niedziela, 12 lutego 2017

You're doing it wrong - wydanie w wersji anime

Czasem mam tak, że obejrzę jakiś serial lub też film, to mam wewnętrzną załamkę. Najczęściej nie z powodu, że coś jest tak kiepskie, że aż głowa boli, ale raczej przez to, że pewien problem przedstawiony jest albo spłycany na maksa, albo przedstawiony w kompletnie zły sposób - i widać to w przypadkach, gdy po prostu kuleje research danego autora. 

Można zapytać (w nawiązaniu do tytułu), czemu się na anime uwzięłam, a nie na dzieła kultury zachodniej. Zgoda, popkultura amerykańska ma również pewne problemy, co widać chociażby na przykładzie Bożego Narodzenia - z założenia święto chrześcijańskie, w wielu kreskówkach czy filmach jest świętem ku czci... Nie wiadomo czego. Mimo to jednak spotkałam się także z nastawieniem takim, jakoby anime byłoby bardziej "dojrzałe", mówiło o "prawdziwych problemach", podczas gdy tytuły zachodnie były "płytkie" i "nastawione na rozrywkę". Nic bardziej mylnego. I właśnie przy okazji trzech tytułów, które wbrew pozorom łączy niewiele, chcę pokazać, że nierzadko twórcy anime również mają problem z researchem - lecz często może on wynikać z zupełnie różnych przyczyn.



"Watashi ga Motenai no wa Dou Kangaete mo Omaera ga Warui!" czyli "Watamote" (2013) - jak nie pisać o zaburzeniach psychicznych.

Ten jakże długi tytuł można przetłumaczyć w równie ciekawy sposób - "Z której strony by nie patrzeć, to wasza wina, że nie jestem popularna!". Zabawny, prawda? Ironiczny, taki cool? Tyle tylko, że nie. Jest to jeden z tych tytułów, o których już od dawna chciałam coś napisać, ale nie mogłam kompletnie zebrać myśli. I niby człowiek po pięciu latach socjologii ma świadomość, że kultura japońska podchodzi do pewnych spraw inaczej, tak tutaj jednak mój zachodni punkt widzenia wygrywa.

Ale co sprawiło, że czułam taką bezsilność wobec tego, co mi przedstawiono? Sama fabuła, jak i podejście twórców i co niektórych fanów. Tytuł sugeruje, że mamy do czynienia z komedią. Sama konwencja jest też dość komediowa, tyle tylko, że za tym wszystkim kryje się prawdziwy dramat. Szkoda tylko, że twórcy zdają się pewnych rzeczy nie widzieć.

Zagadka: po czym poznać główną bohaterkę anime? Źrodło: aminoapps.com

Tomoko Kuroki jest uczennicą liceum (jak w wielu innych anime...), która ma pewien problem. Jest nim chorobliwa nieśmiałość połączona z bardzo dużym ego - w swojej wyobraźni Tomoko kreuje się na wielką piękność, geniusza i osobę popularną, którą po prostu nikt nie chce docenić z powodu swojej głupoty. Tymczasem prawda jest inna - Tomoko cierpi wręcz na fobię społeczną, która przeszkadza nawet w złożeniu zamówienia w restauracji szybkiej obsługi. A żeby było tego mało, nasza główna bohaterka jest otaku - co już z perspektywy japońskiej sprawia, że jest traktowana mało poważnie.

Tytuł ten byłby świetnym pomysłem na dramat. Bowiem w Watamote uderza to, że bohaterka, kiedy nawet podejmuje próby przełamania swojej nieśmiałości, jest z tym wszystkim całkowicie sama. Ma wprawdzie przyjaciółkę z czasów gimnazjum, ale ta z kolei chodzi do innej szkoły i ma chłopaka - w dodatku nie rozumie problemów Tomoko. Bardziej uderza jednak, że dziewczyną nie interesuje się dosłownie nikt - ani rodzina (łącznie z bratem, który marzy tylko o tym, by siostra się od niego odczepiła), ani nauczyciele (a przecież w szkole powinni zauważyć takie rzeczy), ani sama klasa.

I w sumie właśnie najciekawsze w tym anime jest to całe tło, które mamy. Gdyby przyglądać się jemu bardzo uważnie, to zobaczymy bardzo zwyczajną historię o pewnej klasie w szkole średniej. Nawet łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby Tomoko nie było w danej klasie - w swojej głowie nazywa tych uczniów idiotami, choć w zasadzie... Sama nie daje absolutnie żadnego powodu, by ją polubić i się nią zainteresować.

Znam opinie, które mówią, że właśnie przez charakter Tomoko mamy do czynienia z komedią, ponieważ jest ona nieśmiała, ale przy tym bardzo przekonana o swojej wyższości nad innymi. Owszem, ten kontrast uderza bardzo mocno i sprawia, że w pewnym sensie jest to element humorystyczny, ale... Po ostatnim odcinku nazwałam to anime "kopaniem leżącego". I zdania nie zmieniam.

Nie wiem, ale po prostu nie bawi mnie akurat humor opierający się na wyśmiewaniu kogoś, kto ewidentnie ma zaburzenia psychiczne. Spłyca to bardzo problem i może sprawić, że takie osoby przestaną szukać pomocy. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w Japonii wszelkie zaburzenia psychiczne to tabu, stąd np. plaga hikikomori - rodzina takiej wycofanej osoby woli po cichu akceptować ten fakt i udawać, że nic się nie dzieje, niż starać się jej pomóc - bo wymagałoby to w końcu pomocy specjalisty. Jednocześnie nie jestem w stanie jednak zrozumieć i zaakceptować tego faktu - głównie dlatego, że mam po prostu przekonanie o tym, że takim osobom należy pomagać, a nie je wyśmiewać. Ani nie czynić z choroby psychicznej materiału na komedię.

To nie znaczy jednak, że trudnych tematów nie można podjąć w sposób komediowy i lekki. I tu się właśnie kłania ta "płytka" kultura zachodnia - a mam na myśli serial Netflixa "Unbreakable Kimmy Schmidt". Tytułowa bohaterka przez kilkanaście lat była uwięziona w sekcie, ale po wydostaniu się na wolność postanawia zacząć swoje życie układając sobie je tak, jak tego chce - znajduje pracę, mieszkanie i mimo przeciwności losu stara się iść do przodu. Serial, mimo podjęcia bardzo trudnego tematu, jest jednocześnie bardzo pozytywny i optymistyczny. I tak należy to robić.

Bądźmy niezłomni jak Kimmy Schmidt. Źródło: vanityfair.com
Watashi ga Motete Dousunda (2016) - czyli jak nie wciskać wszystkich stereotypów jednocześnie.

Kolejne "szkolne" anime o dość długim tytule, znane równocześnie jako "Kiss him, not me" (lub jak to przełożyli polscy tłumacze mangi - "Pocałuj jego, kolego" - co bardzo mi się podoba). Anime, które było emitowane niemal jednocześnie z "Yuri on ice" i mogło komuś umknąć. Tytuł na podstawie mangi Junko, znanej głównie z tytułów shounen-ai. I tutaj tematyka "Boys Love" wcale nie jest taka odległa.

Kae Serinuma jest uczennicą liceum (jakie to oryginalne...), która jest gruba, nieatrakcyjna, w dodatku jest otaku i wielbicielką yaoi - do tego stopnia, że razem z koleżankami paruje klasowych kolegów. Nie jest kompletnie zainteresowana związkiem z jakimkolwiek chłopakiem, nie jest jej z tego powodu źle, aż nagle... główny bohater jej ukochanego anime ginie w ostatnim odcinku. Kae jest tym faktem tak zszokowana, że przez tydzień nie wychodzi z łóżka. Po przejściu traumy okazuje się, że dziewczyna schudła do tego stopnia, że stała się nagle klasową pięknością. I od razu czterech facetów wykazuje natychmiastowe zainteresowanie! Niestety, w głębi duszy Kae wciąż pozostaje otaku, co powoduje wiele niezręcznych sytuacji.

Zagadka nr 2: a tu czym się charakteryzuje główna bohaterka? Źródło: bbs.ruliweb.com

Co może się rzucić w oczy? Ano na pewno chciałoby się rzec - bo oni zaczęli lecieć na nią dopiero wtedy, jak schudła! Po części to racja (choć z czasem okazuje się, że przynajmniej dwóch facetów z "haremu" polubiło Kae za to, jaka jest, a nie za wygląd), jednak tutaj trzeba powiedzieć "stop". Bo może nie od razu, ale z czasem bardzo zaczyna się rzucać w oczy to, że Kae również taka święta nie jest.

Parowanie kolegów? Przynajmniej dość niezręczne. Ciągłe podniecanie się na widok dwuznacznych sytuacji? Zaczyna się robić coraz gorzej. Otóż nie ma co bronić głównej bohaterki - nie jest to pokrzywdzona dziewczyna, ofiara tego, że "ocenia się po wyglądzie", ale również sama zachowuje się jak najgorsza yaoistka, traktując dość przedmiotowo swoich kolegów.

Mogę zrozumieć, że Kae nie jest do końca zainteresowana żadnym z nich - w końcu jest to dla niej nowa sytuacja (choć szkoda mi Mutsumiego, który jest chyba najlepszą postacią w całym tym anime), nie wie, co ma robić - a być może jest lesbijką? W końcu do "haremu" dołącza także dziewczyna, również zapalona yaoistka. Chodzi jednak o to, że Kae widzi w chłopcach bohaterów swoich ulubionych seriali - na miejscu chłopaków czułabym się co najmniej niezręcznie, widząc obiekt swoich westchnień śliniący się do wyobrażenia o tym, że chłopcy okazują sobie uczucia.

Jeśli kogoś to nie do końca przekonuje, to niech sobie odwróci sytuację - czy byłoby to równie zabawne, gdybyśmy mieli do czynienia z przystojnym chłopakiem, zakochanymi w nim dziewczętami, a on wolałby patrzeć, jak one się ze sobą zabawiają? Chyba każdy przyznałby, że chłopak byłby stereotypowym dupkiem.

Nie oznacza to jednak, że "Kiss him, not me" jest tak do końca beznadziejne. Mimo to widać, że autorka wprawiona w shounen-ai nie ma do końca pomysłu na gatunek shoujo. Bo w sumie manga wychodzi nadal, a ile można ciągnąć też fabułę pt. główna bohaterka wyobraża sobie swoich kolegów jako gejów? Niemniej jednak można przecierpieć. Chociażby dla samych bohaterów.

Junketsu no Maria (2015), czyli prawie dobrze, ale to jeszcze nie to.

A teraz coś zupełnie innego. Anime z gatunku fantasy historyczne, czyli opowieść o Marii, dziewiczej czarownicy. Jest to dość dobitny przykład tego, jak Japończycy traktują religię chrześcijańską - czyli jako totalną egzotykę, której do końca nie rozumieją. Przy poprzednich tytułach poprzez brak odpowiedniego researchu rozumiałam brak próby wgłębienia się w problemy psychiczne czy zrozumienie pewnych stereotypów (czasami szkodliwych), tak tutaj jest to przykład tego, że można przedobrzyć. I o ile nie można się czepiać tego, jak pokazana jest średniowieczna Europa (a jest pokazana wręcz idealnie, także pod względem czysto militarnym), tak jeśli chodzi o religię... No cóż, z tym jest różnie.

A tu zgadniecie, kto to jest? Choć światło na twarzy może utrudnić zadanie. Źródło: anime-blog.info

Trwa wojna stuletnia, a Maria, tytułowa czarownica, ma dość nietypowe marzenie. Nie cierpi konfliktów, więc pragnie za wszelką cenę doprowadzić do pokoju, co też czyni za pomocą czarów. Ogólnie Maria jest dość dziwna, jak na kogoś ze swojej "branży" - głównie przez dziewictwo. Nie do końca podoba się to niebiosom - wściekły archanioł Michał stawia więc warunek - jeśli Maria straci dziewictwo, straci również swoje moce czarownicy.

Naprawdę nie ma się czego czepiać, jeśli chodzi o stronę czysto historyczną - kostiumy, zbroje, narzędzia - to jest pokazane świetnie. Można się przyczepić wprawdzie do strojów czarownic, lecz są one w końcu istotami fantastycznymi. Natomiast fascynuje mnie to, jak przewrotnie może być rozumiane chrześcijaństwo oraz jego ogólne dogmaty.

Żeby nie było - rozumiem, że jak dla przeciętnego Europejczyka buddyzm jest czymś egzotycznym, tak dla Japończyka chrześcijaństwo to nie jego bajka. Ale zastanawia mnie jednak, jak można zrobić coś dobrego pod jednym kątem, a zapomnieć o religii? Zwłaszcza, że religia odgrywa w tytule istotną rolę.

Muszę przyznać, że samo przedstawienie Michała mnie wręcz zachwyciło, gdyż jest zgodne z biblijnym opisem - anioły nie mają płci i są jakby "nieludzkie", stąd Michał o androgynicznym wyglądzie, głosie, który nie jest ani kobiecy, ani męski, a w dodatku zachowuje się trochę jak robot (lub kosmita), który nie rozumie świata ludzi.

Uderzyło mnie jednak to, co Michał wyłożył głównej bohaterce, a jest osią całej fabuły - a mianowicie to, że "niezbadane są wyroki boskie". W tym sensie, że Bóg zadecydował sobie wcześniej, jak świat ma wyglądać, a osoby takie jak Maria tylko zawadzają boskiemu planowi - nawet jeśli czynią dobro, bo pragną pokoju. Tymczasem nie można zmienić tego przeznaczenia, toteż... Karą dla Marii ma być utrata mocy wraz z utratą dziewictwa, a tym samym Michał pragnie właśnie tego, aby tak się stało.

Ktoś powie - ale w kalwinizmie przecież jest predestynacja, tam Bóg o wszystkim zadecydował wcześniej itd. Zgoda, ale mamy tu do czynienia.., Ze średniowieczną Francją, czyli troszkę za wcześnie jak na kalwinizm. No i do tego te pragnienie, aby Maria utraciła dziewictwo, które w końcu jest cnotą w rozumieniu chrześcijańskim.

Chciałoby się rzec - wszystko pięknie, ładnie, a tutaj akurat trochę się nie popisano. Mimo to uważam, że z tych trzech tytułów to Junketsu no Maria jest najlepsze, w dodatku z ciekawą muzyką i fantastycznymi bohaterami.

Oczywiście przykładów można mnożyć - nie tylko w przypadku anime, ale oczywiście również w przypadku tytułów zachodnich, o czym mówiłam na samym początku. Czy oznacza to, że każdy musi się znać na wszystkim? Oczywiście, że nie. Jednak zazwyczaj filmy czy seriale nie tworzy jedna osoba. Od czego są więc osoby zajmujące się researchem czy też od czego są konsultacje ze specjalistami? Można byłoby wtedy się ustrzec wielu zarzutów, a przy okazji przedstawić coś o wiele, wiele lepiej. Spotkałam się ze zdaniem, że przeciętny Japończyk ma w swoim języku niewiele dobrych źródeł na temat np. Europy, a zwłaszcza jej historii.

Czy jednak usprawiedliwia to kogoś, kto chce się nazywać profesjonalistą? Na to pytanie musimy sobie odpowiedzieć już sami.

PS. Jeśli ta "Ciemniejsza strona Greya" okaże się dokładnie tak samo kiepska jak książka (ale będzie przynajmniej wierną ekranizacją), to chyba się wkurzę i napiszę coś bardzo krótkiego po prostu.
Share:

sobota, 4 lutego 2017

Jak odczarować tabu w demoludzie, czyli Sztuka Kochania. Historia Michaliny Wisłockiej (2017)

Oczywiście nie przerywam cyklu oscarowego, ale póki co zastanawiam się, który film zobaczyć jako kolejny. A na razie postanowiłam zobaczyć kolejną polską produkcję, która już po zwiastunie zapowiadała się ciekawie. Jest to historia dość barwnej postaci z czasów PRL, która swoim życiorysem mogła zaszokować wielu ludzi nawet dzisiaj. W dodatku (przynajmniej częściowo) zmieniła podejście Polaków do spraw seksu, czyli właśnie odczarowywała pewne tabu, pewną hipokryzję, która sprawiała niejednokrotnie, że ludzie cierpieli. Mowa oczywiście o Michalinie Wisłockiej. Ginelożka i seksuolożka, autorka "Sztuki kochania". Jej życie mogłoby właściwie posłużyć na scenariusz niejednego filmu. Tu jednak Maria Sadowska postanowiła wybrać najważniejsze i najciekawsze elementy jej biografii.

Źródło: film.wp.pl

Lata 70. XX wieku. Niezwykle popularna ginekolożka, Michalina Wisłocka, po rozmowach z wieloma pacjentkami decyduje się wydać książkę pt. "Sztuka kochania", pierwszy poradnik dla par na temat życia seksualnego. Oczywiście w PRL-u nie jest to zadanie łatwe, a Wisłocka spotyka po drodze wiele przeszkód, łącznie z wyciąganiem dość ciekawych fragmentów jej życiorysu, jak życie w trójkącie czy romanse z wieloma mężczyznami.

W filmie Marii Sadowskiej jest kilka elementów, które drażniły i które trzeba zaznaczyć na samym początku. Po pierwsze, widz nie dowie się z filmu, czym była książka "Sztuka kochania". Może wnioskować, że był to rewolucyjny jak na tamte czasy poradnik, prezentujący różne pozycje łóżkowe, omawiający kwestie antykoncepcji czy kobiecego orgazmu (tytułowa bohaterka najbardziej się wścieka właśnie wtedy, gdy cenzor mówi jej, że rozdziały o orgazmach zostaną wycięte). Otóż jest to częściowo prawda. W czasach PRL-u edukacja seksualna mocno kulała (nie poruszam nawet tematu czasów dzisiejszych, bo to zupełnie inna bajka), w dodatku antykoncepcja, oprócz tego, że była słabo dostępna, to była też mocno zawodna - dlatego najczęstszą jej formą była aborcja, czasami dokonana tajemnie, w niesterylnych i nieprofesjonalnych warunkach. Na lekcjach biologii omawiano tematy związane z seksem bardzo ogólnikowo, jeśli w ogóle, a wśród młodych ludzi krążyło wiele mitów. W filmie właśnie widzimy, że gdy Wisłocka chce już się poddać po nieskutecznej walce z cenzorami, impulsem do działania była rozmowa z młodą pacjentką po powikłaniach po dokonanej aborcji. Zapłakana dziewczyna zwierza się lekarce i mówi jej, że myślała, że "raz to się nic nie stanie", przez co ani ona ani jej partner nie zabezpieczyli się. Książka była więc swojego rodzaju "bombą", bowiem pisano w niej o sprawach, o których ludzie wstydzili się mówić głośno. Co więc mi się takiego nie podoba? Po prostu książka jest bardzo przestarzała. Wydana w 1976 roku nie przystaje do dzisiejszych czasów, a niektóre porady w niej zawarte mogą przyprawić o ból głowy. Polecam wpis na blogu koralowamama.pl, który mówi więcej o tym, dlaczego ta książka nie powinna być dzisiaj traktowana jak poważny poradnik (w wpisie jest też kilka "ciekawych" cytatów). Dlatego drażni mnie fakt, że w filmie nie mamy powiedziane, o czym dokładnie pisała Wisłocka (choć rozumiem, że film kieruje się pewnymi uproszczeniami), ale także końcowa scena pokazująca druk najnowszego wydania (i przy okazji jest pewna reklama? Takie miałam wrażenie, a takiego lokowania produktu to nie znoszę). 

Jeśli o reklamach mowa, to także niecierpliwiłam się ilością sponsorów przed właściwym seansem. Niekoniecznie może to dobrze świadczyć o danym filmie, a także reklama na plakacie "Twórcy filmu "Bogowie" przedstawiają" także wzbudza czujność. A ostatnią rzeczą, jaką najbardziej drażniło mnie w filmie, był fakt, że Magdalena Boczarska grała Wisłocką w każdym etapie jej życia - nawet będąc 18-letnią dziewczyną. Ogólnie do aktorstwa Boczarskiej nie mam zastrzeżeń, jedna z jej ciekawszych ról (zwłaszcza starsza Wisłocka w jej wydaniu wypada genialnie). ale tu raczej zarzut do reżyserki - czy nie można było zatrudnić na te kilka scenek młodszej aktorki? Wypadałoby to troszkę bardziej wiarygodnie.

Ale! Film ogólnie podobał mi się, ponieważ lubię patrzeć na realia, które już są dla nas tylko historią. I choć film trochę miesza epoki - mamy taką przeplatankę, raz widzimy lata 70., potem mamy wspomnienia z czasów wojny, później znów lata 70., powrót do wspomnień z lat 50. itd. Widz jednak się w tym nie gubi, ponieważ każda epoka jest bardzo dobrze oddana nawet poprzez takie szczegóły jak ubiór bohaterów, odpowiednią scenografię. Dzięki temu wcale nie musimy się zgubić, nawet jeśli historia sama w sobie jest takim przekładańcem. 

Druga rzecz - aktorstwo. Aktorzy dobrani do tego filmu są naprawdę niesamowici. Mamy mnóstwo znanych nazwisk, a przy tym chyba niemal każda rola jest ważna i jest w jakiś sposób zapamiętana - nawet krótkie cameo Tomasza Kota w roli profesora Religi - ot taki smaczek od twórców. Film bardzo broni się aktorsko. Można narzekać, że ciągle te same twarze, jak Adamczyk czy Szyc, jednak... Nawet oni wypadają w tym filmie. Bardziej urzekło mnie aktorstwo kobiet z Boczarską na czele. Oprócz tego mamy przecież też Karolinę Gruszkę, Danutę Stenkę, a także mniej znane aktorki, a przy tym wypadające fajnie i naturalnie.

Można też mieć pewne obawy, że film chce "jechać" na "Bogach" - tu jednak mamy bardzo podobny klimat, scenarzysta fajnie oddaje tamtejsze realia, a przy tym dialogi nie są sztuczne. Może jedynie w Bogach było momentami więcej powagi, a tutaj jednak mamy więcej humoru, dowcipów, a także scen erotycznych (nie jest ich jednak zbyt dużo, więc raczej się nie zgorszymy). Jednak właśnie film doskonale się broni przede wszystkim obsadą oraz scenariuszem. 

Sam główny wątek również jest ciekawy. Bo właśnie to w biografiach lubię najbardziej - kiedy to nie jest cała historia życia danej osoby, a tylko pewien fragment. "Sztuka kochania" to właściwie opowieść o zmaganiach się z systemem PRL-u, jeśli chodzi o wydanie książki. I dopięcie swego. Uśmiechnęłam się, kiedy widziałam finał całości - zadowolona Michalina Wisłocka cieszy się, gdy widzi po prostu ludzi chętnych do czytania książki - nawet jeśli jest to kopia odbita na powielaczu, a nie oficjalne wydanie. Wątki poboczne, czyli życie w trójkącie, czy ogólnie życie prywatne Michaliny również prezentują się ciekawie. A miło patrzyłam na fragmenty, które miały miejsce w Lubniewicach, w miejscowości znajdującej się w moim województwie. 

Na pochwałę zasługuje również realizacja filmu. O ile w "Powidokach" Andrzeja Wajdy obraz Polski komunistycznej był ponury i przygnębiający, tak tutaj jest... Dość kolorowo, zwłaszcza w latach 70. I absolutnie nie jest to zły obraz. Bo wielu ludzi nawet dzisiaj zapomina, że Polska komunistyczna to nie tylko te ponure czasy stalinowskie, ale też całe dekady, w których ludzie żyli, pracowali, kochali się, zakładali rodziny i po prostu cieszyli się życiem. Do tego długie ujęcia, które również bardzo mi się ostatnio w filmach podobają. No i przede wszystkim muzyka - czy to jazz, czy też muzyka rozrywkowa tamtych lat - idealnie wpisują się w klimat całości.

Czy warto wybrać się na "Sztukę kochania"? Moim zdaniem tak, zwłaszcza, jeśli przypadł wam do gustu film "Bogowie". Jest to bardzo podobny klimat, podobny humor, a tematyka również nie tak odległa - jak Religa walczył z tym, aby otworzyć klinikę, tak Wisłocka walczyła o to, by wydać książkę uświadamiającą ludzi o seksie i wszystkim, co z nim związane. Do tego część scen jest mistrzowska, jak np. ta, w której kobiety solidaryzują się i wspólnie walczą o wydanie "Sztuki kochania", nawet jeśli sama Wisłocka już straciła nadzieję. Jednocześnie należy mieć w głowie pewien dystans do treści głoszonych w jej dziele - mocno nieaktualnych. Ale jeśli ktoś chce mieć pogląd, jak wyglądały tamte czasy - to naprawdę warto. A moja ocena to mocne 8/10, czyli bardzo dobry
Share: