dociera do niego bolesna prawda - a mianowicie taka, że niestety, Zoe nie zostawi swojego narzeczonego dla kogoś, kto nie ma szans, by zapewnić im dobry byt. Takie przesłanie nieco bolesne, ale jednocześnie realistyczne. A i do głównego bohatera dociera to, że nie ma szans. I to jest dobre! Zwłaszcza jedna scenka bardzo mnie zaskoczyła (nie powiem dokładnie co, ale powiem, że miało to miejsce podczas konfrontacji Sama z Zoe). Drugim plusem jest gra aktorska i postacie. Postacie, choć nieco zmarnowane, mają duży potencjał. Podobnie jak i aktorzy (choć dziwię się, że taka aktorka, jak Uma Thurman, zgodziła się zagrać w takim filmie). Naprawdę, do gry aktorskiej nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Gdyby tylko poprawić scenariusz, ale dać tych samych aktorów, wyszedłby z tego świetny film.

Podsumowując: film "Uroczystość" byłby przeciętniakiem, gdyby nie właśnie postacie i niektóre rozwiązania fabularne. I gdyby też nie reklamowano go jako "komedii romantycznej", a zrobiono z tego całkiem dobry dramat, byłabym zachwycona. Dlatego w ten sposób film otrzymuje ode mnie notę 6/10, czyli niezły. I ocena leci w górę o jeden stopień tylko za grę aktorską (i za Lee). Generalnie można obejrzeć, jeśli nie masz nic do roboty, a zwyczajnie ci się nudzi. 
Share:

wtorek, 11 lutego 2014

Sleepy Hollow (2013-2014)

Sesja (a właściwie jej końcówka) sprawia, że człowiek chce nadrobić zaległości. Ostatnio tak miałam z Pushing Daisies, a dzisiaj w końcu udało mi się obejrzeć ostatnie odcinki Sleepy Hollow. W okolicach świąt zawiesiłam oglądanie, potem była przerwa, a później stwierdziłam, że obejrzę, jak już będzie po sesji. I... Jestem pod dużym wrażeniem. Sleepy Hollow to z całą pewnością jedna z ciekawszych pozycji z gatunku "supernatural", czyli serialu o zjawiskach nadprzyrodzonych, choć w tym przypadku lepsze byłoby określenie "horror". I niedawno dowiedziałam się, że serial ten leci na polskiej wersji kanału Fox, jednakże z wikipedii wynika, że w sobotę nadadzą dopiero drugi odcinek, a tymczasem znamy już finał. Dosyć dziwna zagrywka, zwłaszcza, że American Horror Story leciało z opóźnieniem bodajże tylko tygodnia od premiery amerykańskiej, a tutaj... No, ale trudno. I mogę dodać, że jeśli ktoś chce oglądać serial na kanale Fox, leci on pod tytułem "Jeździec bez głowy". Dlatego też postaram się, żeby recenzja była bez większych spoilerów, w każdym razie na pewno nie zdradzę zakończenia pierwszego sezonu (bo wiadomo, że będzie sezon drugi).
Źródło: charmed.wikia.com
"Sleepy Hollow" w bardzo luźny sposób nawiązuje do opowiadania Washingtona Irvinga "Legenda o Sennej Kotlinie". Opowiadanie jest klasyką literatury amerykańskiej, z tego, co się dowiedziałam, jest ono lekturą na filologii angielskiej. I jak w oryginale, główną postacią jest Ichabod Crane. Nie jest on jednak nauczycielem, tak jak w oryginale, a człowiekiem, który w czasach amerykańskiej wojny o niepodległość przybył do Stanów Zjednoczonych z Wielkiej Brytanii, by pomóc Amerykanom w odzyskaniu niepodległości. Ichabod jest profesorem historii na Uniwersytecie Oksfordzkim, a także członkiem loży masońskiej. Bierze on ślub z Katriną Van Tassel, która jest tak naprawdę wiedźmą. Ichabod odgrywa jednak dużą rolę. Ma za zadanie powstrzymać jeźdźca bez głowy, który jest Jeźdźcem Apokalipsy - Śmiercią. Katrina rzuca zaklęcie na ciało Ichaboda, by ten mógł się obudzić po 250 latach od tych wydarzeń, w roku 2013, kiedy to przypadkowo, podczas badania pewnej sprawy, spotyka go Abbie Mills, policjantka z tajemniczą przeszłością. Od tej pory Ichabod i Abbie razem pracują nad tajemniczymi sprawami w tytułowym Sleepy Hollow.

I może się narażę, ale muszę powiedzieć kilka słów o "Supernatural", znanym także pod tytułem "Nie z tego świata". Dlaczego? Bo tematyka obu seriali jest podobna - tajemnicze, nadprzyrodzone zjawiska, zagadki do rozwiązania, motyw nadchodzącej Apokalipsy, a także inne motywy biblijne. A mimo wszystko punkt (przynajmniej u mnie) leci do Sleepy Hollow. Próbowałam oglądać Supernatural, ale niestety, pierwsze odcinki znużyły mnie. Dodatkowo odstrasza mnie duża liczba odcinków i sezonów (na dzień dzisiejszy - 9). Chciałam przejść od razu do tych ciekawszych sezonów, ale tak się nie da, niestety, dlatego SPN porzuciłam. Niestety, pierwsze odcinki SPN są na zasadzie bardzo luźnych "przygód braci Winchester". W Sleepy Hollow tego nie ma.

W Sleepy Hollow akcja toczy się od początku bardzo sprawnie. Dla niektórych - za szybko, dla mnie tempo jest w sam raz. Nie są to luźne przygody, a wszystko od początku do końca jest ze sobą powiązane, także inni bohaterowie, tacy jak Frank Irving, szef Abbie, czy jej siostra, Jennifer Mills, wszyscy są jakoś powiązani z nadchodzącą Apokalipsą. Relacje między głównymi bohaterami bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Są też dodatkowo dowodem na to, że przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną może istnieć. Ichabod i Abbie są po prostu dobrymi przyjaciółmi i nie ma nawet sugestii, żeby któreś czuło coś więcej. I chwała twórcom za to. Także aktorzy wypowiedzieli się w podobny sposób na ten temat, stwierdzając, że w końcu Ichabod ma żonę. I nie rozumiem właśnie hejtu skierowanego w stronę którejkolwiek bohaterki z tego serialu. Każda z nich to silna postać kobieca, robi to, co umie najlepiej i robi to dobrze. Tak samo uwielbiam Ichaboda (nie tylko z tego powodu, że grający go Tom Mison jest przystojny) - mówi świetnym akcentem brytyjskim, jest zaskakujący mądry, ale też jest bardzo tragiczną postacią, mimo wszystko. Z czasem dowiadujemy się coraz więcej o jego życiu i wiemy, że nie było ono usłane różami. Dodatkowo mogę dodać, że jeśli dla kogoś tempo jest zbyt szybkie, to przygody Ichaboda związane z dostosowaniem się do nowoczesności są zabawnym dodatkiem i świetnym comic reliefem. Ale ogólnie postacie w Sleepy Hollow są ciekawe i serial nie nudzi, co najważniejsze.

Techniczne aspekty są jak dla mnie bez zarzutu, zarówno jeśli chodzi o stronę wizualną (zwłaszcza demony), jak i muzykę, czy ogólnie zdjęcia. Tu akurat nie mają większego wpływu na moją ocenę.

Podsumowując, serial ten mogę polecić każdemu, kto lubi wątki związane ze zjawiskami nadprzyrodzonymi czy ze spiskami (a tego jest mnóstwo) i chce mieć też miłą, niedługą rozrywkę. Sleepy Hollow z całą pewnością nie nuży, a każdy odcinek wciąga coraz bardziej. Mogę też dodać, że zakończenie pierwszego sezonu jest tak zaskakujące, że już się nie mogę doczekać następnego. Moja ocena to na dzień dzisiejszy 7,5-8/10, czyli ogólnie bardzo dobry.
Share:

środa, 5 lutego 2014

Gdzie pachną stokrotki (2007-2009)

UWAGA, RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Już po sesji, więc zabrałam się za nadrabianie różnych filmów i seriali. Tym razem skończyłam oglądać "Pushing Daisies", czyli po polsku "Gdzie pachną stokrotki", czyli kolejną produkcję z Lee Pacem w roli głównej. Trochę mi wstyd, że mi to zajęło prawie rok czasu, bo zaczęłam go oglądać w kwietniu, a skończyłam dopiero teraz, mimo że ma tylko 22 odcinki. 
Źródło: livingdeadguy.com
I zanim właśnie przejdę do streszczenia, to kilka spraw. Ktoś zapyta, dlaczego tylko 22 odcinki, dlaczego tylko dwa sezony? Z tego, co się dowiedziałam, po części ma to związek ze strajkiem scenarzystów, który miał miejsce w 2009. Między innymi ten serial padł właśnie ofiarą tego strajku (słusznego poniekąd, ale niestety krzywdzącego dla tej produkcji) i wkrótce zapadła decyzja o zakończeniu serialu, choć pierwotnie było planowanych więcej sezonów.

Gdzieś w Stanach Zjednoczonych mieszka sobie Ned, który jest Cukiernikiem. Ma on swój lokal, w którym sprzedaje ciasta własnego wyrobu. Ale oprócz talentu kulinarnego Ned ma niezwykły dar. Potrafi przywrócić do życia każdą istotę, która zmarła. Są jednak zasady - kiedy Ned dotyka osobę raz, ona ożywia. Do minuty nie ma to żadnych konsekwencji. Jeśli jednak dana osoba będzie żywa dłużej, niż minutę, umiera ktoś inny. Drugi dotyk oznacza śmierć (tym razem na zawsze). Przypadkowo ten dar odkrywa detektyw, Emerson Cod i proponuje Cukiernikowi współpracę - Ned będzie budził do życia zmarłe ofiary tajemniczych wypadków lub morderstw i dzięki temu detektyw będzie się dowiadywał, kto daną osobę zabił. Wszystko się zmienia, gdy ofiarą tajemniczego wypadku okazuje się przyjaciółka z dzieciństwa Neda (w której potajemnie się podkochiwał), Chuck Charles. Ned przywraca ją do życia, ale pozostaje ona żywa dłużej, niż minutę. Okazuje się, że Chuck również kocha Neda, lecz to oznacza, że nie mogą się od tej chwili dotknąć. Dziewczyna postanawia wykorzystać swoje drugie życie jako dodatkową szansę.

W serialu przede wszystkim ujęła mnie konwencja. A jest to konwencja, nazwałabym... Kontrastu. Temat bowiem to typowy czarny humor, wiele jest żartów na temat śmierci, morderstw, itd., a jednocześnie jest utrzymany w bardzo baśniowej konwencji. Mamy narratora, który w każdym odcinku odwołuje się do przeszłości któregoś z bohaterów i mówi z dokładnością co do minuty, ile dany bohater miał lat (lub ile lat minęło). Narrator stosuje powtarzające się formułki, typu "A fakty są takie", opisuje uczucia i przemyślenia bohaterów, wprowadza nas w ten świat. Drugim takim baśniowym elementem jest strona wizualna. Jeśli ktoś chce nacieszyć swoje oko żywymi kolorami, ciekawymi kostiumami, czy wystrojem, a nawet jedzeniem - jest to serial zdecydowanie dla niego. Scenografia jest wręcz teatralna, bardzo ograniczona, mamy też elementy CGI (np. lokal Neda, Pie Hole, czy jak kto woli Słodką Dziurę, widzimy z zewnątrz tylko w postaci animacji i grafiki komputerowej). I choć momentami te elementy wizualne wydają się przesadzone, czy dziwne, to właśnie o to w tym chodzi. Innym baśniowym elementem jest nietypowy związek Neda i Chuck. I choć powtórzę się za Zwierzem Popkulturalnym, to jednak lepiej bym tego nie ujęła: podoba mi się odwrócony motyw tego związku. Nie ma tu motywu, że człowiek oglądając chce powiedzieć "No błagam, powiedz jej/jemu wreszcie!", tylko właśnie tu wszystko jest jasne. Między Nedem a Chuck jest ogromna chemia i to widać. Wiedzą, że siebie kochają. Tylko ich problem polega na tym, że nie mogą się bezpośrednio dotknąć.

Słów kilka o bohaterach. Nie będę nikogo oszukiwać, zaczęłam ten serial oglądać dla Lee. Pomijając już nawet to, że ktoś mi go polecił na tumblrze, ale autentycznie wciągnął. Ned Cukiernik (właśnie, tu ciekawostka, nigdy nie poznajemy jego nazwiska) jest słodki i sprawiał, że aż się momentami rozpływałam. Był dla mnie całkowitym zaskoczeniem, bo jest takim... Przeciwieństwem Thranduila (podobnie miałam, jak zobaczyłam Davida Tennanta w "Fright Night", gdzie jego postać była całkowitym przeciwieństwem Doktora). Jest uroczy, nieśmiały, choć można zrozumieć, dlaczego tak bardzo boi się dotyku nawet bliskich osób. Jest też czasami wrażliwy i z lekka naiwny, ale właściwie chyba niemożliwym jest to, żeby nie pokochać tej postaci. Lee Pace pokazał tu świetny talent komediowy (zwłaszcza, jeśli chodzi o mimikę).

Detektyw Emerson Cod jest również ciekawą postacią. Niby detektyw, głos rozsądku, wykonuje swoją pracę (oczywiście nie za darmo), a i on ma swoje tajemnice, jak chociażby taką, że poszukuje swojej córki, dla której to napisał książkę (lecz żaden wydawca nie chce jej przyjąć), lubi też szydełkować. Właściwie nie mam nic więcej do dodania, ponieważ Emersona (o którym dowiadujemy się z każdym odcinkiem coraz to ciekawszych rzeczy, podobał mi się bardzo odcinek z jego matką) też nie da się nie polubić.

Chuck. I tutaj właśnie mam mieszane uczucia. Nie byłam w stanie jej polubić tak do końca. Aktorka ją grająca jest bardzo sympatyczna, między nią i Nedem czuć chemię, ich wątek miłosny jest niebanalny, ale jednak... Sama w sobie mnie trochę irytowała. Może dlatego, że prezentuje ona postać, którą nazywa się "Manic Pixie Dream Girl", czyli w skrócie jest to postać kobieca, bardzo dziewczęca, która jest bystra, miła, dobra, ale tak naprawdę służy tylko po to, aby przynieść (najczęściej głównemu) bohaterowi męskiemu jakąś inspirację do zmiany w swoim życiu, robi też za taki "support", pomocniczkę. I choć rozumiałam jej motywację do zmiany w swoim własnym życiu, to, że chce wykorzystać swoją drugą szansę, tak jednak nie pojmowałam tak do końca, po co ona właściwie łazi wszędzie za Nedem i Emersonem. Nagle dołączyła do ich duetu, bo też chciała rozwiązywać zagadki kryminalne. Jestem trochę nieusatysfakcjonowana, bo liczyłam na to, że jednak Chuck będzie bardziej niezależna. I są momenty, gdzie taka jest (i za chwilę o tym powiem), ale są momenty, gdzie się zastanawiałam, po co ona właściwie tu się kręci. Dlatego też trochę zasmucił mnie tekst Neda z ostatniego odcinka (i tu lekki spoiler), gdzie mówi, że on przekłada jej szczęście ponad swoje własne. I oczywiście to widać, ale takiego poświęcenia ze strony dziewczyny już nie widać. Dlatego czegoś mi w niej brakuje, bo generalnie motyw Manic Pixie Dream Girl trochę jest wyeksploatowany, więc przydałby się jakiś powiew świeżości.

Olive Snook. I to jest postać, którą bardziej pokochałam od Chuck, ponieważ przeszła wielką zmianę. Od kobiety, która tylko wzdycha z powodu niespełnionej miłości do Neda do kobiety niezależnej, znającej swoją wartość i odnajdującą szczęście. Oczywiście Olive nie od razu taka była. Początkowo nie podobało mi się to, jak bardzo narzuca swoje uczucia Nedowi, lecz potem na szczęście schodzą one na dalszy plan. Olive i Chuck stają się co ciekawe przyjaciółkami, a nie rywalkami i wypada to wiarygodnie (choć są między nimi małe zgrzyty), dlatego bardzo lubiłam ich duet. Podobało mi się to, jak Olive z każdym odcinkiem odkrywa w sobie coraz większą pewność siebie oraz talent do rozwiązywania zagadek kryminalnych nie mniejszy, niż Emerson. Oraz wielki plus za to, że potrafiła ona poświęcić własne uczucia do Neda dla jego szczęścia, bez marudzenia o "friendzone". Olive jest akurat świetnym supportem (bo nienarzucającym się, tylko pełniącym swoją rolę) i bardzo lubię tę postać.

Kolejną wadą jest jednak zakończenie serialu. Chyba jeszcze nie widziałam serialu, który zostałby rozwiązany w tak niesatysfakcjonujący dla mnie sposób. Potwierdza się to, co m.in. mówiła moja koleżanka, kiedy rozmawiałam z nią o tym serialu - niestety twórcy za bardzo się pospieszyli. Rozumiem okoliczności, w jakich się to dokonało, ale mimo wszystko chciałoby się obejrzeć więcej. Niby zamknęli wszystkie wątki, ale jednak zrobili to bardzo pośpiesznie. Na tyle, że miałam takie "I to już koniec?" Jedne wątki się bardzo dłużyły, niestety, a inne zostały rozwiązane w ciągu kilku minut. I to jest coś, co mi się nie podobało. Ale nie wpływa na całkowitą ocenę serialu.

W podsumowaniu znów zgodzę się ze Zwierzem, że jest to serial, który trzeba kupić w całości. Jeśli jakiś element nie odpowiada widzowi (np. nie lubi czarnego humoru), to ten serial nie będzie dla niego frajdą. W moim przypadku było tak, że nawet jeśli widziałam wątki, które mi nie pasowały, to serial nadrabiał czymś innym, jak w przypadku Chuck, która sama w sobie potrafi być irytująca, ale jej relacje z Nedem, czy z Olive są świetne. Dlatego ten serial oceniam jako bardzo dobry (8/10). I polecam każdemu, kto ma trochę czasu w trakcie sesji (i nie tylko :)), a chce obejrzeć coś, co nie ma dużej ilości odcinków i coś lżejszego w ramach odetchnienia.

PS. Słów kilka o tytule, bo przypomniało mi się teraz. Chyba to się stanie moim stałym elementem recenzji, jeśli tytuł polski będzie się znacząco różnił od oryginalnego. Otóż zwrot "pushing daisies" znaczy "wąchać kwiatki od spodu", co ma sens, jeśli chodzi o fabułę serialu. Natomiast "Gdzie pachną stokrotki"... No cóż, ta zmiana akurat wypada na minus, ponieważ nic nam to nie mówi. Ale z tytułami zawsze jest problem. Nie miałabym osobiście tutaj pomysłu na lepszy. 
Share:

sobota, 1 lutego 2014

American Horror Story: Coven (2013-2014)

UWAGA: RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Jestem świeżo po obejrzeniu trzeciego sezonu "American Horror Story". Serial był już nominowany w kilku kategoriach do Złotych Globów, niestety, nie udało się mu jeszcze zyskać tej nagrody. A szkoda, bo jest to ciekawa pozycja, jaka pojawiła się w gatunku (i ogólnie w serialach) w ciągu kilku ostatnich latach.
Źródło: fansided.com
Od razu mogę powiedzieć na wstępie, że ci, co chcą zacząć swoją przygodę z AHS, mają dość ciekawe zadanie. Serial ma bowiem bardzo ciekawą formę. Do tej pory ukazały się trzy sezony, planowany jest czwarty. Otóż specyficzna forma serialu polega na tym, że każdy sezon opowiada zupełnie inną historię. Dlatego nie jest konieczne oglądanie serialu od początku. Ja osobiście zaczęłam oglądać go od drugiego sezonu, czyli "Asylum", a pierwszy nadrobiłam sobie przed emisją "Coven". Pierwszy sezon opowiada o nawiedzonym domu, drugi o tajemniczym szpitalu psychiatrycznym, a trzeci - o czarownicach. Kolejną specyfiką serialu jest to, że część aktorów powtarza się, choć grają zupełnie inne postacie (dla fanów Star Treka: w dwóch pierwszych sezonach świetnie zagrał Zachary Quinto, niestety w trzecim sezonie go zabrakło). Powtarza się piątka aktorów, a mianowicie: Jessica Lange, Lily Rabe, Sarah Paulson, Evan Peters i Frances Conroy. Grają różne role, nie zawsze ich postacie są postaciami głównymi. Polecam się przekonać samemu. A teraz przejdę do właściwej recenzji serialu. Od tej chwili możliwe są spoilery, więc jak ktoś nie oglądał, to czyta dalszy tekst na własną odpowiedzialność.

Sezon trzeci "American Horror Story" zaczyna się od tajemniczego wypadku spowodowanego przez Zoe, młodą dziewczynę mieszkającą gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Kiedy dziewczyna zaprasza do siebie chłopaka, z którym chce uprawiać seks, chłopak dostaje dziwnego ataku, który powoduje jego śmierć. Po tym incydencie matka Zoe wyjawia jej sekret - dziewczyna jest czarownicą, tak jak jej babcia. Zoe zostaje odesłana do Nowego Orleanu, do akademii dla dziewcząt z podobnymi mocami. Poznaje tam dość ekscentryczne osoby - dyrektorkę szkoły, Cordelię Foxx, która bezskutecznie stara się z mężem Hankiem o dziecko, młodą i rozpuszczoną gwiazdę Hollywood, Madison Montgomery, chorobliwie otyłą murzynkę Queenie oraz Nan, cierpiącą na Zespół Downa. Każda z dziewcząt ma inne moce (Madison - telekineza, Queenie - moce voodoo, Nan - jasnowidzenie). Wkrótce dziewczęta poznają Wielebną (Supreme*) zakonu, a jest nią matka Cordelii, Fiona Goode. Każda z nich skrywa pewien mroczny sekret, a w ciągu serii dowiadujemy się bardzo wielu rzeczy na temat tajemniczego zakonu...

I tu zaczynają się moje mieszane uczucia. Bo sezon ten ma dużo zalet, ale chyba jeszcze więcej wad. Pomimo, że ogląda się go całkiem przyjemnie i potrafi wciągnąć, to chyba główną wadą jest to, że jest on bardzo nierówny. Jest taki kryzys, wydaje mi się, że ma on miejsce mniej więcej w środku sezonu. Odcinki wtedy zaczynają się robić nudnawe, mamy dużo postaci, a scenariusz praktycznie skupia się tylko na Fionie i wątku jej choroby. Polubiłam Fionę jako postać, jako kobietę zimną, bez uczuć, dążącą chorobliwie do swojego pragnienia wiecznego życia, bez skrupułów pozbywającą się wrogów, ale... Były też postacie, o których chciałam wiedzieć coś więcej, a zostały one zepchnięte na dalszy plan. Tym samym wątek choroby Fiony robi się nudny. Nie mówiąc o tym, że jest on podany widzowi... Zbyt nagle. Druga rzecz, która mi nie pasowała, to właśnie coś, co wspomniałam wcześniej, czyli mnogość postaci. Niestety, twórcy zostawili sobie furtkę w postaci możliwości wskrzeszania. Dlatego w przeciwieństwie do drugiego sezonu, kiedy ktoś umierał, to mieliśmy poczucie, że to na zawsze, że już ta postać nie wróci, tak tutaj śmierć to nie jest nic pewnego. Nie zdradzę, które postacie wracają, a które nie (bo część umiera nawet kilka razy), ale w pewnym momencie mamy coś, co m.in. przeszkadza mi w pisaniu Moffata - czyli śmierć to nic takiego, nie robi to na mnie żadnego wrażenia (a w przypadku horroru powinno). Przez to wątki się mnożą i mnożą i niektóre są ciekawie rozwiązane (jak wątek Myrtle Snow, który bardzo mnie zaskoczył pod koniec), a inne rozczarowują (jak wątek Misty Day, która była dla mnie jedną z najciekawszych postaci). Przy zakończeniu miałam mieszane uczucia, ale uważam, że jest ono lepsze, niż zakończenie drugiego sezonu, które zostało moim zdaniem zepsute przez niepotrzebne dodanie wątków. W każdym razie zakończenie działa na wyobraźnię widza, ponieważ otwiera nowe możliwości dla fanów, chociażby w postaci tworzeniu fanfiction.

Ale mimo wszystko sezon ma również zalety. Pierwszą zaletą będzie dla mnie strona wizualna. Są momenty naturalistyczne, że odwracałam aż wzrok, bo zwyczajnie mnie brzydziły, ale są momenty, kiedy są one ucztą dla oczu, jak chociażby surowy wystrój akademii i kontrastujące czarne stroje czarownic. Ogólnie kostiumy są bardzo ciekawie zrobione, estetyczne i... No, po prostu bardzo mi się podobają, cieszyły moje oko. Klimat Nowego Orleanu również przypadł mi do gustu, tak samo jak wplecenie do serialu wątków legend miejskich związanych z tym miastem (wykorzystanie autentycznych postaci Madame de LaLaurie i Marie Laveau wypadło świetnie). I choć pewne wątki zaczęły mnie drażnić, czy irytować, tak niektóre miały wielki potencjał i aż proszą się o rozwinięcie. Bardzo dobrze działają po prostu na wyobraźnię. Do gustu przypadła mi również muzyka, dość zróżnicowana, bo i reprezentująca dany przedział czasowy (np. mamy wątki, których akcja toczy się w XIX wieku, mamy też lata 20. XX wieku, czy lata 70.) i za to wielki plus. Do aktorstwa również nie mam zastrzeżeń, zwłaszcza ciekawie reprezentuje się (oprócz "stałej ekipy") Emma Roberts, czyli bratanica Julii Roberts. Dziewczyna młoda, a bardzo utalentowana (bo żeby zagrać taką postać, jak Madison, potrzeba też dużego talentu) i życzę jej powodzenia w dalszej karierze.

Podsumowując: serial "American Horror Story" to jedna z najciekawszych pozycji ostatnich lat. Niech nie zmyli was jednak sam tytuł, bowiem wiele wątków wcale nie jest strasznych, czy schematycznych, jak w typowym horrorze, gdzie postacie nie wykazują się żadną inteligencją. Mimo wszystko ten sezon nie uważam za najlepszy. Wciąż "Asylum" jest dla mnie na pierwszym miejscu, ale jest przed "Murder House" (który momentami bardziej przypominał dramę rodzinną i nudził). Moja ocena to 7,5/10, czyli dobry z wielkim plusem lub też bardzo dobry z minusem.

* W napisach spotkałam się z tłumaczeniem "Najwyższa", dlatego też podaję nazwę oryginalną, żeby Czytelnik sam mógł osądzić, które tłumaczenie jest najlepsze. 
Share: