piątek, 26 lutego 2016

Deadpool (2016)

Filmy Marvela znane są z różnorodności, jak i ilości (to nie jedyny film, który wyjdzie w tym roku). Każdy może sobie znaleźć wśród nich superbohatera dla siebie, swojego ulubieńca, z którym będzie się utożsamiał lub też po prostu obdarzy go sympatią. Cała masa najróżniejszych postaci. Teraz właśnie swój film otrzymała jedna z najbardziej nietuzinkowych postaci z tego uniwersum, czyli Deadpool. Warto zaznaczyć, że film zalicza się do uniwersum X-Menów, nie do słynnego MCU z Avengersami. Jest to też chyba pierwszy film Marvela, który otrzymał kategorię R w Stanach Zjednoczonych, czyli jest przeznaczony dla widza powyżej 16 roku życia (wyższą kategorią jest tylko NC-17). Czy słusznie? Krótko mówiąc - tak, film nie jest zdecydowanie przeznaczony dla dzieci. Ale o czym opowiada konkretnie Deadpool?
Źródło: filmweb.pl
Wade Wilson służył kiedyś w wojsku, później stał się najemnikiem do załatwiania drobnych porachunków. W wolnych chwilach przesiaduje w barze. Tam poznaje striptizerkę Vanessę, z którą szybko nawiązuje gorący romans. Wszystko zaczyna się powoli układać, Wade oświadcza się Vanessie, kiedy nagle dostaje druzgocącą diagnozę - mężczyzna ma raka i niewielkie szanse na przeżycie. Wtedy właśnie dostaje propozycję nie do odrzucenia - udział w eksperymencie, który ma szansę wyleczyć go z choroby, a przy okazji zyskać nadludzkie moce. Początkowo Wade jest niechętny, ale ostatecznie zgadza się. Tajemniczy Brytyjczyk o imieniu Francis poddaje go nieludzkim eksperymentom. W ostateczności Wade zyskuje nadprzyrodzone moce (jego ciało może się szybko regenerować, w zasadzie jest nieśmiertelny), zostaje wyleczony z choroby, lecz jego ciało zostaje oszpecone. Od tej pory Wade przyjmuje pseudonim Deadpool, zakłada czarno-czerwony kostium i szuka Francisa, by móc się na nim zemścić.

Zdecydowanie łatwiej będzie mi najpierw powiedzieć o wadach tego filmu. Przede wszystkim jest on za krótki, trwa około półtorej godziny. Z tej wady głównie wynikają pozostałe. Gdyby trwał choćby o pół godziny dłużej, to nie czepiałabym się tego aż tak bardzo. "Deadpool" to przede wszystkim film dedykowany jednej postaci - jeśli ktoś go nie zna, to idealny, aby się zapoznać, zobaczyć, "z czym to się je". Komiksy w Polsce są dość trudno dostępne, a z tego, co mi wiadomo, to komiksy z samym Deadpoolem mają dopiero się ukazać, stąd też nic dziwnego, że jest on słabo rozpoznawalny i przegrał w pierwszy weekend wyświetlania z "Planetą Singli". Mimo to ci, którzy czytali, to zapewniają, że Deadpool grany przez Ryana Reynoldsa jest wierny oryginałowi. Mimo wszystko przez to cierpią inne wątki i postacie, które zostają albo słabo rozwinięte, albo wcale. W tym Collossus oraz Negasonic Teenage Warhead, którzy chcą koniecznie, aby Deadpool przyłączył się do reszty X-Menów. Z nimi początkowo jest fajny zabieg, ponieważ myślałam, że będą oni wrogami głównego bohatera, a jednak zostali jego sprzymierzeńcami. Mimo wszystko chciałabym wiedzieć o nich coś więcej. Niestety, film nie dał okazji, by rozwinęli swoje skrzydła. Podobnie zresztą jak i antagoniści, którzy nie są jacyś fascynujący, nie mają też żadnego planu, a samym Deadpoolem kieruje tylko chęć zemsty na tym, który go upokorzył. Film jednego aktora traci właśnie sporo na tym, że pomijane są pozostałe postacie.

Ale film ma również zalety. Przede wszystkim Deadpool to nie nadęty film o superbohaterze, pełnym nieznośnego patosu. Jest to komedia połączona z filmem akcji. Humoru w niej niemało, lecz trzeba pamiętać, że jest to humor specyficzny. Dość ciężki, czasami są to chamskie, prostackie dowcipy. Jednak nawet takie są znośne, jeśli nie są wymuszone. A tutaj idealnie pasują. Podobnie jak absurdalne wywody na temat mebli z Ikei czy kokainy - mają one sens, gdy zna się całą sytuację i wie, na czym polega dany dowcip. Deadpool kupił mnie też ciągłym burzeniem czwartej ściany, bezpośrednim zwracaniem się do widza oraz pewnymi smaczkami dotyczącymi popkultury (a tego jest mnóstwo, nie będę psuć zabawy).

Sama postać Deadpoola jest w pewnym sensie niesamowita. Pełna absurdów, momentami ktoś taki może być naprawdę nieznośny i irytujący - zbyt dużo gada, zawsze potrafi odpyskować i musi mieć też ostatnie słowo. Ale przy tym wszystkim kryje się dość smutna historia gościa, który nie miał lekko w życiu - i choć scena licytacji z Vanessą, kto miał gorzej w życiu, jest w pewnym sensie dość zabawna, jednak to jest taki gorzki śmiech. Jest przy tym postacią nietuzinkową, bo nie stroni od niewybrednych żartów, często niedwuznacznych, nawiązujących do seksu, ale w pewnym sensie szanuje także i płeć przeciwną. Jest również antybohaterem, ponieważ jego celem nie jest jakaś chęć ochrony ludzkości przed szaleńcem, przed złem, itd. Nie. Deadpool po prostu chce się zemścić za to, że ktoś go oszpecił i sam przez to obawia się, że jego narzeczona przestanie go kochać, że będzie wolała tamtego przystojniaka.

Z rzeczy czysto technicznych - w kinie byłam na wersji 2D (bo tylko taką oferowało), choć chętnie zobaczyłabym co niektóre sceny w 3D. EDIT: Dowiedziałam się, że z powodów finansowych nie było w ogóle wersji 3D. A szkoda. Inną rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, była muzyka - dość zróżnicowana, choć o dziwo pasująca do całości. Nawet takie "Careless Whisper" George'a Michaela w napisach końcowych niesamowicie pasuje - a dlaczego, to polecam się przekonać, oglądając film.

Generalnie "Deadpool" to film, na którym świetnie się bawiłam. I chciałabym jeszcze, dlatego cieszę się, że ma powstać sequel, który również chętnie zobaczę. Nie mogę jednak powiedzieć, że jest to pozycja dla każdego, dlatego te ograniczenie +16 nie jest postawione tak nad wyraz. Czasem mam wrażenie, że u nas ludzie myślą, że takie ograniczenia to przesada, od czapy, itd. Później tylko mogą być mocno zdziwienie. Zdecydowanie nie jest to film dla dzieci, dla młodszych nastolatków również nie. Za dużo krwi, przemocy, seksu, czy dość niesmacznych dowcipów. Ale myślę, że starszemu widzowi zdecydowanie przypadnie do gustu, należy jednak podejść do niego z dystansem i nastawić się przede wszystkim na komedię, która bawi już od pierwszych sekund (nawet napisy początkowe sprawiły, że sala kinowa u mnie się śmiała). A film ode mnie na 7,5/10, czyli bardzo dobry z minusem - mimo, że sam Wade Wilson jest mistrzem, to sam nie zagra całego filmu. Liczę na to, że twórcy się poprawią w drugiej części. 
Share:

poniedziałek, 22 lutego 2016

Brooklyn (2015)

Powiem wprost, że czasem wybory Akademii przy nominacjach mnie zadziwiają. A w tym roku to już wyjątkowo - bo nie natrafiłam jeszcze na "pewnego" jak dla mnie kandydata do statuetki w kategorii "najlepszy film". Tak samo jest z filmem "Brooklyn". Nie mam pojęcia, skąd nominacja. Chyba poprzez źle rozumianą "poprawność polityczną". Wprawdzie film nie opowiada bezpośrednio o samym procesie imigracji, ale jednak nie wierzę w przypadek, że film, który opowiada o imigrantce akurat teraz otrzymuje nominację do Oscara. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jak zwykle w tematach, które raczej dotyczyłyby zupełnie odmiennych ras i grup etnicznych, i tak przemyca się białych. Nie to, że historia byłaby niemożliwa, nieprawdziwa, bynajmniej. Po prostu czasem pewne rzeczy się wręcz przejadają. Tak jest i tym razem, choć film niewątpliwie posiada także zalety.
Źródło: filmweb.pl
Lata 50. XX wieku. W Irlandii mieszka młoda i zdolna dziewczyna, Ellis Lacey, która mieszka ze swoją matką i dorabia w sklepie w swoim miasteczku. Pewnego dnia otrzymuje wielką szansę od losu - jej siostra, która mieszka w Nowym Orleanie, kontaktuje się z pewnym irlandzkim księdzem, mieszkającym w Nowym Jorku. Ten załatwia Ellis pracę w luksusowym domu handlowym oraz mieszkanie na Brooklynie. Dziewczyna wyjeżdża do Stanów, początkowo niepewna siebie i osamotniona, odczuwa też dużą tęsknotę za swoimi rodzinnymi stronami. Z czasem jednak wszystko zaczyna się układać, Ellis chodzi na kurs księgowości, a dodatkowo poznaje sympatycznego Włocha, Tony'ego, w którym zakochuje się z wzajemnością. Wszystko jednak komplikuje się, kiedy siostra dziewczyny nagle umiera, więc jej matka zostaje całkowicie sama. Ellis wraca do Irlandii, by przemyśleć wiele spraw i podjąć ostateczną decyzję.

Z całą pewnością jest to film, w którym główną gwiazdą jest Saoirse Ronan. Ta młoda aktorka pokazała swój talent i z całą pewnością nominacja do Oscara nie jest tu nad wyraz. Właściwie jej postać jest najmocniejszym punktem całego filmu. Może zabrzmi to dość banalnie, ale lubię, gdy właśnie młode dziewczyny obsadza się... W rolach młodych dziewczyn, w przeciwieństwie do takiej Jennifer Lawrence.

Saoirse ma raptem 22 lata i gra dziewczynę w podobnym wieku. Należy pamiętać, że gra jednak swoją rówieśniczkę sprzed 60 lat, kiedy to dziewczyny wychodziły za mąż znacznie wcześniej, niż dzisiaj, szybciej zakładały rodziny, a żeby zyskać dobrą posadę, nie trzeba było studiować, wystarczyło skończyć dobrą szkołę średnią. I w tej roli Saoirse się odnajduje, wypada też bardzo wiarygodnie. Do tego też korzystnie wypada charakteryzacja i stylizacja - stroje z lat 50. dobrze na niej wyglądają, podobnie jak i fryzura. Ale przede wszystkim w postaci Ellis podoba mi się jej wewnętrzna przemiana. Z zahukanej, prowincjonalnej dziewczyny staje się kobietą pewną siebie i swojej wartości, do tego stopnia, że podejmuje bardzo trudne, ale i konieczne decyzje w swoim życiu, zwłaszcza, gdy przekonuje się, że tęsknota za domem sprawiła, że bardzo idealizowała swoje rodzinne strony, podczas gdy tak naprawdę momentami jej rodzinne miasteczko było miejscem pełnym fałszu, "dulszczyzny", każdy musiał o każdym wiedzieć dosłownie wszystko. W Nowym Jorku zdecydowanie tego nie ma, tam Ellis spotyka na swojej drodze różnych ludzi, ale przeważnie pomocnych, choć nie wtrącających nosa w nieswoje sprawy.

I choć rola Saoirse to cudeńko, to jednak film sam w sobie jest strasznie banalny, w dodatku kończący się happy endem, że w ogóle nie powiedziałabym, że jest to oscarowe kino. Nie jest zły, ale zdecydowanie nie jest też jakimś arcydziełem, a już ostatnie skojarzenie to "nominacja do Oscara". Do tego przeszkadza mi długość - film jest zdecydowanie za krótki, żeby właśnie dokładniej opowiedzieć całą historię i przedstawić dobrze nieco więcej postaci, niż tylko Ellis. W jednej recenzji miałam też okazję przeczytać, że jest on "niedzisiejszy". Coś w tym jest, bowiem manierą film przypomina często kino lat 50. czy 60. ubiegłego wieku. I nakręcony wtedy prawdopodobnie odniósłby wielki sukces. Dziś jednak świat jest trochę bardziej skomplikowany, człowiek jest uwikłany w inne problemy, a i kino porusza często znacznie bardziej trudniejsze tematy i rozterki. I tylko młody człowiek może patrzeć z pewną zazdrością na to, że 60 lat temu wszystko wydawało się takie proste. Że ze zwykłej pracy można było z łatwością odłożyć sobie pieniądze na zakup mieszkania czy nawet domu. Można było założyć rodzinę nie obawiając się o stabilność finansową. Nawet dobra szkoła średnia gwarantowała przyzwoitą pracę. Dzisiaj tego nie mamy i można tylko wzdychać, oglądając takie filmy, jak Brooklyn.

I choć cała estetyka lat 50. (łącznie z kostiumami i fryzurami) bardzo mi się podoba, tak jednak w filmie przeszkadza mi rzecz, o której wspomniałam po części na początku: niestety, nie ma w nim ani trochę różnorodności. Brooklyn to miejsce zamieszkałe przez wiele mniejszości etnicznych, a tymczasem bliżej poznajemy tylko Irlandczyków i Włochów. Nie ma czarnych, poza jakimś tam tłem, w co już kompletnie nie jestem w stanie uwierzyć. Być może zapowiadany serial oparty o film trochę to zmieni, ale patrząc na sam film niestety bardzo mi się to nie podoba. I sprawia, że rozumiem, skąd wielkie oburzenie i akcje w stylu #OscarsSoWhite nabierają sensu. Zdjęcia piękne, kostiumy piękne, ale co z tego.

"Brooklyn" to po prostu dobre, obyczajowe kino. Jednakże jest to bardziej film, który raczej prędzej spodziewałabym się zobaczyć w jakimś paśmie "okruchy życia", niż w kinach. A tym bardziej nie pojmę decyzji Akademii o nominacji filmu do Oscara w kategorii "Najlepszy film". Ja rozumiem, że imigranci tacy na czasie, ale jednak o wiele lepiej wypadają tutaj takie historie jak francuski film Audiarda o tych współczesnych imigrantach. Dlaczego? Ano dlatego, że historia przedstawiona w "Brooklynie" dzisiaj to raczej tylko sentyment. Irlandczycy już masowo nie uciekają do Stanów Zjednoczonych. Taki film miałby szanse, ale właśnie kręcony z 50 lat temu. Dzisiaj jakby trochę nie pasuje do dzisiejszych czasów, stąd moja ocena 7/10, czyli tylko dobry. Kibicuję jednak Saoirse. 
Share:

sobota, 20 lutego 2016

Spotlight (2015)

Choć zwykle staram się, by moje teksty były w miarę obiektywne, na tyle, na ile mogą być tylko recenzje, staram się, aby oceniać jedynie aspekty techniczne, jak fabułę, aktorstwo, reżyserię, tak tutaj sądzę, że chyba nie dam rady w 100% napisać tekstu, który będzie oceniał jedynie film. Bo i cały kontekst jest istotny, także z mojej perspektywy, jako osoby, która jest wierząca. I czuje zwyczajny wstyd i wściekłość. Dlatego mój czytelniku, jeśli nie życzysz sobie takich wtrąceń, to skończ czytać tekst tutaj, w tym miejscu. Uważam ogólnie, że jeśli tematyka filmu byłaby oddzielną kategorią przy Oscarach, to film miałby nagrodę w kieszeni. Tak jednak nie jest. Spotlight dostał zasłużone nominacje, ale czy ma szanse na wygraną?

Źródło: filmweb.pl
Tytułowy "Spotlight" to grupa reporterska w redakcji "The Boston Globe", która zajmuje się tematami trudnymi, wymagającymi dokładnego researchu, poszukiwań i rzetelności. Jednym tematem zajmują się nawet kilka miesięcy przed publikacją danego tekstu. Redakcja zyskuje nowego redaktora naczelnego, Marty'ego Barona, który chciałby, aby Spotlight zajęło się tematem molestowania dzieci przez katolickich księży w samym Bostonie. Dziennikarze podejmują się zadania i rozpoczynają żmudne i trudne poszukiwania.

Historia jest oparta na faktach, więc wystarczy jedno spojrzenie na wikipedię, aby dowiedzieć się, jak się skończyła - "The Boston Globe" otrzymało Nagrodę Pulitzera za cykl reportaży "zaangażowanych społecznie", sprawili również, że ujawniono skandal, dzięki któremu kardynał Law, który wiedział o wszystkim, ustąpił ze stanowiska. Niestety, najbardziej smuci i frustruje to, że mimo publicznego ujawnienia tak wielkiej afery, nic z tym nie zrobiono. Niestety, w dalszym ciągu takie sprawy zamiata się pod dywan, ciągle dowiadujemy się o nowych przypadkach pedofilii w Kościele. Dlatego film jest zdecydowanie bez happy endu. Wprawdzie kończy się dobrze dla samych dziennikarzy - ich artykuł (a właściwie seria artykułów) ukazuje się w gazecie, cieszy się wielkim sukcesem, sprawia, że wiele ofiar zgłasza się do gazety, by opowiedzieć swoje historie. Przeraża jednak długa lista miejsc, w którym ujawniono podobne przypadki - mam na myśli listę na samym końcu filmu.

"Spotlight" jednak opowiada przede wszystkim o dziennikarzach. O ich rzetelnej pracy. Dzisiaj rzadko można znaleźć takich dziennikarzy, zaangażowanych społecznie, poświęcających jednemu tematowi bardzo dużo czasu. Po części jednak można zrozumieć, dlaczego tak się dzieje - powodem są głównie finanse (którą redakcję stać na utrzymanie takiego zespołu), jak i smutne prawa rynku, które są widoczne w mediach - liczy się klikalność, szybkość podania informacji (nawet kosztem tego, czy jest prawdziwa, czy też nie). Film natomiast przypomniał mi inne produkcje, które oglądałam kilkanaście lat wcześniej i dzięki którym chciałam też zostać taką dziennikarką, zaangażowaną, piszącą o ważnych tematach. W międzyczasie wiele się zmieniło, ale film "Spotlight" przypomniał mi, jak bardzo lubiłam takie produkcje, opowiadające o bardzo żmudnej, rzetelnej pracy, ale przynoszącej też dobre owoce. Dlatego też muszę przyznać, że ten film jest bardzo wymagający. Jest w nim mało takiej typowej akcji, a bardzo dużo dialogów. Przyznaję, że oglądałam go na raty, byłam zmęczona i zachciało mi się wczoraj spać, ale to nie dlatego, że film był nudny, a dlatego, że wymagał dużo skupienia. Dlatego raczej to nie jest pozycja na wieczór, a bardziej na wolne popołudnie. No i oczywiście trzeba mieć odpowiednie nastawienie psychiczne, bo osobiście momentami płakałam. czując wściekłość i pewnego rodzaju bezsilność.

"Spotlight" to również plejada gwiazd, których aktorstwo jest wyrobione i stoi na najwyższym poziomie. Mimo to uważam troszkę, że nominacja Rachel McAdams jest trochę nad wyraz. Do postaci Sachy Pfeifer, jedynej kobiety w zespole, nie można mieć dużych zastrzeżeń, jest po prostu dobrą dziennikarką w swoim fachu, opanowaną, dążącą do prawdy. Mimo to uważam, że dano jej nominację, bo "komuś wypadało dać". Nie jest to jednak rola oscarowa i wciąż kibicuję Alicii Vikander w tej kategorii. Mark Ruffalo wypada też naprawdę bardzo fajnie, bardzo polubiłam jego postać. Grał on nieco narwanego dziennikarza, któremu z kolei zależało na tym, aby szybko dotrzeć do informacji i robi to za wszelką cenę. I choć darzę aktora dużą sympatią, to z Tomem Hardym raczej nie ma szans.

Film "Spotlight" nie jest bowiem filmem, w którym najważniejsze są postacie, czy aktorstwo. Do tego nie można mieć zastrzeżeń, interakcje między bohaterami są zagrane mistrzowsko, zwłaszcza te, których pokazana jest sytuacja kryzysowa (czy ważniejsza jest szybkość czy pewny dostęp do informacji). Film jednak broni się przede wszystkim przedstawioną historią. W zasadzie nie ma głównego bohatera, jest po prostu filmem poświęconym ofiarom. I to one powinny być tym "głównym bohaterem". To im należy się szacunek.

Na wielki plus także zdjęcia i muzyka, ale jednak chyba w kategorii zdjęcia "Spotlight" również nie zwycięży. "Zjawa" wypada pod tym kątem o wiele lepiej, choć naprawdę wizualnie film robi również duże wrażenie.

Sześć nominacji do Oscara to całkiem sporo, lecz moim zdaniem "Spotlight" ma szansę w kategorii "Najlepszy film" (choć ma sporą konkurencję, nawet teraz ciężko mi ocenić, kto zwycięży) oraz w kategorii "Najlepszy scenariusz oryginalny". Nawet jeśli nie zwycięży, jest to film, który powinno obejrzeć wielu. Jego przesłaniem nie jest "wszyscy księża to pedofile", bo wiadomo, że nie jest to prawdą i jest krzywdzącym generalizowaniem. Nie o to chodzi. Jego przesłanie jest jednak szersze - mówi o całym systemie, który z całą pewnością jest skażony - wreszcie Kościół powinien coś z tym zrobić i przestać kryć takie przestępstwa. Mówię to jako katoliczka. Myślę, że żaden katolik nie powinien bronić takiego księdza, który powinien być autorytetem, wzorem, nie zaś przestępcą seksualnym, krzywdzącym bezbronne dzieci. Film pod tym kątem jest wstrząsający, ale mam nadzieję, że coś zmieni. Choć tylko jedna ofiara dzięki temu filmowi zgłosiła się gdzieś i powiedziała o tym, co ją spotkało, to już trzeba uznać to za sukces. Jeśli ktoś jest bardzo zainteresowany tematem i nie boi się (bo nie przeczę, że jest to bardzo trudne i wstrząsające), to polecam obejrzeć dokument HBO "Milczenie Kościoła", w którym również jest poruszona sprawa Bostonu. A "Spotlight" otrzymuje ode mnie notę 8/10, czyli bardzo dobry. Tematyka to jedno, ale właśnie też urzeka przedstawienie pracy dziennikarza. 
Share:

wtorek, 16 lutego 2016

Dziewczyna z portretu (2015)

Odkąd tylko pojawiły się wieści o filmie, którego głównym tematem miała być pierwsza osoba transpłciowa, która przeszła całkowitą operację korekty płci, już budził kontrowersje. Zwłaszcza kontrowersje budziła obsada, w tym Eddie Redmayne w głównej roli Einara Wegenera/Lili Elbe. Już jakiś czas temu widywałam posty w stylu, że osoba cispłciowa nie powinna odgrywać roli osoby transpłciowej. Ja osobiście byłam sceptyczna wobec takich postów, bo uważam, że aktor powinien umieć grać każdą rolę. Jednakże po seansie filmu "Dziewczyna z portretu", a po wcześniejszym obejrzeniu "Orange is the New Black" nabrałam wątpliwości. 
Źródło: filmweb.pl
Film opowiada historię pierwszej osoby transpłciowej, która przeszła korektę płci, czyli Lili Elbe. Lili, urodzona jako Einar Wegener, była znanym malarzem, pozostająca w szczęśliwym związku małżeńskim z Gerdą, która również jest malarką. Pewnego dnia Gerda nagle potrzebuje kogoś, kto zastąpi jej modelkę przy kolejnym obrazie. Einar zgadza się, a w międzyczasie ich wspólna przyjaciółka, Ulla, nazywa Einara Lili. Małżeństwo zgodnie stwierdza, że takie przebieranki są zabawne, aż w końcu Einar jako Lili pojawia się na balu. Od tego momentu wszystko się zmienia, a Einar coraz bardziej odczuwa, że tak naprawdę jest kobietą. Prowadzi to do problemów w małżeństwie.

Moim zdaniem największy problem tego filmu to scenariusz. Jeśli dostałby nominację do Oscara właśnie w tej kategorii, to byłabym wręcz załamana. A problem polega na tym, że opowiada on historię może nie prostą, nie banalną, ale bardzo uproszczoną i dość spłycającą problem osób transpłciowych. Estetykę ten film to ma, temu nie można zaprzeczyć. Z każdej strony jest piękny - piękne kolory, kadry, piękne kostiumy, wreszcie piękna charakteryzacja i jakże piękny Eddie Redmayne w roli Lili. Tyle tylko, że z tym pięknem wiąże się coś dość płytkiego. Problem nietolerancji wobec odmienności głównej bohaterki pojawia się w filmie tylko raz. Tak to cała bohema artystyczna Kopenhagi jest wręcz zachwycona Lili, nie ma słów pogardy, nie ma nietolerancji. Nie wynika z tego jednak, czy to jest kwestia podejścia, które nakazuje postrzegać Lili jako dobry żart, czy faktycznie bohemie nie przeszkadza ta odmienność. Pojawiają się również piękne gesty, typowo kobiece. Tylko za tą fasadą piękna nie ma absolutnie żadnej głębi.

Przez cały film miałam okropne wrażenie, że Einar/Lili cierpi po prostu na rozdwojenie jaźni lub schizofrenię, a nie jest osobą transpłciową. Cała ta przemiana następuje dość nagle, a granica między zabawą a poczuciem bycia odmiennej płci szybko zanika. Może nie wiem aż tyle o osobach transpłciowych, ale sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Takie osoby nie mają tego poczucia przez to, że raz czy dwa założyły strój charakterystyczny dla odmiennej płci. Owszem, w filmie pada zdanie, że Einar cały czas czuł się Lili, a Gerda dzięki swojej zabawie pomogła ją przebudzić, ale to wszystko wypada mało przekonująco. Eddie Redmayne jest piękny także jako kobieta, ale z jego urodą nie jest to trudne zadanie. Ten występ nie zaliczam do udanych, ale głównie jest tu wina scenariusza i kreacji postaci, a nie aktorstwa. Do tego uważam za lekko krzywdzące sprowadzanie kobiecości do pięknych gestów, strojów, makijażu. Każda kobieta wie, że bycie nią to coś znacznie więcej, a do tego piękne sukienki czy makijaż nie są warunkami koniecznymi do bycia kobietą. I tego też w filmie jest jak na lekarstwo.

Co na plus? Alicia Vikander jako Gerda. Ta szwedzka, młoda aktorka dosłownie ukradła show. I mam wrażenie, że nominacja dla niej jako najlepszej aktorki drugoplanowej jest krzywdząca, bo raczej film opowiada historię Gerdy, to, jak musiała sobie z tym wszystkim radzić. Że niewinne rysowanie portretów Einara jako Lili (stąd też polski tytuł) jej zdaniem sprawiło, że straciła męża. Choć Lili zarzeka się, że to nie jej wina, ciężko nie współczuć Gerdzie, a jej podejrzenia, że być może z jej winy Einar podjął się ryzykownej operacji, by wreszcie stać się Lili, nie są takie bezpodstawne - a przynajmniej człowiek może je zrozumieć. Dla mnie jest to dramat przede wszystkim Gerdy. I Alicii Vikander należą się wszelkie nagrody.

Do tego oczywiście cała oprawa - zdjęcia, kostiumy, charakteryzacja, czy scenografia - to po prostu jest mistrzostwo. Gdyby filmy nagradzano tylko za bycie pięknymi, to ten by zgarnął każdą możliwą nagrodę. Tak się jednak nie dzieje i nawet te rzeczy nie wynagrodzą słabego scenariusza.

Wracając do wątku z początku tej recenzji - jednak coś w tym jest, że historie osób transpłciowych powinny opowiadać one same. Ja, jako osoba cispłciowa, nie do końca pojmuję to, jak taka osoba może się czuć. I myślę, że choć nie wiem, jak się starała, to zawsze wyjdzie to, że to jednak nie jest osoba trans. Dlatego choć "Dziewczyna z portretu" porusza trudny temat, robi to w sposób dość płytki. Trochę jednak mnie uderzyła niekonsekwencja - bo skoro Ben Whishaw mógł zagrać geja, to nie mogli znaleźć aktorki transpłciowej do takiej roli? Lub czy Eddie nie mógł grać tylko Einara? Mam nadzieję, że twórcy wyciągną jakieś wnioski. Co do Oscarów, to duże szanse ma Alicia Vikander, a także trzymam kciuki za kostiumy i scenografię. Jednak Eddie, przykro mi, to nie był twój występ. Wciąż wolę Leo. A film otrzymuję notę 7/10, czyli dobry (oczko wyżej za Alicię i całą oprawę). 
Share:

sobota, 6 lutego 2016

R. Galbraith - Żniwa Zła (2015)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Z przyjemnością czytam i śledzę dalsze losy Cormorana Strike'a, nowego bohatera wykreowanego przez nikogo innego, jak samą J.K. Rowling, wydającą książki pod pseudonimem Robert Galbraith. Fakt, że był to swojego rodzaju eksperyment, że chciała zobaczyć, jak "początkującemu" autorowi pójdzie z wydaniem książki. Jednakże zbyt wcześnie wydało się, kim tak naprawdę jest Robert Galbraith. Wtedy sprzedaż "Wołania Kukułki" gwałtownie skoczyła do góry. Jednakże i najlepsze nazwisko nie pomogłoby, gdyby książka była kiepska. A tak nie jest w przypadku cyklu o Cormoranie Strike'u. Widać tu już doświadczenie w pisaniu, widać swoisty styl J.K. Rowling, ale w przypadku "Żniw Zła" pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest to najlepsza książka z całego cyklu, oczywiście jak do tej pory. Liczę, że będą jeszcze lepsze.
Źródło: matras.pl
Robin Ellacot w dalszym ciągu pracuje ze Strike'iem, powoli szykuje się do ślubu, a agencja detektywistyczna ma całkiem niezłe powodzenie. Pewnego dnia Robin otrzymuje makabryczną przesyłkę - uciętą kobiecą nogę. Strike podejrzewa, że być może jest to osoba, którą dobrze zna i która z jakiegoś powodu chce się na nim zemścić. Strike i Robin rozpoczynają śledztwo.

W tej książce, trzeba przyznać, dzieje się wiele. Sprawa jest dość skomplikowana, bardzo nietypowa. Tym razem do Strike'a nie zgłasza się nikt, kto chciałby rozwikłać zagadkę, a raczej Strike samodzielnie podejmuje się rozwiązania sprawy, zanim tajemniczy morderca zabije więcej ludzi. Tym razem czytelnik też od razu zna perspektywę mordercy - co jakiś czas mamy bowiem rozdziały pisane okiem mordercy (choć nie jest to narracja pierwszoosobowa, po prostu narrator wczuwa się w zabójcę), które tworzą pewne napięcie. Wiemy, że osoba, która zabija jest blisko Strike'a, wręcz go śledzi. Jednakże jest to ciekawy zabieg także z innego powodu - niemalże do końca nie znamy jego tożsamości, w zasadzie ciężko jest zgadnąć, kto nim jest - a to dlatego, że Strike ma trzech podejrzanych.

O ile w poprzedniej części trochę nie pasowało mi wtrącanie wątków prywatnych, wątków z życia Strike'a i Robin, tak tutaj mają one uzasadnienie, a czytelnik nie ma poczucia, że te wątki "przeszkadzają". Przy "Jedwabniku" miałam bowiem wrażenie, że one odciągają od głównego wątku i nie pozwalają się na nim skupić. Tutaj są wyciągane pewne fakty z życia prywatnego głównych bohaterów i jest to dużym plusem.

Robin zyskała w moich oczach. O ile pewne zachowania wydały mi się przesadzone, a sama bohaterka - nieco naiwna i dziecinna, tak tutaj wreszcie czytelnik rozumie, dlaczego Robin jest, jaka jest. Na jej życie miało bowiem wpływ straszne wydarzenie, jakim był gwałt. Przez gwałt długo nie mogła zaufać mężczyznom, przez to nie udało się ukończyć jej studiów (przeszła załamanie psychiczne). Mimo tego Robin nie poddała się, a raczej obiecała sobie, że będzie starała się, aby nie dopuścić do ponownych takich sytuacji - dzięki czemu czytelnik może zrozumieć jej zachowanie, które czasem wydaje się nieracjonalne i nazbyt emocjonalne.

Tutaj muszę się ukłonić J.K. Rowling - podeszła bowiem do bardzo trudnego tematu. Jednocześnie nie idealizowała go ani bagatelizowała tego, jak może czuć się ofiara tego okrutnego przestępstwa. Nie tworzyła zbędnej mitologii, a za to przytoczyła smutne fakty - że najczęściej gwałciciel jest osobą znaną ofierze, że policja często próbuje obwiniać ofiarę. Tak niestety wygląda rzeczywistość. Myślę, że wielu ludziom przydałaby się właśnie lektura "Żniw Zła" chociażby po to, aby zrozumieć, co może czuć takowa ofiara.

Dużym plusem jest również rozwinięcie relacji Strike'a i Robin. Narzeczony dziewczyny ulega stereotypowi, jakoby kobieta i mężczyzna nie mogliby mieć czysto platonicznych relacji. Mimo wszystko Robin i Strike mają takowe. Detektyw wspiera asystentkę mimo jej oczywistych błędów, porażek. Oferuje pomoc w trudnych chwilach, ale jednocześnie narasta między nimi konflikt, przez który zarówno jedna, jak i druga strona zaczynają mieć wątpliwości, czy Robin faktycznie nadaje się do tej pracy, czy też może lepiej nie narażać jej na niebezpieczeństwa. Przy tym wszystkim ten konflikt, który punkt kulminacyjny osiąga pod koniec książki, narasta w sposób dość naturalny, nie wybucha nagle, po prostu wszystko się "zbiera". I tworzy odpowiednie napięcie, bo czytelnik zadaje sobie pytanie, co będzie dalej. Do tego podobało mi się zakończenie otwarte książki - równie dobrze pani Rowling może zakończyć tutaj swój cykl, ale kolejne wątki mogą zostać rozwinięte w następnej książce. Niestety, nie mam informacji, czy pani Rowling pisze kolejną powieść, ale w każdym razie - czekam na nią z niecierpliwością.

Słówko o stylu - jeśli ktoś jest zaznajomiony ze stylem Rowling, czyli dokładnym opisywaniem postaci przy ich przedstawieniu, to raczej nie powinien być jakoś zaskoczony. Mimo to książkę czyta się bardzo przyjemnie, nie ma jakichś dłużyzn, zastojów, choć papierowa wersja liczy 480 stron. To bardzo lubię u pani Rowling - jej książki czyta się po prostu przyjemnie. I podoba mi się, że teraz pisze dla dorosłego czytelnika. Jedyne "ale", jakie mam, to wydanie na e-booka - nie wiem, może to wina pliku, ale momentami był on strasznie niechlujnie "poskładany" - brak wyjustowania, czasami spacje w nieodpowiednich miejscach. Nie wiem, może plik w innym formacie wygląda lepiej, ale za ten w końcu zapłaciłam, to nie jest tam, że ściągnęłam go z szemranych źródeł.

Moim zdaniem J.K. Rowling bardzo gładko przeszła od fantastyki do kryminałów, zahaczając jeszcze o książkę obyczajową. Świadczy to o dużym talencie, bowiem czytając książki o Cormoranie Strike'u, kompletnie zapomina się, że jest to autorka słynnego Harry'ego Pottera. Czekam z niecierpliwością na kolejną część, a "Żniwa Zła" dostają ode mnie notę 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem - obniżyłam troszkę ocenę, bo jednak sam wątek kryminalny nie był aż tak fascynujący sam w sobie, jednak książka spokojnie nadrabia rzeczami, o których wspomniałam wyżej. 
Share:

środa, 3 lutego 2016

Zjawa (2015)

Sezon oscarowy czas zacząć! Zapewne jeszcze będę oglądać filmy po ich rozdaniu, ale chciałam się przekonać, czy faktycznie te dwanaście nominacji należą się filmowi o tajemniczym tytule "Zjawa". Oczywiście wśród nominowanych pojawia się Leonardo DiCaprio, któremu kibicuję gorąco od pewnego czasu. Akademia niezasłużenie ciągle ma focha za wypowiedź sprzed prawie dwudziestu lat, do tego ciągle mają gdzieś ten obraz "chłopaczka z Titanica". Tymczasem Leo aktorsko bardzo się rozwinął i pokazuje swój wszechstronny talent i gotowość do poświęcenia za rolę. Czy w tym roku otrzyma Oscara? Przekonamy się, ja jemu gorąco kibicuję.
Źródło: filmweb.pl
Film "Zjawa" opiera się luźno na książce o tym samym tytule, jak i na prawdziwych wydarzeniach. Rok 1822, Stany Zjednoczone. Wraz z Kompanią Futrzarską podróżuje znany traper, Hugh Glass, wraz ze swoim synem, Hawkiem, którego matka była Indianką. Pewnego dnia na obóz napada grupa Indian, przez co mężczyźni muszą uciekać ze skórami, które udało im się zdobyć. W środku lasu na Glassa napada niedźwiedzica. Mężczyźnie udaje się pokonać dzikie zwierzę, ale Glass wychodzi z tego ciężko ranny. Niestety, jest jedynym członkiem Kompanii, który zna drogę okrężną do Fortu Kiowa, drogę, która nie znajduje się na terytorium Indian. W ostateczności z rannym Glassem pozostają jego syn, inny młodszy członek Kompanii, Bridger, oraz Fitzgerald. Temu ostatniemu bardzo ciąży czuwanie nad rannym, ciągle szuka sposobu, aby się go pozbyć i uciec. Prawie się mu to udaje, kiedy Hawk ratuje ojca w ostatniej chwili. Fitzgerald zabija chłopaka na oczach Glassa, po czym wkrótce udaje mu się uciec. Fitzgerald sądzi, że pozostawił Glassa na pewną śmierć, lecz ten już planuje zemstę.

Łatwiej będzie mi zacząć od wad. Przede wszystkim wadą filmu jest fabuła, która próbuje się ratować symbolicznymi scenkami, wrzucanymi od czasu do czasu, jednakże nic z tego - fabuła wbrew pozorom jest bardzo prosta, a momentami wręcz przewidywalna. Nie jest to kino bardzo wymagające, ot film przygodowy, osadzony w realiach XIX wieku. Kolejną wadą są moim zdaniem dłużyzny - dla mnie film mógłby spokojnie zamknąć się w dwóch godzinach, a jednak ciągnął się i ciągnął, a w pewnej chwili człowiek już sam nie wiedział, w którym momencie on się skończy. Do gustu nie muszą również przypaść dość drastyczne scenki (chociażby te podczas walki z niedźwiedziem. Ja momentami zamykałam oczy).

Film jednak ma całe mnóstwo zalet. Przede wszystkim brawa należą się dwóm aktorom: Leonardo DiCaprio oraz Tomowi Hardy'emu. Obaj są nominowani do Oscara i obom panom kibicuję. O ile Leonardo DiCaprio pokazał, do czego jest zdolny, by dobrze grać (naprawdę podziwiam zawsze ludzi, którzy są zdrowi i grają osoby niepełnosprawne, czy jak w przypadku Glassa - ciężko ranne i poturbowane). Jak to głosił jeden tweet - "dajcie mu tego Oscara, zanim się zabije"  - o tyle jednak postać Fitzgeralda, grana przez Toma Hardy'ego, jest po prostu ciekawsza. Jest niejednoznaczna, niby kreowana na antagonistę, jednak moim zdaniem nie można go surowo oceniać za to, że głównie chciał ratować własną skórę. Z drugiej zaś strony świetnie przedstawia rasistę, człowieka uprzedzonego do kogoś tylko dlatego, że ma inny kolor skóry. Postać Fitzgeralda dobrze oddaje (niestety) wciąż aktualny wątek rasizmu, ważnego problemu społecznego.

Film jest bardzo mroczny i klimatyczny. Niebywałą zaletą są cudowne zdjęcia, ujęcia przede wszystkim natury, gór, lasów, niepodrasowane komputerowo. Oddają one nie tylko piękno przyrody, ale też wprowadzają widza w odpowiedni nastrój. Do tego muzyka, która idealnie komponuje się w całość. Scenki symboliczne, głównie związane z żoną Glassa, choć moim zdaniem czasem przedłużały ten film, to jednak mają u mnie duży plus za niejednoznaczność przy interpretowaniu. Montaż, podobnie jak przy "Birdmanie", jest również bardzo ciekawy. Może to nie jest ciągła praca kamery, są cięcia, ale jednak takie ujęcia nadają się do scen akcji.

"Zjawa" nie jest może przerostem formy nad treścią, byłoby to zbyt odważne oskarżenie, jednak moim zdaniem mimo dwunastu nominacji do Oscara, zasługuje jedynie na kilka nagród. Jeśli Leonardo DiCaprio nie zdobędzie za tę rolę statuetki, to ja już nie wiem, kogo musiałby zagrać i jak, by ją zdobyć. Kibicuję również Tomowi Hardy'emu - również ma duże szanse. Nie wróżę jednak Oscara za najlepszy film (choć za reżyserię już tak). Podobnie niekoniecznie film dostanie nagrody we wszystkich kategoriach technicznych - choć za charakteryzację, scenografię, zdjęcia, dźwięk i montaż się należą. I w tych kategoriach będę gorąco kibicować "Zjawie". Jak będzie? Wkrótce się przekonamy. A moja ocena to 7,5/10, czyli dobry z dużym plusem - film fabularnie nie powala na kolana, ale ma za to inne zalety, dla których warto zobaczyć go zwłaszcza w kinie. 
Share: