poniedziałek, 23 lutego 2015

Birdman (2014)

Jesteśmy po Oscarach, a więc wiemy, że tegorocznym wielkim wygranym jest "Birdman, czyli nieoczekiwane pożytki z niewiedzy". Widocznie miałam pewne przeczucie, oglądając wczoraj ten film. Czy zasłużył na akurat te statuetki? Czy jest tym "najlepszym filmem"? Z całą pewnością jest to film dobry i ciekawy. Jednak w mojej opinii nie w każdej kategorii te zachwyty powinny być uzasadnione.
Źródło: filmweb.pl
Riggan Thomson był kiedyś znanym i lubianym aktorem, odgrywającym rolę superbohatera, niejakiego Birdmana. Obecnie jednak jego sława nieco przygasła. Mężczyzna postanawia wystawić sztukę na Broadwayu, według własnego scenariusza, we własnej reżyserii, z sobą samym w roli głównej. Oprócz tego angażuje mnóstwo innych aktorów. Nie wszyscy jednak podzielają jego zachwyt, a tym samym Riggan próbuje udowodnić światu, że jest jeszcze znaczącym artystą.

Przede wszystkim bardzo lubię filmy opowiadające o artystach, o kulisach powstawania jakiegoś dzieła, czy to filmowego, czy teatralnego. I "Birdman" właśnie taki jest. Momentami w dość surrealistyczny sposób ukazuje nam ten światek artystów, którzy muszą się mierzyć z własnymi problemami, a na scenie pokazywać nam zupełnie inną twarz.

Każda z postaci w tym filmie ma własne problemy i próbuje na je na pewien sposób rozwiązać. Mamy córkę Riggana (świetnie zagraną przez Emmę Stone), która dopiero co wyszła z odwyku i nie potrafi porozumieć się z ojcem. Sam nie rozumie tego, dlaczego ojciec próbuje udowodnić za wszelką cenę, że jeszcze jest coś wart. Jej zdaniem bowiem Riggan już nikogo nie interesuje. Dodatkowo główny bohater jest skonfliktowany z pozostałymi aktorami grającymi w jego sztuce - nie potrafią się oni między sobą dogadać, w dodatku ich osobiste problemy sprawiają, że wystawienie sztuki może w ogóle nie dojść do skutku.

W filmie zaskakują również elementy surrealistyczne. Są one wplecione w fabułę tak, że widz nie jest do końca pewien, czy główny bohater ma faktycznie supermoce, czy może jest to jakiś wytwór jego wyobraźni, symbol zmagania się z przeszłością? Do tego niejednoznaczna końcówka również zaskakuje, a przy tym pozostawia wolne pole do interpretacji.

"Birdman" otrzymał Oscara za zdjęcia. I choć byłam całym sercem za "Idą", to wczoraj przestałam mieć wątpliwości - film ten okazał się zbyt poważną konkurencją. Praca kamerzysty zasługuje na szczególną uwagę, bowiem w filmie nie ma praktycznie cięć, a jedynie są długie ujęcia, tak jakby kamerzysta cały czas śledził daną postać.

I... Choć jest to ciekawy zabieg, to na dłuższą metę jednak męczący. I to moim zdaniem jest główną wadą filmu. Przez te ujęcia widz może się pogubić i zwyczajnie znudzić i podczas oglądania w zasadzie zająć się czymś innym. Za dodatkową wadę uznałabym fakt, że nie wszystkie postacie w filmie zapadają w pamięć.

W podsumowaniu warto wspomnieć o Oscarach. Łącznie "Birdman" otrzymał ich bowiem 4. Czy jest "najlepszym filmem 2014 roku"? Moim zdaniem ciężko stwierdzić. Jest z całą pewnością dobry, na pewno lepszy od "Boyhooda", który momentami nudził swoją banalnością. Ale z kolei to moim zdaniem "Boyhood" powinien otrzymać Oscara za reżyserię. Scenariusz moim zdaniem zasługiwał na Oscara. Jednakże po cichu liczyłam, że to "Grand Budapest Hotel" zdobędzie statuetki w głównych kategoriach, a nie tylko w tych technicznych. Mimo wszystko warto zobaczyć ten film, a moja ocena to 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

niedziela, 22 lutego 2015

Grand Budapest Hotel (2014)

Oscarowa noc przed nami, a ja jestem w trakcie nadrabiania kilku produkcji (dlatego dzisiaj być może jeszcze jedna recenzja się ukaże). Film Wesa Andersona chciałam obejrzeć już jakiś czas temu, dlatego też narzekałam, że polski dystrybutor udostępnił go tylko w większych miastach. Na moje miasto, czyli na Zieloną Górę, nie miałam niestety szans. Ale udało mi się obejrzeć go wczoraj. I mogę powiedzieć, że żałuję, że nie znałam wcześniejszej twórczości tego reżysera. 
Źródło: filmweb.pl
Film jest w pewnym sensie opowiedziany jak powieść szkatułkowa. Zaczyna się bowiem od wspomnień pisarza z fikcyjnego kraju w Europie Środkowo-Wschodniej, Republiki Żubrówki. Pisarz ten wspomina, jak w roku 1985 poznał Zero Moustafę, najbogatszego człowieka tego kraju. Mężczyzna z kolei opowiada mu historię z czasów przedwojennych, kiedy był pracownikiem słynnego Grand Budapest Hotel. Moustafa poznał tam ekscentrycznego konsjerża, niejakiego Gustave'a. Dwaj panowie po śmierci pewnej hrabiny pakują się w kłopoty, związane z kradzieżą renesansowego obrazu oraz podziałem majątku.

Przede wszystkim zachwyca świat przedstawiony w filmie. Właściwie jest on ważniejszy niż sama fabuła, która jest intrygująca, ale jednak prosta. Mimo wszystko należy podziwiać reżysera za to, że stworzył niejako hołd dla Europy Środkowo-Wschodniej. Republika Żubrówki bowiem w żaden sposób nie wyśmiewa tej części naszego kontynentu, ale raczej stanowi taki misz-masz, zawierający wszystko to, co charakterystyczne. Podobało mi się to, że w tym tyglu można znaleźć całe mnóstwo różnorodnych postaci, które niekoniecznie pochodzą z kraju, w którym dzieje się akcja, a raczej są gośćmi eleganckiego hotelu. Postaci jest sporo, ale każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa. Druga sprawa to cała oprawa filmu, operowanie dźwiękiem (muzyka jest świetna), kolorem, całą estetyką. Tak samo montaż, zbliżenia i oddalenia kamery, tak, że widz ma wrażenie, że obserwuje rozkładany domek dla lalek, w którym dzieje się prawie cała akcja. I myślę, że film warto obejrzeć chociażby dla samej tej estetyki.

Wśród postaci prym wiedzie Gustave, grany przez Ralpha Fiennesa. Jest on nieco ekscentryczny, zaskakujący, ale jednak jest bardzo dobrym konsjerżem, choć jest uwikłany w dziwną sprawę związaną z podziałem majątku. Jego postać aż kipi od ironicznego poczucia humoru. I właśnie to poczucie humoru sprawia, że film jest strawny i podany w dość lekkim sosie. Myślę, że nie zawiedzie się ten, kto jest np. fanem Monty Pythona.

Co z wad? Możliwe, że właśnie fabuła, która początkowo wydaje się intrygująca, ale z czasem okazuje się wręcz banalna. Ale nie jest tak jak w przypadku "Boyhood", gdzie banał goni kolejny, ale właśnie cała oprawa i humor sprawiają, że film jest wręcz genialny. Dlatego "Grand Budapest Hotel" mogę z całą pewnością polecić tym, którzy cenią estetykę i ładną formę w kinie. A ja filmowi życzę deszczu nagród na Oscarach. Moja ocena: 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

piątek, 20 lutego 2015

Sprawa Kramerów (1979)

Mówiąc o nadrabianiu Oscarowych pozycji, niekoniecznie mówię też o pozycjach nominowanych w tym roku. Interesujące potrafią być też filmy z lat ubiegłych, często z bardzo odległych, a często jest tak jest, że nie mamy okazji, by takie filmy nadrobić. Ja wczoraj wybrałam sobie film sprzed ponad 30 lat, jakim jest "Sprawa Kramerów". Nominowany w dziewięciu kategoriach, otrzymał łącznie pięć Oscarów w tych najważniejszych (najlepszy film, reżyseria, scenariusz adaptowany, aktor pierwszoplanowy, aktorka drugoplanowa). Wygrał m.in. z "Czasem Apokalipsy". Wydawałoby się, że film jest dość zwykły, ot jeden z gatunku "Okruchy życia", czyli cyklu filmów obyczajowych, które swego czasu były nadawane na TVP1. Co jednak mogło sprawić, że otrzymał Oscary?
Źródło: filmweb.pl
Ted i Joanna Kramer są małżeństwem z amerykańskiej klasy średniej. Ted pracuje w agencji reklamowej, a Joanna zajmuje się ich synkiem, Billym. Pewnego dnia kobieta jednak oznajmia, że męczy ją takie życie i odchodzi, zostawiając męża z dzieckiem. Początkowo Ted nie potrafi pogodzić życia zawodowego z opieką nad 7-letnim synem, lecz z czasem nawiązują oni głęboką więź, jakiej wcześniej nie mieli. Po kilku miesiącach nieobecności zjawia się Joanna, która zamierza walczyć o opiekę nad synem.

Moim zdaniem film jest ten źle oceniany przez wielu współczesnych widzów, bo właśnie patrzą na dzisiejszą perspektywę. Może dzisiaj taki film wydawałby się wręcz nudny i nijaki, ale należy pamiętać o kontekście i czasach, w jakich powstał. Mowa tu bowiem o końcówce lat 70. Jeszcze w latach 80. w Stanach Zjednoczonych rozwód był postrzegany jako coś wstydliwego. Kobiecie nie wypadało być rozwódką, bo dostawała łatkę "niemoralnej". A kobieta, która opuszcza swoje dziecko do dzisiaj jest piętnowana. Zaskakiwał też obraz zaangażowanego ojca, który do momentu odejścia żony właściwie nie znał swojego dziecka. Z czasem jednak stał się odpowiedzialnym ojcem, dla którego syn stał się niemalże całym światem.

I za to właśnie największe brawa należą się Dustinowi Hoffmanowi, który przekonująco gra człowieka, który autentycznie zmienia się z pracoholika w troskliwego ojca. Tym bardziej jest widzowi go żal, kiedy to sąd, kierując się stereotypem matki, przyznaje opiekę Joannie, która zostawiła własne dziecko, myśląc wyłącznie o sobie. Dziwi jednak nieco Oscar dla Meryl Streep, która nie nagrała się sporo w tym filmie. Nie ujmuję oczywiście talentu tej aktorce, ale jednak ciężko ocenić, czy jej rola była na tyle dobra.

Jeśli ktoś szuka dobrej pozycji, skłaniającej do myślenia, acz niekoniecznie nową, a raczej taką, która dawałaby pewien obraz tego, jak zmieniło się nasze społeczeństwo, to "Sprawa Kramerów" to film w sam raz. Dzisiaj temat rozwodu nie szokuje - chyba każdy z nas zna kogoś lub słyszał o kimś, kto się rozwiódł. Dzisiaj ten temat jest poruszany nawet w serialach z gatunku "paradokument". Lecz właśnie "Sprawa Kramerów" to obraz, który w latach 70. budził niemałą sensację, zwłaszcza mowa tu o wizerunku ojca, który również dzisiaj nie szokuje - raczej mężczyźni starają się angażować w wychowanie dzieci, a nie żyć tylko pracą. Czegoś mi jednak w tym filmie zabrakło, dlatego otrzymuje ode mnie ocenę 7/10, czyli dobry
Share: