czwartek, 28 listopada 2013

Puella Magi Madoka Magica (2011)

UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery. 
Czy istnieje marzenie, dla którego warto poświęcić własne życie? Ile nasze życie tak naprawdę jest warte? Czym właściwie są emocje? I czy są one najważniejsze w naszym życiu? Czy można też zmienić swoje przeznaczenie i swój los? Na takie pytania stara się odpowiedzieć serial anime pt. "Puella Magi Madoka Magica" (jap. Mahou Shoujo Madoka Magica), dwunastoodcinkowy serial z 2011 roku, który stawia cały gatunek magical girls (mahou shoujo) do góry nogami. 
Fanart z głównymi bohaterkami, źródło: fanpop.com
Zanim jednak opowiem, o czym mówi Madoka, warto zwrócić uwagę na sam gatunek. W Polsce wyemitowano z tego gatunku trochę tytułów, a czołowym z nich jest "Czarodziejka z Księżyca". I choć "Czarodziejka" z czasem nabierała pewnych dojrzalszych wątków, to nie oszukujmy się - większość odcinków była według pewnego schematu, pt. w mieście pojawia się tajemniczy potwór, czarodziejki go odnajdują, transformacja, walka i zwycięstwo. Czarodziejki działały wspólnie w imię dobra i sprawiedliwości. I choć pozornie Madoka wydaje się kolejnym takim tytułem, to wygląd postaci może bardzo zmylić widza.

Madoce Kaname, 14-letniej gimnazjalistce, niczego w życiu nie brakuje. Ma kochającą rodzinę (mamę, tatę, młodszego braciszka), której dobrze się powodzi, przyjaciółki, jest lubiana w szkole i nigdy nie doświadczyła w życiu większej krzywdy. Pewnej nocy Madoka ma dziwny sen, w którym widzi zniszczony świat, a w nim walczącą dziewczynę. Tajemniczy stworek mówi jej, że jeśli chce to zmienić, może stać się czarodziejką (mahou shoujo) i walczyć ze złem. Następnego dnia do klasy Madoki dołącza nowa dziewczyna, Homura Akemi, która wygląda zupełnie jak dziewczyna ze snu Madoki. Homura wydaje się wyniosła, jest piękna, mądra i wysportowana, a przy tym bardzo tajemnicza. Tego samego dnia Madoka i jej przyjaciółka Sayaka Miki na swojej drodze spotykają tajemniczego stworka ze snu, który przedstawia się jako Kyubey. Stworek ten składa dziewczynkom propozycję - spełni ich jedno życzenie, pod warunkiem, że staną się one czarodziejkami, które będą walczyć ze złymi wiedźmami w innym wymiarze, które powodują smutek, rozpacz, chaos, a nawet tajemnicze samobójstwa na tym świecie.

I... Muszę przyznać jedno - choć fabuła nie wydaje się jakaś skomplikowana, pierwsze odcinki są trochę jakby przepełnione słodyczą i typowymi dla tego gatunku schematami, to jednak rozwiązanie jest bardzo zaskakujące. Fabułę można przyrównać moim zdaniem do kłębka - kłębek zaczyna się od małej, niepozornej nitki, a kończy na dużym zwoju. I tak jest z Madoką - choć początkowa fabuła brzmi banalnie, z czasem dochodzą coraz to nowe wątki, wszystko wyjaśnia się pod koniec. I rozwiązanie jest na tyle satysfakcjonujące, że moim zdaniem nie wiem, czy jest sens tworzenia filmu, który jest ciągiem dalszym fabuły anime.

Postacie - choć główne bohaterki wydają się słodkimi dziewczynkami, które są dziecinne w porównaniu do bohaterek "Czarodziejki z Księżyca", to wygląd może bardzo zmylić. Przede wszystkim ciężko w zasadzie określić, kto tu jest do końca dobry, a kto jest tym złym bohaterem. Niby czarodziejki mają dobre intencje, działają z dobrych pobudek, a jednak okazuje się, że za każdy czyn trzeba ponieść konsekwencje. Nawet marzenie spełnione przez Kyubeya nie jest wolne od jakichś ograniczeń, czy też późniejszych konsekwencji (o czym przekonujemy się, słuchając historii jednej z bohaterek, Kyoko Sakury). Można się również doszukiwać pewnej symboliki, np. Kyubey jako diabeł lub ogólnie symbol zła, a walka z czarownicami jako zmaganie się z problemami dorastania, ale moim zdaniem nie symbolika jest tu istotna, a pewne pytania kwestii etycznej czy filozoficznej, jak pytania o człowieczeństwo i jego granice. Można by tak długo gdybać, ale moim zdaniem trzeba to obejrzeć, żeby samemu sobie postawić takie pytania i ocenić, kto jest naprawdę dobry, a kto jest zły.

Co do kreski - szczerze, jest to jedno z tych anime, w których nie kreska jest istotna, a właśnie fabuła. Bo jest ona bardzo nierówna. Szczerze, projekty postaci nie do końca mi się podobają. O ile stroje, kolory, są fajnie dobrane, o tyle mam wrażenie, że są one jednak rysowane na jedno kopyto, zwłaszcza twarze, czy figura (moim zdaniem główne bohaterki mają figury niemalże anorektyczek, patrząc na nogi). Z kolei jednak tła, czy animacja drugiego wymiaru są bardzo udane. Tła wskazują nam, że mamy do czynienia z niedaleką przyszłością (chociażby bardziej zaawansowana technologia), a drugi wymiar jest bardzo ciekawie zrobiony. Są tam nawet wstawki fabularne, np. zdjęcia (przypomina to bardzo niektóre teledyski). I jest to moim zdaniem ciekawe, dzięki temu ten drugi wymiar jest lepiej odznaczony, widz wie, że mamy do czynienia z innym światem. Lecz to jest kwestia gustu i jak mówiłam - fabuła nadrabia wszelkie braki w kresce.

Muzyka również mi się podoba, zwłaszcza opening, acz nie odznacza się, z wyjątkiem kilku utworów. Zdecydowanie bardziej wolę muzykę z innych anime.

Podsumowując: Puella Magi Madoka Magica to ciekawe, nietypowe anime, które bardzo może człowieka zmylić. To już nie są superbohaterki, które tylko altruistycznie walczą ze złem, ale mają również dylematy, a świat z czasem przestaje być taki cukierkowy. Pod pewnymi względami może się równać z "Neon Genesis Evangelion", choć czegoś brakuje do przebicia. Mimo wszystko bardzo polecam ten tytuł. Moja ocena: 9/10, czyli rewelacyjny.

EDIT 20/04/14:
Będzie krótko, ale obejrzałam film z Madoką pt. "Rebellion", który miał być właśnie kontynuacją serialu. I moje przeczucia niestety sprawdziły się. Film miał być rozwinięciem, ale krótko i bez spoilerów: jak dla mnie to przerost formy nad treścią. Anime miało sensowne zakończenie, w dodatku zamknięte, że nie wiem, po co było kombinować. W dodatku w pewnym momencie postacie stały się jakby... "out of the character", jak nie one. Końcówka jak dla mnie niezrozumiała. Dlatego film pozostawiam bez oceny.
Share:

niedziela, 24 listopada 2013

The Day of the Doctor (2013), czyli 50 rocznica Doktora.

UWAGA! Recenzja mocno spoilerowa. Jeśli nie znasz serialu "Doctor Who", lub też nie oglądałeś/oglądałaś wczorajszego odcinka, radzę opuścić stronę. W przeciwnym razie czytasz recenzję na własną odpowiedzialność.

Wyobraźcie sobie, że istnieje serial, który jest nadawany przez 50 lat, a jednocześnie nie spełnia on wymogów opery mydlanej. Takim serialem jest "Doctor Who", najdłużej nadawany serial sci-fi (tak, przebił on również Star Treka), serial wpisany w kulturę brytyjską (nawet królowa Elżbieta ogląda ten serial). Wczoraj była wielka, 50 rocznica tego serialu. Każdy więc spodziewał się czegoś wspaniałego. Co mogło pójść więc nie tak?
Źródło: en.wikipedia.org
Zanim przejdę do rzeczy, warto nakreślić krótko, o czym jest serial - w przeciwnym razie jestem zdania, że niekoniecznie ktoś może zrozumieć moją dalszą wypowiedź. Otóż serial opowiada o tajemniczym osobniku, kosmicie z planety Gallifrey, który sam siebie nazywa Doktorem (jego prawdziwe imię nie jest znane, mówi się, że jest zbyt trudne do wypowiedzenia przez ludzi). Doktor jest Władcą Czasu (Time Lordem; i ma wygląd człowieka, choć często na stwierdzenie "Wyglądasz jak człowiek" odpowiada "To ty wyglądasz jak Władca Czasu"), który potrafi podróżować w czasie i w przestrzeni za pomocą TARDIS, specjalnego statku, który potrafi się kamuflować w zależności od tego, gdzie się znajduje. Coś jednak w TARDIS (to rodzaj żeński) Doktora poszło nie tak i statek ma postać niebieskiej budki policyjnej, która była normalnym elementem krajobrazu Wielkiej Brytanii w latach 50. czy 60. Doktorowi podoba się ten wygląd, więc go nie naprawia. Ważnym elementem zwłaszcza odświeżonej serii (od 1989 do 2005 mieliśmy długą przerwę w emisji serialu) jest (a właściwie było, sądząc po wczorajszym odcinku) to, że Doktor był zamieszany w Wojnę Czasu. Wojna ta była tragiczna w skutkach. Była to wojna pomiędzy Władcami Czasu, a ich wrogami, Dalekami z planety Skaro. Rada Władców Czasu miała plan, by unicestwić wszechświat - zginęliby Dalekowie, zginęliby wszyscy, ale oni pozostaliby jako niezależny byt w próżni, bez ciała, itd. (Jeśli ktoś zna Neon Genesis Evangelion, to przypomina to bardzo Projekt Dopełnienia Ludzkości) Gdy Doktor dowiedział się o tym, gdy miał szansę, unicestwił Gallifrey wraz ze wszystkimi Time Lordami. Został on ostatnim Władcą Czasu. I od tego zaczyna się właściwie sezon z Christopherem Ecclestonem, który jest świeżo po tej wojnie. Podróżuje przez dłuższy czas samotnie, aż spotyka Rose Tyler, graną przez Billie Piper. Generalnie Doktor Ecclestona to postać melancholijna, która chce zmazać swój czyn, odkupić swoją winę (w końcu jest winien śmierci milionów istnień) i odczuwa samotność pomimo ludzi, których spotyka na swojej drodze (po Rose mamy kilku innych towarzyszy). Tę grę kontynuował David Tennant.

I to było coś, co mnie urzekło w tym serialu. Postać Doktora byłaby idealnym przykładem do prezentacji maturalnej o samotności, czy o toposie wędrówki. Doktor podróżuje, by odnaleźć sens w tym wszystkim. Pomaga ludziom i innym rasom, bo chce zmazać swoją winę. Jednocześnie nie jest bogiem, ma swoje wady, czasami ludzi traktuje z pogardą. Nie wie wszystkiego. Nie jest żadnym superbohaterem. To się zmienia, gdy Doktor grany przez Tennanta uznaje, że skoro on został sam po Wojnie Czasu, to on nie jest przegranym, tylko zwycięzca, który może ustalać własne zasady. Dopada go kompleks boga, co kończy się tragicznie. I to wszystko do wczorajszego odcinka mi odpowiadało.
Odcinek rocznicowy przede wszystkim jest bardzo chaotyczny. Ciężko go opisać. Jest to po części kontynuacja ostatniego odcinka z serii 7, gdzie na końcu mamy pokazanego Johna Hurta jako Doktora. W tym odcinku dowiadujemy się, że Doktor grany przez niego to ten Doktor z Wojny Czasu, zmieniony 8 Doktor grany przez Paula McGanna (kilka dni wcześniej mieliśmy mini-epizod, który to wyjaśniał). Poprzez zamieszanie związane z Zygonami, kosmitami potrafiącymi przybierać wygląd jakiejś postaci 11 Doktor, rozwiązując tajemniczą zagadkę, wpada w wir czasu i spotyka 10 Doktora, który właśnie był tuż po tej zmianie, gdzie stwierdził, że jest Zwycięzcą, a także spotykają oni tamto wcielenie z Wojny Czasu. Po krótkim zamieszaniu (a przy okazji wyjaśniając kilka rzeczy), okazuje się, że przeznaczenie Gallifrey może być zmienione. Doktor rezygnuje z zagłady, lecz zamyka planetę w takiej jakby bańce, tak, żeby wszechświat nie był zamieszany w wojnę.

I... Może zanim przejdę do krytyki (lub krytykanctwa), to powiem o zaletach takiego rozwiązania i ogólnie o zaletach odcinka.

Po pierwsze, interakcje trzech Doktorów były świetne. Humor... Może miałabym lekkie zastrzeżenia, ale jednak też mi się bardzo podobał. W sumie tego oczekiwałam po spotkaniu Doktora Tennanta i Doktora granego przez Smitha. John Hurt również wypada znakomicie w swojej roli. Tu nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń.

Niektórzy się czepiają, że Billie Piper w tym odcinku nie grała Rose, a Bad Wolfa, czyli uosobienie sumienia bądź samego wiru czasu. Ja jednak uważam, że to wypada na korzyść. Billie sobie świetnie poradziła z tą rolą, a wątek samej Rose Tyler jest zamknięty, więc nie wiem, jak twórcy mogliby do tego wrócić. Jest tajemniczo i tak miało właśnie być.

I może to dziwnie zabrzmi, ale rozwiązanie samo w sobie mi się nie podoba, lecz doceniam to, że daje nam nowe, ciekawe możliwości. Mieliśmy zajawkę 12 Doktora, który będzie grany po Świętach Bożego Narodzenia przez Petera Capaldiego. Jedno spojrzenie (groźne) wystarczyło, bym kupiła jego postać. Otwiera nam furtkę, która była dobrze przedstawiona pod sam koniec odcinka. Doktor ma cel, ma marzenie. Chce sprawić, by Gallifrey przetrwała. I dobrze, ponieważ brakowało mi w seriach Moffata (zwłaszcza w szóstej serii) jakiegoś konkretnego motywu przewodniego, było dużo chaosu, a postać Doktora wydawała się taka bezcelowa i bez charakteru - każdy chciał go zniszczyć, ale dlaczego? To nie było wyjaśnione tak do końca. Wiele rozwiązań Moffata po prostu zawodzi. Tu jest po prostu sytuacja związana po części z PRem - Moffat bardzo lubi gadać o tym, że "to będzie coś wielkiego", "to będzie coś strasznego", "to zmieni ciąg dalszy serialu" i... Wychodzi z tego nic. Dużo gadania, a potem wielkie nic. A tutaj mamy wreszcie coś nowego.

Strona wizualna jest ciekawa, ładna, choć szczerze, brakuje mi kiczowatych efektów specjalnych. Może to sentyment, ale jednak momentami efekty wyglądają jak z nowych "Gwiezdnych Wojen", co nie bardzo pasuje moim zdaniem do klimatu całości. Ale co kto lubi. Wykonanie jest świetne, mimo wszystko.
Aha, i miłe smaczki, nawiązania do poprzedników: szalik, zdjęcia, Tom Baker (odtwórca roli 4 Doktora, choć mówiono wstępnie, że starzy Doktorzy, z wyjątkiem Tennanta, nie biorą w tym udziału). To było miłe zaskoczenie. To nie to, co mieliśmy w "Journey's End", w ostatnim odcinku 4 serii, gdy spotkali się towarzysze z nowych serii, ale rozumiem, ograniczenia budżetu, czasu, ok.

Teraz przejdę do tego, co mi się nie podobało. Będę nawiązywać też do części wypowiedzi, komentarzy z tumblra, czy z facebooka - bo nie wyłapałam sama wszystkich rzeczy, albo pomyślałam o nich później.

Gallifrey. Z jednej strony fajnie, że nam pokazali rąbek Wojny Czasu, jak to w zasadzie wyglądało, ale z drugiej strony - mocne rozczarowanie. Od pola bitwy bije patos, wielkie super efekty i generalnie - przerost formy nad treścią. Pamiętam te pierwsze odcinki, zwłaszcza z Ecclestonem, gdzie on nam jedynie opowiada o tej wojnie. Z gry aktorskiej, z treści, jaką mówił 9 Doktor... Zawsze mi się jawiło to jako coś tragicznego, jednak koniecznego. I jako coś, czego Doktor bardzo żałuje, ponieważ zginęła tam również jego rodzina, jego cały gatunek. A jednocześnie było to coś tajemniczego, coś, co twórcy pozostawili wyobraźni widza. I być może to właśnie było najbardziej tragiczne. A tu mamy wszystko podane na tacy. W dodatku szantaż emocjonalny, na który sama się złapałam - dzieci. W odcinku Doktor przejmował się tym, że zginęły tam również dzieci, podczas gdy poprzednik, Russell T. Davies, w swoich seriach stwierdził, że Władcy Czasu zrobili się zbyt agresywni i było to konieczne, bo inaczej Wszechświat przestałby istnieć. Dzieci... To taki dość słaby szantaż, niestety. Sama się przez chwilę na tym złapałam, ale potem pomyślałam tak na trzeźwo. Nieładnie, Moffat, nieładnie.

Doktor Tennanta i Clara Oswald. Nie mam nic do gry Tennanta. Mam jednak zastrzeżenia do rozpisanej postaci. Inaczej sobie wyobrażałam "Time Lord Victoriousa", czyli tego mrocznego zwycięzcę. Tennant wciąż go grał tak, jak go grał - trochę wesoły, trochę żądny przygód, czasami jednak okazujący wściekłość. Wie jednak, czym jest flirt, a cały humor polegał na tym, że nie wiedział, kiedy ktoś z nim flirtuje, a kiedy nie. Trochę ta postać była jakby... OOC? Może to tylko moje wrażenie. Cały czas przecież kocham 10 Doktora. Ale Clara niestety robiła za dodatek. Doktor był sam dla siebie towarzyszem. I to wypadło świetnie. Potem jednak Clara zaczęła być troszkę jak Rose, gdy zaczęła prosić o ocalenie. Lubię ją, jako towarzyszkę, ale cóż, to nie był jej show tym razem.

"Duży czerwony przycisk". Do momentu tejże sceny miałam ochotę dobrze ocenić ten odcinek. Jednak to wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłam scenę z dużym czerwonym przyciskiem. Przycisk ten miał unicestwić Gallifrey. Tak się jednak nie stało - Doktor zmienił bieg historii. I ok, teoretycznie Doktor ma wpływ na czas, ale są tzw. stałe punkty. 9 Doktor przecież wspominał, że chciałby to zmienić, ale nie może tego zrobić, bo to jest stały punkt w czasie, czyli to się musi wydarzyć. Nie to, że jestem przeciwniczką szczęśliwych zakończeń. Nie to, że nie jest mi miło, że Gallifrey wróciła. Po prostu jestem przeciwniczką braku konsekwencji. Moffat pokazał poprzednikowi dostatecznie wielkiego fucka i brak szacunku. Nie twierdzę, że zniszczenie całej planety, ludobójstwo są super rozwiązaniami, ale skoro jedna rzecz była ustalona, to dlaczego kolejny twórca sobie to tak prosto zmienia? Ktoś mówił o tym, że "stałe punkty" ustalał sobie sam Doktor do momentu, gdy uznał siebie za Zwycięzcę. Zgoda. Pełna zgoda. Ale było pokazane, że jednak one muszą być. Nie są zależne od Doktora, bo on nie jest bogiem. I zabawa w boga źle się kończy. Matt Smith powiedział "Never apply logic to Who". Nie zgodzę się z tym. Może jestem przypadkiem, jak z mema "overeducated man", ale ja jednak od serialu sci-fi oczekuję odrobiny logiki, a nie plot twistów bez konsekwencji. Podobnie jak kwestia myślenia o czasie w sposób linearny. Może jestem za głupia na logikę gallifreyańską, ale podczas kursu filozofii miałam wykłady o czasie. Bardzo mi się podobały, bo one pasowały do serii stworzonych przez Russella T. Daviesa. Dowiedziałam się m.in., że myślenie linearne jest wpisane w naszą kulturę. Wcześniej starożytni Grecy myśleli o czasie w sposób cykliczny. W kulturze judeochrześcijańskiej myślimy o czasie jednak jak o linii. Tak więc przepraszam, ale nie potrafię się tego wyzbyć. Skoro jakaś rzecz była ustalona, to nie można tego sobie tak zmienić. Tym samym jestem zdania, że sezon pierwszy, sezon z Ecclestonem przestał mieć sens i został odarty z dramatyzmu. Tak, jakby go nie było. Tym samym ostatnie 8 lat zostało jakby zaprzepaszczone. Jest jednak nadzieja - mam nadzieję, że sezon 8 pokaże nam, że jednak to nie jest takie proste lub też, że nie można walczyć z przeznaczeniem. Takie rozwiązanie byłoby tragiczne, ale uratowałoby ten odcinek.

Ja mogę zrozumieć, że wszystko było rozwiązane za szybko, bo całość trzeba było zmieścić w 75 minutach, a nie jest to dużo czasu. Rozumiem ograniczenia budżetowe. W końcu to serial telewizyjny i choć ten odcinek był emitowany w wybranych kinach (i to w 3D, przyznam, że część efektów pasowała pod te 3D), to jednak to nie jest wielomilionowa produkcja. Ale i tak jestem zdania, że można zastosować prostsze rozwiązania, bez nadmiaru efektów specjalnych, a za to z logiką i konsekwencją.

Murray Gold powiedział, że ten odcinek jest bardzo kontrowersyjny i podzieli fanów. I niestety, miał facet rację. Dlatego teraz się wstrzymuję z oceną. Czekam na odcinek świąteczny, gdzie pożegnamy się z Mattem Smithem i na sezon 8. Jeśli sezon 8 zostanie dobrze poprowadzony, to być może ten odcinek ocenię korzystnie. Jeśli jednak Doktor stanie się krystalicznym superbohaterem, jakich mamy na pęczki, to nie wróżę dobrej przyszłości serialowi, który mimo wszystko uwielbiam. 
Share:

piątek, 22 listopada 2013

Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia (2013)

Akurat wróciłam z premiery filmu "Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia", czyli z drugiej części z trylogii Suzanne Collins. W tej recenzji opiszę swoje wrażenia, a i przy okazji będę się odwoływać do poprzedniej części, bowiem nie oglądając poprzedniej części raczej ciężko zrozumieć całość. Dlatego też możliwe spoilery
Źródło: filmweb.pl
Rok po 74. Głodowych Igrzyskach w Panem (futurystyczne, totalitarne państwo powstałe na gruzach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych) Katniss Everdeen i Peeta Mellark, zwycięzcy z Dystryktu 12. mają za zadanie uspokoić pogarszające się nastroje społeczne. Robią to w ramach tradycyjnego tournee po państwie. Wkrótce mają odbyć się kolejne, 75. Głodowe Igrzyska. Z okazji jubileuszu (kolejne Ćwierćwiecze Poskromienia) szykują się jednak Igrzyska, których nikt się nie spodziewa.

Doug Walker w recenzji pierwszej części "Igrzysk Śmierci" (premiera była w tamtym roku) określił, że jest to film dla nastolatków, ale przy okazji film, który nie robi z tego targetu idiotów. I trudno się z nim nie zgodzić - mamy zalew marnych filmów i marnych książek dla nastolatków, które najczęściej skupiają się na sprawach miłości, a wszelkie inne wątki są tylko tłem. Tu "Igrzyska Śmierci" pozytywnie się wyróżniają. Przeczytałam wszystkie trzy części i jestem zdania, że jest to... "'Rok 1984' dla nastolatków". I jestem niemalże pewna, że jakaś część nastolatków, która czyta dzisiaj "Igrzyska Śmierci" (lub ogląda film) za jakiś czas sięgnie po jakąś klasykę antyutopii, jak właśnie "Rok 1984", czy "Nowy, wspaniały świat". Bo bawią mnie opinie, że jest to "kolejny film z trójkątem miłosnym". Owszem, trójkąt miłosny jest, ale... Pozostaje on w tle, tak jak to miało miejsce w książce. I tego się najbardziej obawiałam, więc chwała twórcom "Igrzysk", że nie powtórzyli błędu twórców "Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi". Ci, którzy tak mówią, to mam wrażenie, że nie wiedzą dokładnie, o czym jest książka i o czym jest film na jej podstawie. A mówi on o bezsilności jednostki w walce z systemem totalitarnym. Nie oszukujmy się, Panem to kraj o systemie totalitarnym, gdzie wszystko jest podporządkowane woli prezydenta Snowa (w tej roli Donald Sutherland), gdzie tylko nieliczni mają szanse na życie w dobrobycie, a reszta musi na ten dobrobyt pracować, mając ograniczone prawa i żyjąc w strachu o swoje życie. W ramach rozrywki dla kasty mieszkającej w stolicy Panem, Kapitolu, urządzane są co roku igrzyska, gdzie z każdego dystryktu (a jest ich 12) wybierani są dziewczyna i chłopak w wieku od 12 do 18 lat. Show polega na zabijaniu przeciwników, aż zostanie tylko jeden - zwycięzca. Oczywiście każdy musi ten show oglądać, co jest równocześnie przekazem propagandowym.

Warto też dodać, że oprócz głównego wątku "Igrzyska Śmierci" również w tej części (jeśli nie bardziej) są satyrą na współczesne media, które lansują różnych ludzi i zabierają im tym samym prywatność, tworząc z nich kogoś, kim wcale nie są. Media te również tworzą rzeczywistość, wiele z działań trybutów są tworzone pod publiczkę, bo "ludziom to się podoba". Zwłaszcza Kapitolowi, który żyje w luksusach, choć większość ludzi tam żyjących nie jest świadoma tego, jak żyje się reszcie i kto pracuje na ten dobrobyt. Jest to też satyra na reality show, wyjątkowo dobrze oddane są sceny, które prezentują nam wydarzenia w ten sposób, jakbyśmy oglądali program telewizyjny (nawet w pewnym momencie pada ocenzurowanie wulgarnych słów).

Postacie i gra aktorska. O Jennifer Lawrence mam dość specyficzną opinię, jeśli chodzi o jej osobę, ale uważam, że dziewczyna ma duży talent aktorski. Swoją mimiką potrafi oddać świetnie wszelkie emocje (choć Oscar za "Poradnik pozytywnego myślenia" to dla mnie spore nieporozumienie) i generalnie nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli Katniss, dziewczyny, która jest zamieszana w to wszystko i chcąc, nie chcąc, staje się bohaterką - choć początkowo chciała po prostu przeżyć, nie ma wzniosłych idei. Troszkę gorzej moim zdaniem wypadł Josh Hutcherson w roli Peety - Peeta to dobra postać, ciekawa, ma dobre motywy swojego działania, a także potrafi dać uszczypliwe uwagi, kiedy trzeba, lecz Josh momentami gra dość sztucznie, jeden z jego dialogów był dosyć sztuczny, a przynajmniej tak brzmiał, podobnie jak jedna z pierwszych scen z Woodym Harrelsonem w roli Haymitcha. Nie wiem, chwilowy spadek formy? Bo w pierwszej części poradził sobie świetnie. Willow Shields jest młodą aktorką, ale podoba mi się jej rola Prim. To już nie jest ta sama, płaczliwa dziewczynka z pierwszej części. Widać pozytywną zmianę i jest to świetnie pokazane. Sam Claflin i Jena Malone jako Finnick Odair i Johanna Mason radzą sobie świetnie, choć z kolei Jeffrey Wright jako Beetee to moim zdaniem nieporozumienie, ale wynika to z moich preferencji - prędzej w tej roli widziałabym Michaela Emersona lub Davida Tennanta (zwłaszcza tego pierwszego).

Sfera wizualna jest genialna w tym filmie. Jeśli ktoś kocha efekty wizualne (nie mówię tylko o CGI), różnobarwność, kolory, idealne oddanie danych danych miejsc, czy postaci, a także kocha kostiumy filmowe - to film zdecydowanie dla niego. Tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Podobnie jak i z muzyką. Muzyka w tym filmie potrafi wyjątkowo poruszyć. I warto zostać choć chwilę na napisach końcowych, by posłuchać piosenki Coldplay "Atlas", specjalnie skomponowanej do "Igrzysk".

Przed nami dwie ostatnie części "Igrzysk Śmierci" - pierwsza część "Kosogłosa" będzie w roku 2014, a druga - w 2015. Twórcy tu poszli modnym tropem, gdzie ostatnia część jest dzielona, jak np. w Harrym Potterze. Czy to skok na kasę? Okaże się, choć jestem sceptycznie nastawiona, bo "Kosogłos" to część trylogii, która najmniej mi się podobała. Niemniej jednak nie żałuję wydanych pieniędzy na kino. Film mi się nie dłużył, nie nudził, nie widziałam większych błędów w stosunku do książki, jedynie drobne uchybienia, dlatego zasługuje w pełni na 8/10, czyli bardzo dobry.

PS. A jutro recenzja rocznicowego odcinka Doctora Who - i przy okazji postaram się krótko nakreślić ten świetny serial sci-fi :).
Share:

środa, 20 listopada 2013

Jak piszę recenzje?

Hej! Post ten będzie dedykowany tym, którzy chcą pisać recenzje lub z jakichś względów muszą to robić. Obejrzałam dzisiaj film "Hej, Skarbie", lecz recenzja pojawi się dopiero... W styczniu bodajże, kiedy otrzymam ocenę (jest to moje zadanie na zajęcia).

Generalnie wiem, że teoretycznie takich rzeczy powinno się uczyć w szkole, ale teoria swoje, a praktyka swoje. I tym samym wiele osób nie wie, jak się do tego zabrać. Postaram się więc opublikować taki mały schemat, coś na zasadzie, jak ja to robię. Nie ma jednak reguły, że każdą rzecz należy ściśle pisać według tego schematu. Ostatnio miałam szansę się o tym przekonać, czytając i recenzując książkę "Chustka" (patrz poprzedni post).

Zanim jednak przejdę do schematu, to pierwsza zasada: zawsze należy szukać jakichś pozytywów i negatywów. Nigdy bilans nie wyjdzie pół na pół, rzadko się to zdarza, ale nie jestem zwolenniczką krytykowania czegoś z góry na dół (nawet w takich "50 twarzach Greya" znalazłam jeden plus), ale też i nie lubię wychwalania czegoś ponad niebiosa, bo łatwo można wpaść w pułapkę wszelakich kłótni na temat dzieła, które lubimy, a inni - niekoniecznie. W recenzji też nie chodzi o zachowanie neutralności i obiektywizmu - bo jest to nasza subiektywna opinia. Ale żeby nie tracić czasu: recenzja, jak każdy tekst, standardowo powinna się dzielić na wstęp, rozwinięcie i zakończenie. I ktoś powie: fajnie, ale coś poza tym? To ja tu postaram się opisać, jak ja to robię. Nie wszystkie elementy są obowiązkowe. Te, które uważam za niekoniecznie obowiązkowe, zaznaczę kursywą.
  1. Wstęp: Tu zwykle zamieszczam bardzo ogólnikowe informacje, typu "przeczytałam...", "obejrzałam..." oraz kilka zdań (najczęściej do trzech) o tym, co sądzę (bardzo ogólnikowo) o książce/filmie. 
  2. Streszczenie fabuły: bardzo ważny element. Bez tego nasz Czytelnik nie będzie wiedział, co właściwie oceniamy. Mówię tu o Czytelnikach, którzy nie znają danego dzieła, a po prostu chcą przeczytać recenzję, zanim np. wybiorą się do kina. Też kilka zdań, najlepiej opisywać film/książkę najogólniej, jak to możliwe, żeby nie robić spoilerów.
  3. Najważniejsze pozytywy i elementy, które nam się podobały. Lub też na odwrót, mogą tu być rzeczy, które nam się nie podobały. Tu już jest pełna dowolność. Mogą to być aktorzy, ich gra, fabuła, klimat, wszystko, byleby to nie były sprawy "techniczne". 
  4. Tu zależnie od tego, co oceniamy:
  • film/serial: ogólna realizacja, montaż, strona wizualna, efekty specjalne. Dlaczego nam się podobały lub nie podobały?
  • książka: narracja czy środki artystyczne. Czy nam się podobały?
5. Postacie. Uważam to za element nieobowiązkowy, ponieważ są różne filmy i są różne książki. Jeśli bohaterów jest dużo, to ważniejsza będzie fabuła, niż oni sami (np. teraz czytam "Silmarillion", gdzie już wiem, że ważniejszy będzie przedstawiony świat, niż postacie).
6. Muzyka. Tylko w filmie i tylko, jeśli nam przypadła do gustu i zapadła w pamięć.
7. Zakończenie: tu piszemy podsumowanie naszej recenzji, dlaczego nam się podobało dane dzieło lub też nie. Ja zwykle dodaję jeszcze zdanie w stylu, komu mogę polecić dany film lub daną książkę i dlaczego. 
8. Ocena: element nieobowiązkowy, ja podaję w skali 1-10, ktoś inny może po prostu napisać np. "dobry".

I to tyle :) Pytania w komentarzach. I powodzenia!
Share:

piątek, 15 listopada 2013

Chustka (2013), czyli problem z liternetem

Hej wszystkim! Wprawdzie na swojej podstronie z tytułami książek/filmów mam zapisane, że aktualnie czytam "Silmarillion", to w międzyczasie zdążyłam przeczytać książkę pt. "Chustka" Joanny Sałygi. Książkę przeczytałam dzisiaj w ciągu... 2 godzin? Jak to się stało, że przebrnęłam ją tak szybko? Słowem kluczem jest tutaj "liternet". Ale po kolei.
Źródło: www.znak.com.pl
"Chustka" to zapiski z bloga Joanny Sałygi, kobiety, która w kwietniu 2010 roku zachorowała na raka. I... Skoro blog jest łatwo dostępny, to od razu zdradzę. Niestety, pani Joanna leczyła się 2 lata i przegrała tę ciężką i trudną walkę. Książka to zapiski z jej bloga - od początku choroby aż do śmierci, z dodatkowymi wypowiedziami "Niemęża" (tak nazywała swojego partnera życiowego).

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o streszczenie tej książki. Bo naprawdę, ciężko mi jest ją ocenić tak, jak oceniam filmy czy "zwykłe" książki. Jest to problem liternetu, czyli literatury przeniesionej w Internet. Jest to stosunkowo nowe zjawisko (choć zazwyczaj opisuje się tak nim właśnie blogi) i bardzo skomplikowane w ocenie. Ale może inaczej.

Przede wszystkim, jak mam ocenić czyjeś życie? Nie sądzę, że pani Joanna cokolwiek tu podkoloryzowała. Jest to zupełnie inna sytuacja, niż w przypadku książki "Tato", gdzie autor opierał się na swoim życiu, ale nie opisywał go dokładnie, sporo faktów pozmieniał tak, aby artystycznie pasowało to do jego wizji. Tutaj mamy po prostu zapiski z życia kobiety, które zmienia się o 180 stopni, gdy poznaje diagnozę - rak. Tu jest trochę jak z wywiadem - po tym można analizować obraz osoby opisanej.

A ona opisuje przede wszystkim siebie, "Niemęża" i swojego synka. Wyłania się tu obraz osoby inteligentnej, silnej, która się nie poddaje, jeśli chodzi o walkę z rakiem. Ciągle walczy - także o to, by funkcjonować normalnie. Trzeba jednak przyznać, że część wpisów jest bardzo intymna i emocjonalna - zwłaszcza kiedy pani Joanna opisuje te momenty, w których chce się poddać, kiedy mówi, że nie ma siły na walkę, kiedy się boi, co będzie w przyszłości, kiedy jej zabraknie. Wyłania się też przykry momentami obraz naszych internautów. Tego się obawiałam - że mimo słów otuchy i wsparcia, znaleźli się także "eksperci od wszystkiego", o czym wspomina autorka i kilka razy upomina, by nie mówić jej pewnych rzeczy (podobnie jest w przypadku depresji, czego wiele ludzi nie rozumie), czy nawet trolle, które uważali, że tak naprawdę pani Joanna nie jest chora. Ech, życie...

I serio, ciężko mi ocenić książkę, która na papierze nie oddaje wszystkiego. Jest jakby to ująć... "Interaktywna". Pani Joanna często przed samymi wpisami dawała linki do piosenek, których słuchała, bądź uważała, że pasują do tego wpisu. Bardzo często pojawiają się cytaty z różnych wierszy, czy książek: od dzieł filozoficznych, po poradniki. Dlatego chyba jednak forma bloga, czyli ta pierwotna, bardziej nadaje się do czytania, niż książka, która nie do końca to wszystko oddaje. Po prostu jest to dziennik - a w dzienniku może być wszystko. Jeśli lubimy jakąś piosenkę, czy uważamy, że do nas pasuje, to zapisujemy jej słowa. Zapisujemy cytaty, które mogą być dla nas drogowskazem. I tak dalej. To nie jest "Pamiętnik Narkomanki", który czytałam w szkole podstawowej - to jest typowa forma blogowa, momentami jednak... Poetycka, zwłaszcza graficznie - żadne zdanie nie zaczyna się wielką literą, często nie ma jako takich akapitów, a bardziej po prostu ten zapis graficzny przypomina wiersz wolny. I to jest ciekawe. Czy taka jest przyszłość literatury? Jedni uważają, że to "wtórny analfabetyzm", a ja bym się wstrzymała z oceną. Ponieważ ta forma dopiero raczkuje. Co się z niej wykluje - zobaczymy. Dlatego też, choć uważam, że "Chustkę" warto przeczytać, to pozostawiam ją bez oceny
Share:

niedziela, 10 listopada 2013

Hellsing Ultimate (2006-2013)

W ramach poszukiwań pewnych materiałów do tekstu na mój drugi blog przypomniałam sobie o tymże anime. Wczoraj skończyłam oglądać ostatni "odcinek" Hellsinga Ultimate, który wyszedł w tym roku. Dlaczego jednak słowo "odcinek" dałam w cudzysłów? Bowiem z tym anime jest dość ciekawa historia, o której należy wspomnieć, zanim zacznę omawiać całość. W 1998 Kohta Hirano napisał mangę o właśnie tym tytule. Choć może "napisał" to złe określenie. Lepsze będzie "zaczął wydawać", bowiem ostatni rozdział ukazał się w roku 2008. W roku 2001 jednak tą mangą zainteresowało się studio GONZO, które stworzyło 13-odcinkowe anime. I jak to zwykle bywa z dziełami nieskończonymi, wśród wielu fanów pozostał niedosyt - anime opowiadało bowiem tylko początek skomplikowanej historii. Miało swoje zalety (jak chociażby muzyka, czy dobre rozwinięcie pewnych wątków), ale sporo ludzi liczyło na coś więcej. Generalnie to jest dość częsty błąd twórców anime - nie biorą się za dzieło skończone, więc często dopisują swoje zakończenie, które jednak... No cóż, w wielu przypadkach twórców ostro ponosi fantazja i w efekcie nie jest już tak fajnie. Ale w roku 2006 zaczęły powstawać OVA (original video animation), a zajęło się tym studio Geneon. Miało być ich 10 (tyle, ile tomów, każdy odcinek odpowiadał jednemu tomowi) i wychodziły z częstotliwością około 2 razy na rok. Tak więc to, że skończyłam oglądać Hellsinga dopiero teraz, nie wynika tylko z mojego niedopatrzenia, czy lenistwa, ale także z tego, że po prostu dopiero w tym roku skończyli wydawać to anime.
Źródło: captchamag.net
Ale o czym jest Hellsing? Żeby streścić dokładnie fabułę, musiałabym zaspoilerować, a tego wolę unikać. Choć część rzeczy i tak warto wspomnieć, bo są podstawą do zrozumienia całości. Historia zaczyna się od tego, że w pewnej angielskiej wiosce dochodzi do nietypowego zdarzenia - stopniowo znikają mieszkańcy tejże wioski, a podejrzenia padają na tajemniczego księdza. Na miejsce zostaje wysłana policja, a sprawą zajmuje się m.in. młoda policjantka, 19-letnia Victoria Seras. Okazuje się, że mamy do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi, a konkretnie - z wampirem, który żywi się krwią mieszkańców wioski. Na miejsce przybywa więc przedstawicielka tajemniczej organizacji Hellsing. Jest to młoda kobieta o szlacheckim tytule, a ma na imię Integra. Mówi policji, że od tej pory tą sprawą zajmuje się jej organizacja, a wampirem zajmie się inny wampir, zwany Alucardem (czytając od tyłu to nie kto inny, jak Dracula). Seras na miejscu wpada w pułapkę księdza - wampira. Gdy Alucard pojawia się, by go zabić, ten osłania się jej ciałem. Alucard jednak pyta Victorię dość bezpośrednio, czy jest dziewicą. Gdy ta potwierdza, strzela, zabijając księdza, ale strzelając prosto w jej płuco. Jedynym sposobem na to, by Victoria przeżyła, jest uczynienie jej wampirem. I tak też się dzieje - choć Alucard nie zamierzał tego robić. W ten sposób Seras trafia do tajemniczej organizacji zajmującej się właśnie takimi zjawiskami. Okazuje się jednak, że to dopiero początek, a nagłe pojawienie się tylu wampirów zwiastuje coś o wiele gorszego...

I choć w ten sposób streściłam jakieś pierwsze 15 minut pierwszego odcinka, to jest to niezbędne, by zrozumieć, co się dzieje dalej. Dalej nie chcę jednak omawiać, co się będzie działo. Hellsing jest bowiem dziełem wielowątkowym, z dużą ilością nawiązań i przeróbek z kultury europejskiej przede wszystkim (nawiązania do powieści Brama Stokera są oczywiste, ale często mamy też odwołania do II wojny światowej, czy ogólnie do historii Europy, czy elementów folkloru, a nawet do religii chrześcijańskiej, czy też nauki). Najważniejsze są tutaj w tym wszystkim trzy postacie, które wymieniłam, czyli Alucard, Integra Hellsing i Victoria Seras. Alucard jest dla mnie klasycznym antybohaterem. Wielu zarzuca mu to, że jest w pewien sposób wyidealizowany, nieludzki... Ale właśnie to dobrze! Bo Alucard przede wszystkim jest potworem. I to widać od samego początku. Chyba tajemnicą nie będzie to, że kiedyś był on słynnym Vladem Palownikiem, który walczył z armią Imperium Osmańskiego. Znany z okrucieństwa, po śmierci stał się wampirem, Nosferatu. I to nie byle jakim wampirem - zamiast tworzyć ghouli (czyli coś a'la zombie), wraz z krwią potrafi wyssać duszę i przejąć przy okazji zdolności danej osoby. W ten sposób jest jakby niezniszczalny. I choć jest winny posłuszeństwo Integrze (to ona go przebudziła swoją krwią), to gardzi ludźmi, jako istotami gorszymi od niego, o czym sam mówi. Ale gardzi nie tylko nimi, gardzi również wampirami, które zabijają dla zabawy lub dla możliwości zdobycia nieśmiertelności (po prostu Alucard nie lubi konkurencji). Gardzi on nawet stworzoną przez siebie Seras (która była wypadkiem przy pracy) i nazywa ją "policjantką" (dopiero później nazywa ją jej imieniem, ale dlaczego, tego nie zdradzę). Warto też dodać, że Alucard może przybierać dowolną formę, dlatego podoba mi się, że on pokazany w różnych formach, ubraniach, z różnymi fryzurami czy ciałem (potrafi przybrać postać nawet nastoletniej dziewczynki). Chyba najbardziej podoba mi się jego pierwotna forma, czyli Vlad - średniowieczny rycerz o długich włosach i z brodą. Chyba jedyną osobą, którą Alucard szanuje, jest Integra. Sir Integra Fairbrook Wingates Hellsing jest młodą spadkobierczynią organizacji Hellsing, która zajmuje się zjawiskami nadprzyrodzonymi. Podległa królowej angielskiej, dzielnie sobie radzi z tak trudnym zadaniem. Osobiście podoba mi się jej sposób bycia: ma 23 lata, a kreuje siebie na niezależną kobietę, taką "szefową", co jej wychodzi. Jest narysowana w sposób androgyniczny (początkowo nie byłam pewna, czy mamy do czynienia z mężczyzną, czy kobietą, także to "Sir" mnie zmyliło), nosi się po męsku (ma skrojone garnitury), pali cygaretki. Jest silna i niezależna, a przez to idealnie nadaje się na przywódcę. Nic dziwnego, że nawet Alucard ją szanuje. Pozostaje nam jeszcze Victoria. Seras staje się wampirem w zasadzie z własnego wyboru (Alucard ją do tego nie zmusza, acz widzi, że dziewczę, które jest sierotą, nie ma nic do stracenia), lecz długo jest ona zbyt ludzka. Nie potrafi się wyzbyć uczuć, jak Alucard. Nazywa go swoim "mistrzem" (i tak też bym nazwała ich relacje, coś a'la ojciec - córka), ale ten nie do końca potrafi ją uznać, ponieważ ta odmawia picia krwi i momentami zapomina, że już nie jest człowiekiem. Warto też wspomnieć, że to właśnie większość scenek komediowych (comic relieves) są właśnie pokazane z Seras (nawet są narysowane inną kreską). Chociażby dla tych postaci warto znać Hellsinga. Nie chcę omawiać dokładnie fabuły, ponieważ jak wspomniałam, jest wielowątkowa i dość skomplikowana, wręcz naszpikowana elementami kultury europejskiej (pojawia się tu tak dużo symboli, że nie w sposób wymienić je wszystkie w tej recenzji).

Co do kreski, to właśnie jest to typowa kreska dla tych nowszych anime, która jest lepsza od tej pierwszej wersji, ale z drugiej strony podparta elementami CGI (potrzebnymi, czy nie, tu można się kłócić), ale pasująca do klimatu - jest mroczna i niepokojąca. Elementy komediowe, jak już wspomniałam, są narysowane inną kreską, prostszą - i to też pasuje. Dlatego tu nie mam większych zastrzeżeń.

Muzyka - ciężko mi porównać. Zarówno muzyka z pierwszego anime miała swój klimat (jazzowe utwory przypadły mi do gustu, podobnie jak opening i ending), a ta druga, choć bardziej podniosła, również ma swój klimat i wprowadza widza w ten mroczny świat. W każdym razie muzyka ogólnie mi się bardzo podoba.

Ciężko mi ocenić całość. Hellsing to jednak w pewnym sensie klasyka, której nie wypada nie znać. Jest to typowe dzieło postmodernistyczne, gdzie mamy mnóstwo nawiązań, zagadek, żeby dokładnie wiedzieć, o co we wszystkim chodzi, trzeba często szukać pewnych informacji, które nie są wyjaśnione. Przy tym jednak nie jest to dzieło, które mogę polecić komuś poniżej 18 roku życia, a to ze względu na dużą dawkę brutalności, czy nawiązań do seksu. A także przede wszystkim dlatego, że Hellsing nie jest łatwy w odbiorze. To nie jest serial, który obejrzysz za jednym zamachem, chociażby ze względu na długość. Mnie osobiście późniejsze wątki momentami przynudzały (głównie przez dużą dawkę patosu), choć końcowe rozwiązanie jest dość zaskakujące i w pewnym sensie zmusza do myślenia. Z ciekawostek mogę jeszcze dodać, że są pewne polskie nawiązania: istnieje bowiem prequel do wydarzeń z Hellsinga, zwany Hellsing: The Dawn, gdzie akcja toczy się w Warszawie, podczas II wojny światowej (a konkretnie podczas powstania warszawskiego), a także dwa pierwsze endingi są wykonywane przez chór warszawskiej filharmonii. Całość jednak ocenię na 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem
Share:

środa, 6 listopada 2013

William Wharton - Tato (1981)

Właśnie skończyłam czytać książkę, dzięki której miałam okazję zapoznać się z twórczością Williama Whartona. Nazwisko tego dość popularnego autora w Polsce miałam okazję usłyszeć już jakieś 10 lat temu - moja siostra na studiach zaczytywała się w jego książkach. I przyznaję, że po tytule "Tato" mam ochotę na więcej. Mało jest bowiem książek, które traktują o zwykłych sprawach ludzkiej egzystencji w tak niezwykły sposób. I choć minęło ponad 30 lat od oryginalnego wydania, to ta książka nie straciła na swojej aktualności.
Źródło: blogspot.com
O czym więc jest "Tato"? Jest to książka o rysach autobiograficznych (znając biogram autora, możemy się doszukać podobieństw między Whartonem, a głównym bohaterem powieści), która opowiada o trzech pokoleniach rodziny Tremontów, mieszkających w Kalifornii. Główny bohater, John (zwany również Jackiem, Jackym, Johnnym) jest artystą i mieszka ze swoją rodziną w Paryżu. Dostaje wiadomość, że jego matka przeszła zawał, a ojciec jest zbyt słaby, by mógł się nią zajmować samodzielnie. W nowych obowiązkach pomaga mu oczywiście siostra, Joan, lecz i ta ma swoje własne życie, dlatego prosi brata o dodatkową pomoc. Opieka nad starszymi rodzicami okazuje się jednak nie taka prosta. Dodatkowo ojciec głównego bohatera, który również ma na imię John, zaczyna chorować na raka. Starszy pan Tremont panicznie boi się tej choroby, która zabrała mu najbliższych. Mimo tego lekarz mówi mu o tym, przez co tytułowy Tato zamyka się w sobie. Okazuje się, że to schizofrenia. I od tej pory zaczyna się opieka nad dwójką starszych ludzi... W większości rozdziałów narratorem jest John Tremont, 52-letni artysta, jednak w części z nich narratorem jest jego syn, Billy, przedstawiciel młodego pokolenia.

Przyznam dodatkowo, że książka zrobiła na mnie duże wrażenie z przyczyn osobistych - ostatnio w mojej rodzinie miała miejsce podobna sytuacja. I choć akcja książki toczy się w roku 1977, to jednak nie straciła ona na swoim znaczeniu, wręcz przeciwnie. Obawiam się, że problem w niej opisany (czyli problem opieki dorosłych dzieci nad starszymi rodzicami) będzie coraz powszechniejszy, chociażby z tego powodu, że społeczeństwo się starzeje. I też trzeba przyznać, że mało jest książek, które opisują tę ostatnią rolę rodzica - tę rolę, gdzie niejako on staje się dzieckiem i trzeba się nim zająć. A w literaturze byli opisani różni rodzice - ci troskliwi i ci, którzy odrzucają swoje dzieci, ci nieżyjący (a przy tym idealizowani) i rodzice małych dzieci, bądź nastoletnich.

Trzeba też przyznać, że Wharton mistrzowsko przedstawia świat. W książce jest miejsce i na głębokie przemyślenia dotyczące społeczeństwa amerykańskiego lat 70. (a także problem różnic pokoleniowych), ale też i opisy zwykłych, codziennych czynności. A bohaterów w książce jest niewielu. W zasadzie można się ograniczyć do głównego bohatera i jego rodziców, gdyż oni stanowią oś fabuły. Główny bohater opisuje swoich rodziców z jego perspektywy, choć i reszta rodziny ma podobne przemyślenia na ich temat. Rodzice Tremonta, John i Elizabeth, są małżeństwem od blisko 50 lat, lecz przedstawiają kompletnie różne osobowości. Matka Johna jest jakby "czarnym charakterem" w tej powieści. Ma obsesję czystości (i miała ją przez całe życie), popada często w histerię, nie ufa nikomu, nie szczędzi gorzkich słów, jest apodyktyczna. Natomiast ojciec to całkowite przeciwieństwo - do czasu choroby spokojny i pogodny starszy człowiek, który nie wadzi nikomu. Główny bohater stara się nie załamywać pod wpływem nowej sytuacji, choć wie, że tym razem to on musi się stać tym opiekunem.

Narracja trochę mnie zaskoczyła. Dlaczego? Dlatego, że jest to narracja w czasie teraźniejszym, a sądziłam, że jest to jakaś nowa moda w pisaniu powieści. Jednak nie. Mimo wszystko podziwiam Whartona za jej płynność - ma się wrażenie, że siedzi się w głowie bohatera - często przemyślenia na temat aktualnych wydarzeń przerywają jakieś wspomnienia z przeszłości, czy inne, zupełnie niezwiązane z tematem rzeczy - tak jak ma to każdy z nas. Jest to po prostu przekrojowy obraz rzeczywistości.

Książkę naprawdę polecam każdemu, zwłaszcza, że jak wspomniałam, problem nie stracił na aktualności, a wręcz przeciwnie. I może dlatego też warto się z nią zapoznać. Moja ocena: 8/10, czyli bardzo dobra
Share: