piątek, 28 listopada 2014

Igrzyska Śmierci: Kosogłos, część 1 (2014)

Ponad rok temu pisałam recenzję filmu "W pierścieniu ognia". Film był dobrze zrealizowany, żeby nie powiedzieć, że przebijał część pierwszą, która bez znajomości książki mogła się wydawać nieco nudna. Natomiast część druga była fabularnie i wizualnie zrealizowana w świetny sposób. Do tego film dorzucał coś od siebie, sceny, które ciężko było szukać w książce. Jednakże niestety o "Kosogłosie" nie mogę mówić w samych superlatywach. Nie jest to film zły, ale dobry też nie. Za specjalnie też nie spieszyło mi się do kina, zwłaszcza, kiedy dowiedziałam się, że ostatnia część trylogii będzie podzielona na pół, zgodnie z ostatnią modą panującą w kinie (Harry Potter, Zmierzch). Moim zdaniem to już nie wróżyło dobrze temu filmowi.
Źródło: filmweb.pl
Katniss po walce na arenie znajduje się w Dystrykcie 13, który (rzekomo zniszczony) przeniósł się do podziemia. Niestety, Peeta, Johanna i Annie są przetrzymywani w Kapitolu. Tymczasem prezydent Coin, przywódczyni Dystryktu 13, ma zadanie dla Katniss - ma ona stać się Kosogłosem, symbole rewolucji i bohaterką propagandowych filmów, które mają dotrzeć do ludzi w różnych dystryktach. Katniss niechętnie przystaje na owe warunki, lecz jej najważniejszym celem jest ocalenie Peety.

Może zacznę od tego, że książka "Kosogłos" różni się od pozostałych dwóch części. Mało w niej akcji, a więcej przemyśleń bohaterki, refleksji na temat jej życia, relacji z innymi. I chyba dlatego błędem było dzielenie filmu na dwie części. Po prostu fabularnie niewiele się w nim dzieje. Dużo scenek nie wnosi właściwie nic, a jedynie są takim dodatkiem, którego równie dobrze mogłoby nie być. Po drugie, podział filmu jest strasznie niekorzystny dla części postaci - sądzę, że nie trzeba czytać książki, czy być geniuszem, by domyśleć się, że za niektórymi bohaterami stoją nieczyste intencje. Jeszcze w dodatku mówienie o jedności, jednym głosie, budzi niemiłe skojarzenia. Od razu też możemy się domyśleć, że z Peetą dzieje się coś złego, a przez to reakcje ludzi z Dystryktu 13 są niezrozumiałe - czy naprawdę Katniss była jedną, jedyną osobą, która pomyślała, że Kapitol może zastraszyć czy szantażować Peetę?

Inne sytuacje są również dość chaotyczne, nawet jak na rewolucję. Bo niby rewolucja jest trochę sterowana odgórnie, w końcu Dystrykt 13 po to tworzy filmy propagandowe, ale jednak zachowania ludzi są niezaplanowane, bez żadnej strategii lub coś się dzieje za kulisami, a widz o tym nie wie (np. to, że dani ludzie mają plan, jak zniszczyć tamę czy zabić Strażników Pokoju).

W filmie "Kosogłos" również lepiej radzą sobie postacie drugoplanowe, niż pierwszoplanowe. Katniss jakby straciła zapał, Liam Hemsworth jak był drewniany, tak pozostał (w dodatku nie lubię Gale'a), a Julianne Moore jakoś nie jest przekonywująca w roli prezydent Coin (widać po niej, że od razu coś się święci, a w książce nie było to takie oczywiste). Sporym rozczarowaniem jest również Natalie Dormer jako Cressida, reżyserka filmów propagandowych. Jej postać nie ma zbyt wiele do pokazania. Za to film kradnie Elizabeth Banks jako Effie i Woody Harrelson jako Haymitch. Również Sam Claflin jako Finnick gra o wiele bardziej przekonywująco.

Nie można jednak powiedzieć, że wszystko w tym filmie jest złe. Świetna jest muzyka (do tej pory w głowie mi siedzi "Hanging Tree"), świetne są efekty specjalne (nie jest ich ani za dużo, ani za mało) oraz ogólnie strona wizualna (choć daleko jej do "W pierścieniu ognia", która była wręcz ucztą dla oczu). Dwie godziny mijają również dość szybko, choć jak wspomniałam - niepotrzebny jest ten podział i on zdaje się jest przyczyną wszystkich mankamentów w filmie.

Nie wiem jednak, komu mogłabym polecić ten film. Fani książki mogą czuć się zawiedzeni, że film kończy się w kiepskim momencie (bez spoilerów: brakuje jakiegoś cliffhangera), a z kolei osoby, które nie czytały książki, mogą poczuć, że film jest przewidywalny. Jest prawdopodobnie on taki "przejściowy". I jak wspominam, większości problemów dałoby się uniknąć, gdyby nie podział filmu. Chyba mogę go polecić tylko wielkim fanom. A ode mnie ta część dostaje ocenę 7/10, czyli jest dobry (jednak kilka ról, o których mówiłam i muzyka z efektami specjalnymi łagodzą moją ocenę).
Share:

środa, 26 listopada 2014

Monster (2004)*

Przyznaję, że do chwili obejrzenia tego anime miałam tak, że mówiłam, że gdybym miała polecić anime osobom, które nie oglądają zazwyczaj tego gatunku, to byłoby to "Death Note". "Notatnik" był dość nietypowym tytułem, w którym elementy absurdalne czy nadprzyrodzone były ograniczone do minimum, kreska była dość realistyczna, a fabuła nietypowa i ciekawa, jak na kryminał oczywiście. Wczoraj jednak skończyłam 74-odcinkowe anime pt. "Monster". I osobiście uważam, że to anime (notabene wyprodukowane przez to samo studio, co Death Note) bije na łeb. "Monster" to anime bardzo nietypowe. Pełne realizmu, bez elementów nadprzyrodzonych, w dodatku ze świetnie poprowadzoną fabułą. Jak to możliwe, że ani jeden odcinek nie był dla mnie nudny?
Źródło: filmweb.pl
Akcja rozpoczyna się w roku 1986, w Niemczech. Doktor Kenzou Tenma jest młodym, utalentowanym neurochirurgiem. Zdaje się, że ma wszystko: jego kariera idzie naprzód, ma poparcie ordynatora, a jego narzeczoną jest piękna córka jego szefa. Wszystko zmienia się w chwili, kiedy Tenma podejmuje decyzje, że uratuje życie chłopca, który został postrzelony, a nie burmistrza. W efekcie burmistrz umiera, a Tenma tym samym zostaje pozbawiony z dnia na dzień wszystkiego, co do tej pory osiągnął. Znajomi zaczynają się od niego odwracać. Wtedy nagle w tajemniczych okolicznościach ginie ordynator i jego bezpośredni podwładni. Podejrzenia padają na Tenmę, jednakże młody japoński doktor zyskuje dobrą posadę. W tym samym czasie operowany chłopiec, Johan i jego siostra bliźniaczka, Anna (która przebywała w szpitalu, będąc w szoku) uciekają ze szpitala. Dziewięć lat później okazuje się, że zabójcą był nie kto inny, a Johan, czyli tytułowy "potwór", zabijający bez skrupułów ludzi dla własnych celów. Jednakże poszlaki mówią, że winnym zabójstwa jest Tenma. Doktor, żałując tego, że uratował Johana, postanawia go zabić.
Share:

czwartek, 20 listopada 2014

Hobbit: Pustkowie Smauga - recenzja edycji rozszerzonej na DVD (2014)

Wkrótce minie rok, od kiedy napisałam recenzję Pustkowia Smauga niemalże zaraz po zobaczeniu filmu w kinie. W oczekiwaniu na ostatnią część, "Bitwę Pięciu Armii", jako prezent już gwiazdkowy kupiłam sobie DVD z rozszerzoną edycją "Pustkowia". Wprawdzie na ostatnią część filmu nie czekam już tak bardzo (i myślę, że to jest zasługa głównie marketingu. Na pewno napiszę o tym w recenzji "Bitwie Pięciu Armii", bo pod względem fandomowym marketingowcy mocno zawiedli), ale wiedziałam, że DVD z rozszerzoną edycją muszę mieć w swojej kolekcji. I na tym wydaniu chciałabym się skupić. 
Pudełko od strony graficznej jest bardzo ładnie zaprojektowane.
Jeśli chodzi o recenzję filmu samą w sobie, odsyłam do linka wyżej. Czy coś się w mojej opinii zmieniło przez ten czas? Niewiele, acz po paru dyskusjach i kilku własnych przemyśleniach doszłam do wniosku, że w wersji kinowej zawiódł bardzo mocno montaż. Film momentami wyglądał na bardzo okrojony, przez co pierwsza część leci bardzo szybko, a druga - dłuży się. Jednakże nie chciałam, żeby to wersja kinowa zaważyła na mojej ocenie, skoro wiedziałam, że zakupię wersję DVD z dodatkowymi scenami.

Co dostajemy w pięknym pudełku z pięcioma płytami? Na dwóch płytach znajduje się film w kilku wersjach językowych oraz wersja z komentarzem twórców (niestety, wersja z komentarzem nie posiada napisów nawet angielskich). Na trzech kolejnych mamy mnóstwo dodatków na temat tworzenia filmu, muzyki, scenografii. Jeśli chodzi o sam film, wybrałam wersję z lektorem. Ponownie była to jedyna opcja, jakiej nie widziałam. A widziałam już film z napisami, w wersji oryginalnej, czy nawet spiracony dubbing.

Choć dubbing uważam za porażkę na całej linii (bo choć głosy są nawet dobrane, to jednak niektóre teksty wołają o pomstę do nieba, czasami są nietrafione lub udziwnione na siłę. Twórcy polskiego dubbingu nie postarali się, aby teksty polskie pasowały do ruchu ust, niestety), to jednak i lektor nie ustrzegł się wpadek. Lubię głos Piotra Borowca, ale jednak byłam mocno zawiedziona tym, jak przede wszystkim odczytywał imiona: "Smog" zamiast "Smaug" (myślałam, że to jednorazowe, ale lektor cały czas tak czyta. A Peter Jackson wyjaśniał to fanom z krajów anglojęzycznych - że choć zgodnie  z wymową angielską powinno tak się czytać, to poprawna wersja to "Smaug"), "Boruf" zamiast "Bofur" (na szczęście jednorazowa wpadka), czy "Bi-orn" zamiast "Beorn" (co jest śmieszne, bo nawet w wersji oryginalnej jest ta druga wersja). Ale nie licząc tych wpadek - nie jest źle.

Co otrzymujemy przy obiecanych dodatkowych 25 minutach, które wydłużają film do 3 godzin? Przede wszystkim scenki, które ładnie uzupełniają całość, a przy tym nie są zapychaczami. Jeśli ktoś narzekał, że w filmie nie było scenek, które były w książce, to wersja rozszerzona powinna go usatysfakcjonować. Mamy bowiem dość dużo scenek z Beornem, które w dodatku są bardzo zbliżone do oryginału książkowego. Mamy pokazaną przeprawę przez rzekę w Mrocznej Puszczy czy scenkę z białym jeleniem, który jest symbolem Thranduila. Mamy dość dużo ciekawych scenek z Thrainem, ojcem Thorina (jedna jest w dodatku bardzo wzruszająca). Może jedyna scenka, która mnie zaskoczyła, ale i zniesmaczyła, to scenka w Esgaroth, która chyba zdaniem twórców miała być dość zabawna, ale moim zdaniem humor w niej był zbyt odważny jak na film, który ma być jednak filmową baśnią. Nie zdradzając szczegółów, dodam tylko, że jest to scenka, gdzie Alfrid podaje swojemu panu dość nietypowe danie.

Jeśli komuś jest mało tych 25 minut, tego powinny usatysfakcjonować dodatki. Jest ich naprawdę dużo, dlatego na razie obejrzałam tylko te, które mnie najbardziej interesowały. W dodatkach zawarte są też usunięte sceny, które ostatecznie nie znalazły się w filmie (miejscami Peter Jackson wyjaśnia, dlaczego). Mimo to jest to miły ukłon w stronę fanów. Wiem doskonale, że nie można mieć wszystkiego, dlatego jednak trochę żałuję, że nawet w dodatkach nie znalazła się scena, o której mówiła mi Evangeline Lilly, kiedy zadałam jej pytanie na chacie z fanami - a mianowicie chodzi o scenę, w której Tauriel budzi pijanych strażników, a oni otrzymują od niej reprymendę. Myślę, że to byłoby o wiele zabawniejsze, niż scena z Alfridem.

Jeśli chodzi o stronę graficzną wydania, to bardzo mi się ona podoba. Pudełko jest eleganckie, skromne, nie ma oklepanej wersji z plakatem z postaciami. Podoba mi się, że pudełko jest chropowate. W środku znajdziemy mapę Thorina oraz grafikę ze Smaugiem, a z przodu jedną z wersji plakatu kinowego. Płyty również wyglądają bardzo ładnie - grafiki Alana Lee pasują do całości.

Jeśli miałabym ocenić samo wydanie DVD, to moim zdaniem "Pustkowie Smauga" zasługuje na mocne 8/10, czyli jest bardzo dobre. Ma sporo plusów, ale jednak trochę minusów się znajduje (a największym z nich jest chyba cena, ale dlaczego tak jest, to chyba jest temat na oddzielne dywagacje). Mimo wszystko polecam, chociażby jako prezent świąteczny. Jako bonus dodaję tym razem własne zdjęcia (przepraszam za jakość, aparat w telefonie najlepszy nie jest). 




Share:

wtorek, 11 listopada 2014

R. Galbraith - Jedwabnik (2014)

Po przeczytaniu "Wołania Kukułki" nie mogłam się doczekać kolejnej książki pani Rowling, wydanej pod męskim pseudonimem Robert Galbraith. I nie zawiodłam się, bowiem kontynuacja spełniła moje oczekiwania. Być może nawet pod pewnymi względami książka ta przebiła poprzednią część, ale autorka jednak nie ustrzegła się kilku mankamentów. Jednakże nie mogę nazwać "Jedwabnika" złym tytułem, bo z całą pewnością tak nie jest.
Źródło: datapremiery.pl
Tym razem Cormoran Strike po wielkim sukcesie sprawy Luli Landry staje się rozchwytywanym detektywem. Pewnego dnia do jego biura zjawia się Leonora Quine, żona pisarza Owena, która prosi go o pomoc w odnalezieniu zaginionego męża. W trakcie śledztwa okazuje się, że Owen został brutalnie zamordowany, co ciekawe, w dokładnie w taki sam sposób, jak bohater jego najnowszej, niewydanej książki, Bombyx Mori. Strike trafia do półświatka literackiego i próbuje dowiedzieć się, kto jest mordercą pisarza.

Świeże wrażenia po przeczytaniu książki nie pozwalają mi uporządkować myśli. Wydaje się, że pani Rowling ma talent do pisania kryminałów. Tworzy całą atmosferę w niesamowity sposób, usypiając niejako czujność czytelnika. Nie zdradzając szczegółów, mogę jedynie powiedzieć, że wskazówki dotyczące tego, kim jest zabójca, mamy już w pierwszych rozdziałach powieści, jednakże ja osobiście nie zwróciłam na nie uwagi. Pod koniec miałam tylko poczucie złości (acz to pozytywne) - "Że też na to nie wpadłam!" Fabuła toczy się dość płynnie, a człowiek czyta i czyta z zapartym tchem, bo już chce wiedzieć, jakie jest rozwiązanie. Po drugie, podoba mi się motyw "powieści w powieści", ponieważ mamy w książce zawartą fabułę powieści pisarza. Pokręcona i dziwaczna, jednak jest kluczem do zrozumienia całości. I bardzo też podobał mi się opis świata literackiego, świata pisarzy i wydawców, ludzi o wielkim ego, ale też i zakłamanych. Pani Rowling świetnie uchwyciła to, co jest najciekawsze w artystach, a równocześnie najmroczniejsze.

Wady? Przede wszystkim zbyt dużo opowieści o życiu prywatnym Robin i o życiu Charlotte, byłej narzeczonej Strike'a. Przyznaję, że charakter Robin, jako młodej dziewczyny, która próbuje coś osiągnąć i udowodnić, że nadaje się do tej pracy, został dobrze uchwycony, ale jednak momentami jest za dużo wątków pobocznych, obyczajowych, na temat Robin i jej narzeczonego, a te wątki momentami aż przyćmiewają to, co najważniejsze w fabule. Drugi mankament... To raczej moje zażalenie do Empika, a nie do wydawnictwa, czy do fabuły. Mianowicie, kupując książkę, widniała na niej "piękna" naklejka z napisem "Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling!" Myślę, że książka sprzedałaby się bez tej informacji, bo ci, którzy czytali poprzednią część, wiedzą o tym doskonale. Poza tym - jest tyle recenzji, informacji... A tak to naklejka tylko szpeciła moim zdaniem książkę.

Podsumowując: "Jedwabnik" to kryminał wręcz idealny. Z niebanalną zagadką, z zaskakującym rozwiązaniem, z dobrymi bohaterami. Książkę czyta się naprawdę szybko i jest wciągająca, jak mało która. Jest to godna kontynuacja "Wołania Kukułki" i mam nadzieję, że dalsze części przygód Cormorana Strike'a będą równie pasjonujące. A książka otrzymuje ode mnie notę 8/10, czyli bardzo dobra. Jeśli nie czytaliście jeszcze, to jest to idealny czas. Powieść z pewnością wypełni długie, jesienne wieczory. 
Share:

niedziela, 9 listopada 2014

Doctor Who - sezon 8 (2014)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Z tą serią mojego ulubionego serialu wiązałam dość duże nadzieje na zmiany. Byłam naprawdę dobrej myśli, kiedy twórcy zapowiedzieli zmianę odtwórcy roli Doktora, a także przedstawili nam nowego sprzymierzeńca, Danny'ego Pinka, czy wroga, którym miała być tajemnicza Missy. I... Muszę przyznać wprost - jestem okropnie rozczarowana. Może całej serii nie nazwałabym kiepskiej, bo takową nie jest, ale nijaką - to określenie bardzo do niej pasuje. Niestety. Bo... W gruncie rzeczy nie wywołuje żadnych emocji. Ale po kolei.
Źródło: ibtimes.com
W odcinku świątecznym widzieliśmy, jak Doktor regeneruje się, przybierając postać mężczyzny około 50-letniego. I seria jest kontynuacją jego przygód. Doktor wciąż podróżuje z Clarą Oswald, jednakże te podróże staje się tylko jakąś odskocznią od rzeczywistości dla samej Clary. Dziewczyna znajduje bowiem pracę jako nauczycielka, tam też poznaje Danny'ego Pinka, byłego żołnierza, z którym zaczyna się spotykać. W międzyczasie podróżuje z Doktorem, a ich wrogiem okazuje się enigmatyczna Missy, która zabiera zmarłe osoby do swojego "nieba".

Jeśli ktoś śledzi mojego fanpage'a na facebooku, to mógł widzieć krótkie posty podsumowujące każdy odcinek. I... O ile pierwszymi odcinkami byłam wręcz zachwycona, wiązałam pozytywne nadzieje z nową serią, tak z odcinka na odcinek widziałam, że coś jest nie tak. I od tych wad serii chciałabym zacząć.

Normą jest przy Doktorze, że jest jeden główny scenarzysta (w tym przypadku Steven Moffat), ale nie pisze on wszystkich odcinków. Często pole do popisu mają inni scenarzyści, jak np. w poprzednich seriach Neil Gaiman. Tak było i tym razem. Słyszałam, że zwykle jest tak, że choć przy szczegółach scenarzyści mają wolną rękę, tak główny scenarzysta i tak musi wszystko zatwierdzić, by pasowało to do ogólnego zamysłu. W tej serii mam wrażenie, że scenarzyści nie mogli się dogadać ze sobą. Co scenarzysta, tym inna wizja Doktora i Clary. Szczególnie widać to w przypadku Clary. Z jednej strony fajnie, że znalazła swoje powołanie i jest nauczycielką. Ale z drugiej strony - żaden scenarzysta nie potrafił jej przedstawić jako osoby, która jest w tym zawodzie z powołania. Żeby nie powiedzieć, że jest kiepskim pedagogiem, co widać dobitnie w odcinku "In the Forest of the Night". I nie trzeba być nauczycielem, by widzieć, że Danny i Clara popełniają elementarne błędy. Najlepiej Clara wypada w odcinkach "Mummy on the Orient Express" i "Flatline", pisanych przez tego samego scenarzystę. Nie jest bowiem w nich nauczycielką, lecz towarzyszką Doktora, czyli tak, jak to powinno być. Druga sprawa, która po części wynika z pierwszej, to Danny. Jestem mocno zawiedziona tą postacią. Liczyłam, że to będzie kolejny towarzysz Doktora, a okazał się chłopakiem Clary. I w zasadzie do tego był ograniczany. Był chłopakiem swojej dziewczyny, który był zazdrosny o podróże z Doktorem, w dodatku nie potrafił się zmierzyć z traumą wojenną (zabił dziecko i ciągle w nim to siedzi. Przy tym bardzo mocno okazuje wrażliwość. Przy okazji, czy taka osoba powinna być nauczycielem? Nie wydaje mi się). Danny był strasznie słabo nakreśloną postacią. Koniec końców, okazało się nawet, że nie wie nic o swojej dziewczynie i kocha ją za... No chyba za wygląd, bo za co więcej? Dlatego nie wzruszyła mnie jego śmierć, a nawet ucieszyła - choć i moment rehabilitacji poprzez przywrócenie do życia dziecka, które zabił, jest cholernie słaby. Zrobił to po to, by mieć czyste sumienie. Tak się nie zachowuje żołnierz. A i w przypadku Clary... Od jej strony ten związek był dość dziwnie pokazany. Z jednej strony dziewczyna prawie oszalała, gdy dowiedziała się, że jej chłopak zginął (trochę to wyglądało, jakby była w toksycznej relacji, że musi z nim być), ale po wszystkim bardzo łatwo się pogodziła ze śmiercią. Samo odejście Clary uważam za dość słabe. Poprzednie odejścia były dość dramatyczne lub kierowane zdrowym rozsądkiem (np. Martha). Przy Clarze nie odczułam niestety nic. Trzecia i chyba najgorsza sprawa - sam Doktor. Nie wiemy, jaki on jest. Rozumiem, że po regeneracji trochę to wszystko się kształtuje, czasami nawet potrafił zapomnieć, jaki ma być, itd., ale żeby to trwało tyle czasu? I smutno mi się robiło przy odcinku "Kill the Moon", kiedy Doktor mówił, że dziewczynka z klasy Clary nie jest nikim ważnym. Mówił to ten sam Doktor, który mówił przypadkowym ludziom "Who said you're not important?"! Rozumiem, że po tych wszystkich przejściach regeneracja może być zgorzkniała, ale nie pamiętam, żeby Doktor do tego stopnia gardził ludźmi. No i wciąż nie wiemy, jaki on jest. Poza tym, że jest trochę gburowaty. Ale czy taka cecha wystarczy? Czy gdzieś tkwi w nim jeszcze ten stary Doktor? Nie wiem. Nie mam nic do Capaldiego, który jest świetnym aktorem, ale na razie 12 wcielenie Doktora mnie nie przekonuje. Nie mówię o takich sprawach jak to, że miało być wyjaśnienie, dlaczego Doktor ma twarz człowieka, którego już spotkał w Pompejach (nic nie zostało wyjaśnione) ani o motywie z zaginioną Gallifrey - dopiero na koniec jest mowa o tym i możliwe, że to będzie motyw przewodni kolejnego sezonu. W moim odczuciu za późno się za to zabrali. Jeśli przyszły sezon będzie w przyszłym roku, to miną dwa lata od odcinka rocznicowego, w którym była mowa o Gallifrey. Przez ten czas wielu ludzi zdąży zapomnieć, o co w ogóle chodziło.

Nie oznacza to, że sezon ten nie ma żadnych zalet. Zaletami będą poszczególne odcinki, które bywały świetne, albo przynajmniej powyżej średniej. Bardzo podobały mi się pierwsze dwa odcinki, które były ciekawym wprowadzeniem do nowej regeneracji i z którymi wiązałam wielkie nadzieje, bo były po części powrotem do tego co było - czyli nie forma jest ważna, a treść. Niestety, mieliśmy też dość nijakie i nudne odcinki. Za najgorszy odcinek tej serii uważam "Kill the Moon", w którym główny bohater zachowuje się, jak nie on. Najlepsze odcinki? "Mummy on the Orient Express" i "Flatline" - taki również powrót do tego, co najbardziej lubię w Doktorze. Pierwsza część finału, czyli "Dark Water" również bardzo mi się podobała, choć rozwiązanie całości, czyli "Death in Heaven", nieco mnie rozczarowało. I właśnie w finale nieco zaskoczyła mnie Missy, mimo że w połowie odcinka "Dark Water" domyśliłam się, kim ona naprawdę jest. I choć pomysł z regeneracją Mastera w kobietę uważam za ciekawy, jednak wykonanie było nieprzemyślane. Miałam wrażenie, że aktorka, która grała Missy, próbuje naśladować Simma, zamiast stworzyć własną, unikalną regenerację.

Podsumowując - serię ósmą nie uważam za najlepszą, ale też daleko jej do serii szóstej, którą uważam za najgorszą. Plasuje się gdzieś pośrodku. Najgorszą wadą jest to, że jest po prostu nijaka i ciężko czasami sobie przypomnieć, o czym był dany odcinek. I chyba moim błędem było to, że wiązałam z tą serią wielkie nadzieje na lepsze zmiany, a okazała się dość dużym rozczarowaniem. Teraz pozostaje czekać do świąt oraz na następną serię. A seria otrzymuje ode mnie ocenę 6,5/10, czyli dobra z minusem
Share:

poniedziałek, 3 listopada 2014

Kuroshitsuji: Mroczny kamerdyner - recenzja wydania polskiego (2006-)

W tej recenzji chciałabym się skupić przede wszystkim na wydaniu polskim tej mangi, które mamy dzięki wydawnictwu Waneko. Jednakże nie omieszkam pominąć innych aspektów. Nie tak dawno w końcu pisałam recenzję trzeciego sezonu anime. Obiecałam wrócić do pewnych szczegółów właśnie przy recenzji wydania polskiego. I oto jestem! Kolekcjonowanie tomików upłynęło szybciej, niż mogłam się tego spodziewać. Oczywiście to nie jest koniec mangi, samo wydawnictwo zapowiedziało, że będzie kontynuacja, ale po prostu dogoniliśmy wydanie japońskie, dlatego uznałam, że jest to stosowny moment, by napisać recenzję.
Źródło: goodreads.com
Anglia, XIX wiek, czasy wiktoriańskie. Posiadłością Phantomahive zarządza hrabia Ciel, który mieszka w pałacu wraz ze swoją służbą, w tym z kamerdynerem Sebastianem Michaelisem. Ciel pełni rolę "psa królowej", czyli na zlecenie królowej Wiktorii rozwiązuje tajemnicze zagadki, z którymi nie radzi sobie Scotland Yard - i nierzadko są one powiązane z siłami nadprzyrodzonymi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że hrabia Ciel ma 13 lat, a jego kamerdyner jest tak naprawdę demonem. Ciel w wieku 10 lat zawarł faustowski pakt z Sebastianem, na mocy którego demon będzie mu służył i pomoże zemścić się na ludziach, którzy zabili rodziców Ciela i skrzywdzili chłopca, a w zamian za to Ciel któregoś dnia pozwoli pożreć swoją duszę demonowi. Kamerdyner jest piekielnie dobry w tym, co robi i jest na każdy rozkaz swojego pana.

Waneko wydało pierwszy tomik Kuroshitsuji w październiku 2011 roku i tej pory też regularnie kupuję mangę. Korciło mnie, aby zaglądać do skanlacji angielskich, lecz z szacunku dla wydawnictwa i dla roboty, jaką wykonuje, nie robię tego. Otrzymujemy bowiem bardzo przyzwoity produkt. Jednakże nie dotrwałabym do tego tomu dziewiętnastego, gdyby nie najważniejsze czynniki, takie jak fabuła i postacie.

O tychże czynnikach wspominałam co nieco przy recenzji anime, jednakże tu pozwolę sobie powiedzieć nieco więcej. Kuroshitsuji zaliczam do kategorii dzieł, w których główną siłą są postacie. Nie twierdzę przy tym, że fabuła jest beznadziejna, bo nie jest. Jest jednak ona dosyć fragmentaryczna. Istnieje ten główny wątek zemsty na ludziach, którzy uczynili Cielowi krzywdę, ale jednak w większości jest on prowadzony gdzieś w tle. Mamy trochę wskazówek, o co w tym wszystkim może chodzić, ale na dzień dzisiejszy nie wiemy dokładnie nic - nie chcę sobie psuć zabawy, czytając kolejne rozdziały jako skanlacje, ale przeczuwam, że zmierzamy jednak powoli do końca i rozwiązania całości. Fabułę mangi można podzielić na kilka arców, opowieści toczących się przez kilka rozdziałów. Opowieści są poprowadzone w dość intrygujący sposób, a tomiki nierzadko kończą się tak, że od razu chcę wiedzieć, co było dalej, jakie jest rozwiązanie zagadki.

Tak jak jednak wspomniałam, siłą tej mangi są przede wszystkim postacie. Postacie, które właśnie w oryginale są o wiele lepiej pokazane, niż w anime (a przynajmniej wtedy, jeśli mówimy o pierwszych dwóch sezonach). Postaci jest całe mnóstwo, każda z nich jest na swój sposób ciekawa, więc skupię się na duecie Ciel i Sebastian. Ten pierwszy jest bardzo intrygujący, dojrzały ponad swój wiek (choć nie dziwi to, kiedy wiemy, że jako 10-letnie dziecko przeżył bardzo traumatyczne wydarzenia), inteligentny, a jednak momentami ma problem z pewnym zachowaniem w towarzystwie (zwłaszcza wobec dziewczyn). Jednakże Ciel jest tylko dzieckiem i autorka lubi o tym co jakiś czas przypominać. Można go nazwać enfant terrible, ponieważ faktycznie Ciel jest nieznośny, o czym co jakiś czas mówi sam Sebastian, który momentami żałuje, że zgodził się na pakt. Jeśli mowa o Sebastianie, to osobiście nieco denerwowało mnie jego przedstawienie w anime, a także przedstawienie fanowskie, które jest strasznie wyidealizowane i skupia się tylko i wyłącznie na jego aparycji i roli kamerdynera, który jest wierny swojemu panu. Tymczasem Sebastian jest demonem i od czasu do czasu autorka o tym przypomina. Jego cierpliwość jest, jak na ironię, niemalże anielska, ale to nie znaczy, że czasem ma dość rozkapryszonego hrabiego. Być może dlatego lubię te postacie - bo co rusz dowiadujemy się czegoś nowego, a także nawet jak łatwo zapominamy, kim są, to dostajemy momentami dość mocne przypomnienie.

Co z wad? Co do kreski nie mam większych zastrzeżeń. Wprawdzie początkowe tomy nie są idealne, ale autorka sama zastrzega, że wciąż się uczy i korzysta z porad edytora. Mimo wszystko widać progress. Jednakże drażni mnie słaby research pani Yany Toboso. Niby twierdzi ona, że czyta książki o tym, jak wyglądała wiktoriańska Anglia, jednakże momentami widać błędy. Podstawowym z nich są stroje - jeśli ktoś widział mangę "Emma", to wie, o czym mówię. Kaoru Mori zdecydowanie lepiej odzwierciedliła epokę wiktoriańską - u niej stroje są skromne, stonowane, wręcz surowe - bo tym charakteryzowała się ta epoka. W Kuroshitsuji są dość krzykliwe, co do kroju też bym miała zastrzeżenia... No i bardziej przypominają styl gothic lolita, niż stroje z XIX-wiecznej Anglii. Drugi błąd to również takie... Uwspółcześnianie na siłę. Mam na myśli wpadki w stylu przenośny telefon, czy telewizor, podczas gdy w XIX wieku można było o czymś takim najwyżej napisać w książce. Kolejną rzeczą, którą mnie drażni, jest przedstawienie niektórych wątków i pewne sugestie. Momentami mam wrażenie, że autorka chciałaby stworzyć z tego yaoi, ale powstrzymuje ją wiek postaci i być może wydawnictwo. Co nie przeszkadza jej wrzucać fanserwisu (który widać zwłaszcza w ostatnim tomie).

Miała być mowa o polskim wydaniu. Mangę kupuję regularnie i szczerze, Kuroshitsuji to jak na razie jedyny tytuł, przy którym wytrwałam, jeśli chodzi o regularne kupowanie. Przy innych planuję np. kupienie całości lub też często jest tak, że lubię tytuły, które w Polsce nie doczekały się oficjalnego wydania. Nie żałuję jednak wydanych pieniędzy na te tomiki. Każde wydanie jest porządnie zrobione, w podręcznym formacie, z estetyczną obwolutą (i małym bonusem, gdy się ją ściągnie). Tylko raz zdarzyło się, że kilka stron w tomiku miałam wydrukowane odwrotnie, jednakże to była wina druku, a nie wydawnictwa. Podoba mi się to, że w Empiku tomiki są na czas, dzięki temu mogę je przejrzeć i od razu kupić. Do tłumaczenia również nie mam większych zastrzeżeń, pani tłumaczka dobrze się spisała. Z tego, co wiem, Waneko ma dobrą strategię przy tłumaczeniu kłopotliwych imion, czy nazw - po prostu pytają czytelników, czy lepiej coś zostawić, czy jednak tłumaczyć. Tak było m.in. z Undertakerem, gdzie na życzenie fanów tłumaczka pozostała przy oryginalnej nazwie. Pomocne są również wyjaśnienia niektórych rzeczy na końcu tomiku, jak np. zasady gry w krykieta. Generalnie jestem bardzo zadowolona z polskiego wydania, co zachęca do dalszego kupna.

Moja przygoda z mangą pani Yany Toboso jeszcze się nie skończyła. Jak już wspomniałam, teraz pozostaje czekać na to, co będzie, I sądzę, że gdy manga się ostatecznie zakończy, zrobię posta w postaci może nie recenzji, ale takiego podsumowania. Lecz kiedy to będzie? Tego na razie nie wiemy, jednak jakoś nie chcę, żeby ta manga już się kończyła. Będę miała na pewno do niej sentyment. A na razie otrzymuje ode mnie ocenę 8/10, czyli bardzo dobra (mam na myśli zarówno wydanie, jak i mangę samą w sobie), 
Share: