poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Dobry agent (2006)

Przyznaję, że są filmy, które teoretycznie powinny nudzić, ale w efekcie okazują się po prostu zupełnie innym spojrzeniem na dany temat. Kiedy mówimy "film szpiegowski" przed oczami mamy najczęściej Jamesa Bonda i filmy z nim, pełne akcji. Nie jest tak w przypadku "Dobrego agenta" - jest to film bowiem pozbawiony akcji, do którego trzeba mieć cierpliwość i to dużą. Jednak jest odzwierciedleniem tego, czym jest tak naprawdę praca agenta służb specjalnych. Film dodatkowo z dużą dawką pesymizmu. Ale po kolei. 
Źródło: filmweb.pl
Historia jest oparta na faktach, jedynie część nazwisk jest zmieniona - na pewno jest nim nazwisko głównego bohatera, Edwarda Wilsona. W 1939 roku Wilson zaczyna studiować na Yale, gdzie wstępuje do elitarnego bractwa Czaszki i Kości. James jest studentem poezji, który wkrótce dostaje propozycję śledzenia własnego profesora, podejrzanego o współpracę z nazistami. Po sukcesie Wilson zostaje zwerbowany do CIA i zostaje agentem wywiadu. W trakcie wojny znajduje się w Europie, zostawiając jednocześnie żonę i małego syna. Po wojnie wraca do nich, ale małżeństwo Edwarda i Margaret nie należy do udanych. Dodatkowym problemem są ciągłe tajemnice. Wilson musi wkrótce zdecydować, co dla niego liczy się bardziej - praca, czy rodzina.

Przyznaję, że głównym, pesymistycznym aspektem filmu jest główny bohater. Na jego przykładzie widzimy, jak człowiek wrażliwy, z zasadami, pod wpływem pewnego środowiska i pewnych wydarzeń potrafi się zmienić w osobę bezwzględną i bezuczuciową. Jeszcze początkowo Wilson chce szukać pewnych rozwiązań, nie uciekać się do drastycznych metod, ale wkrótce się to zmienia. Dla własnej pracy potrafi poświęcić własną rodzinę, przez co żal mi było głównie żony Wilsona, Margaret, granej przez Angelinę Jolie. Kobieta ta nie jest szczęśliwa w małżeństwie, gdzie mąż ma cały czas jakieś tajemnice przed nią i nawet nie pozwala mówić, czym tak naprawdę się zajmuje. Dodatkowo, kiedy dowiaduje się o zdradzie męża, postanawia go opuścić. Dość odważna decyzja, jak na lata 50., ale chyba konieczna. Podobnie relacje z synem nie układają się tak, jak należy. Edward Junior idealizuje pracę ojca, co w efekcie doprowadza do tragedii. 

Film jest zrealizowany na przyzwoitym poziomie, w końcu reżyserem był Robert De Niro, ma doborową obsadę, doskonale oddaje klimat Stanów i czasów zimnej wojny i realnego zagrożenia kolejną wojną podczas kryzysu kubańskiego. W obsadzie praktycznie możemy spotkać wielkie gwiazdy, a nawet w rolach drugoplanowych, czy epizodycznych mamy aktorów, którzy dziś są dość znani (film jest z 2006 roku), takich jak Eddie Redmayne, czy Lee Pace. I właśnie Lee tu gra dość ciekawą postać nawet nie tyle drugoplanową, a bardziej trzecioplanową, ale jest ona dość kluczowa, ważna, a także pod koniec filmu mówi ciekawe słowa (choć jedna z początkowych scen mnie obrzydziła - choć nie zdradzę, jaka). Pomimo tego nie ustrzegł się wad. Pierwszą z nich jest długość filmu - momentami jest po prostu zbyt długi, za szczegółowo opowiada historię, choć mogłoby się obyć bez pewnych wątków. A druga sprawa - charakteryzacja. Niby ona jest, ale nie do końca. Właśnie przez charakteryzację mam wrażenie, że bohaterowie w ogóle się nie starzeją, podobnie jak głupim błędem było pokazanie Eddiego Redmayne'a jako nastolatka, podczas gdy w momencie kręcenia filmu miał 24 lata. Tak samo Lee, który oprócz ciuchów w ogóle się nie zmienia - i czy ma 20 lat, czy 40, wygląda tak samo (a notabene, grając swoją postać, miał 27 lat). Angelina Jolie również niewiele się zmienia, może poza fryzurą.

Jak wspomniałam na początku, jeśli ktoś liczy na film akcji, to się bardzo mocno zawiedzie. Praca służb wywiadowczych jest żmudna, nudna i polega głównie na papierkowej robocie, a nie na gonitwach, strzelaninach, itd. I to należy oddać twórcom, że to uchwycili, jednocześnie nie zanudzając totalnie widza. I pomimo wad jest to całkiem dobry film, mimo że przesłanie jest bardzo pesymistyczne i potrafi zdołować człowieka. Moja ocena to 7/10, czyli dobry

PS. Kończę w międzyczasie post zbiorowy z pewnym wyzwaniem, więc czekajcie. A i dodam, że obejrzałam jeszcze film o Madoce, który miał być kontynuacją anime. Z racji tego, że miałam problemy z oceną tego filmu, dopisałam po prostu kilka zdań przy starej recenzji, do której zapraszam tutaj
Share:

czwartek, 17 kwietnia 2014

Biała Hrabina (2005)

Przyznaję, lubię filmy historyczne, zwłaszcza takie, które dotykają spraw bliżej nieznanych polskiemu widzowi (jeśli ten nie interesuje się zbytnio historią powszechną czy historią krajów nieeuropejskich czy historią USA - choć i ta czasem jest dość egzotyczna), ale muszę też przyznać, że takie filmy powinny odpowiednio zainteresować widza, dlatego czasem mieszanie gatunków (w tym przypadku romansu) jest trochę niekorzystne. Co nie znaczy od razu, że film "Biała Hrabina" jest złym filmem, ale zdecydowanie czegoś mi w nim brakuje.
Źródło: filmweb.pl
Akcja filmu toczy się w latach 30. XX wieku w Szanghaju, w którym mieszka rosyjska hrabina. Ta, by mogła zapewnić godny żywot swojej rodzinie, chwyta się prostych zajęć - jest m.in. kelnerką i tancerką. Pewnego dnia spotyka byłego amerykańskiego dyplomatę, Todda Jacksona, który jest niewidomy. Ten proponuje jej założenie baru. Z czasem ich znajomość staje się coraz bardziej intymna. Do tego w tle mamy konflikt chińsko-japoński, który miał miejsce na krótko przed II wojną światową.

Jednym z powodów, dla których ta recenzja będzie krótka, jest to, że nie mam się o czym rozpisywać. Nie jest jednak aż tak, jak z "Niezwykłym dniem panny Pettigrew", ale będę szczera - to Ralph Fiennes gra tutaj pierwsze skrzypce i nikt mu aż tak nie dorównuje. Natasha Richardson jest dla mnie nijaka (jak na rolę arystokratki gra dość nietypowo - i to raczej w tym złym znaczeniu), Hiroyuki Sanada, który grał m.in. w "Ostatnim Samuraju" jest tylko postacią drugoplanową, a Lee Pace pojawia się tylko od czasu do czasu i nie ma zbyt wiele do powiedzenia (zresztą, to jedna z jego wczesnych ról). Dużym plusem jest jeszcze właśnie pokazanie tego konfliktu chińsko-japońskiego, o którym niewiele się wie (bo wiemy, że Japończycy walczyli z Amerykanami, ale mało kto wie, jakie wcześniej oni zrobili piekło Chińczykom), ale nic więcej.

Wątek romansowy - jak dla mnie jest bardzo przeciętny. Zakończenie tak samo. Na plus są również muzyka z epoki i samo wykonanie (mimo, że to film z 2005 roku, nie zestarzał się).

Komu jednak mogę polecić "Białą Hrabinę"? Na pewno tym, którzy lubią klimaty lat 30., a także ludziom interesującym się historią, niekoniecznie tą, której uczymy się w szkołach. Ci, którzy doceniają aktorstwo Ralpha Fiennesa również powinni obejrzeć ten film - facet gra bowiem świetnie niewidomego, a to niełatwe zadanie. Na wolne popołudnie, takie leniwe, przy melancholijnym nastroju - w sam raz. Ale moja ocena to 7/10, czyli dobry (tylko i aż).

PS. Czy dobrym pomysłem będzie post ogólny, jakieś wypełnienie filmowego challenge'a?
Share:

środa, 16 kwietnia 2014

Samotny mężczyzna (2009)

Kierując się moją listą filmów z Lee postanowiłam sięgnąć po film z 2009 pt. "Samotny mężczyzna". Dodatkowo zaintrygował mnie fakt, że grają tam też takie gwiazdy, jak Colin Firth, Julianne Moore, czy nawet Nicolas Hoult, bliżej mi znany z serialu "Skins" czy filmu "Był sobie chłopiec". I... Jestem bardzo mile zaskoczona. To jest chyba jeden z nielicznych filmów, który ma piękną formę, ale i niebanalną treść. Dodatkowo zaskoczył mnie fakt, że reżyserem był Tom Ford, projektant mody. Znaczy, może z jednej strony zaskoczył (bo nie powiedziałabym, że zrobił to nieprofesjonalny reżyser), ale z drugiej strony, patrząc na stronę wizualną, ten fakt nie zaskakuje ani trochę.
Źródło: filmweb.pl

Akcja toczy się w latach 60. XX wieku, w tle mamy obawy o konflikt z Kubą. George jest profesorem anglistyki na którymś uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych. Niedawno przeżył osobistą tragedię - jego życiowy partner, Jim, zginął w wypadku samochodowym. Profesor próbuje pozbierać się i żyć jakoś na nowo, w czym próbuje mu pomóc przyjaciółka, Charley. Niestety, mężczyzna nie widzi sensu życia i planuje popełnić samobójstwo, które ciągle jednak odkłada.

Pierwsze co się rzuca w oczy, to jest właśnie forma. Przede wszystkim strona wizualna, ale i dźwiękowa. Jest to film cichy, na który składają się głównie obrazy, a nie słowa. Często wielu rzeczy widz musi się domyślać, pewne rzeczy pozostają niedopowiedziane, tak samo historia profesora nie jest poukładana w sposób chronologiczny. Bardzo ciekawie przedstawia się kolorystyka filmu. Większość obrazu widzimy bowiem w chłodnej tonacji, właśnie kojarzącej się z latami 60. czy ogólnie takim stylem retro, lecz od czasu do czasu kolory stają się cieplejsze - zwłaszcza w wspomnieniach, ale nie tylko - można dostrzec, że kiedy George choć na moment staje się radosny, to pewne detale są utrzymane w ciepłych kolorach, czy dosłownie "życie nabiera kolorów". Przyznaję, zabieg jest bardzo ciekawy i jest wielką zaletą filmu. Druga rzecz to detale. Nawet takie rzeczy jak architektura, czy układ pewnych drobiazgów na biurku są ważne. Podobnie jak jak zbliżenia na różne przedmioty. Wszystko jest istotne, dlatego film trzeba oglądać dość uważnie, by to docenić.

W pewnym momencie "Samotny mężczyzna" to film teatralny. Przy teatralności mam na myśli grę aktorską, lecz w tym dobrym znaczeniu. Nie ma tu wiele akcji, jest za to bardzo dużo dialogów i relacje między bohaterami są najistotniejsze. Kulminacyjnym momentem jest rozmowa George'a ze swoją przyjaciółką, Charley, którzy prawie kłócą się na temat związków i samotności. I trzeba przyznać, że poruszają tu istotne problemy, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Czy małżeństwo jest gwarancją szczęśliwego związku? Czy może jednak lepiej być samemu? Czym właściwie jest samotność? Z tymi pytaniami reżyser pozostawia widza bez odpowiedzi, dlatego film jest niedopowiedziany, co prowokuje do myślenia. Kreacja Colina Firtha jest również świetna. Zagrał on tu przede wszystkim wiarygodnie osobę cierpiącą na depresję po stracie bliskiej osoby. Człowieka, który nie widzi sensu życia. I co ciekawe, to, że jest homoseksualistą, to jest najmniej istotne. Równie dobrze mógłby być z kobietą i nie ujmowałoby to ani trochę postaci, nie miałoby wielkiego wpływu. George ma szansę (nawet więcej niż raz), by ułożyć sobie życie z kimś innym, lecz tego nie chce. I to jest kolejna zaleta, bo teoretycznie film zmierza do tego, by główny bohater sobie uporządkował życie, los sprawia, że spotyka różnych mężczyzn, to jednak nie decyduje się na to. Do tego refleksyjna i dość zaskakująca końcówka sprawiają, że jest to film... Po prostu smutny. Smutny, bo czujemy utratę i samotność głównego bohatera. Współczujemy mu, a jednocześnie zgadzamy się z jego refleksjami. I to jest najważniejsze.

Przy podsumowaniu dodam tylko, że Lee ma tu bardzo niewielką rolę, epizodyczną (jest może na 2 minuty), ale też pod kątem wizualnym w pewnym momencie jest ona ciekawa. Żałuję, że facet, jeśli gra w dobrych filmach, to dostaje epizodyczne rólki. Bo film jest bardzo dobry, wręcz genialny. Nie mam tutaj poczucia "przerost formy nad treścią", czy "treść dobra, wykonanie nie do końca", tu właśnie wszystko ze sobą współgra. Jak widać się da. I nawet nieprofesjonalny reżyser przy pomocy świetnej obsady jest w stanie tego dokonać. Stąd też moja nota 9/10, czyli rewelacyjny.
Share:

niedziela, 13 kwietnia 2014

Nimfomanka (cz. I i II)* (2013)

Są takie filmy, że celowo zwodzą, czy oszukują wręcz widza. To nie znaczy od razu, że są złe, a wręcz przeciwnie - odpowiednio poprowadzone są wręcz genialne. I do takich filmów mogę zaliczyć "Nimfomankę" Larsa von Triera. Byłam nieco zniesmaczona "30 Beats", kiedy spojrzałam na to coś bardziej trzeźwym okiem. Postanowiłam więc sięgnąć po temat prowokujący. Choć szczerze, po obejrzeniu dostrzegłam pewną ironię. Z tym filmem bowiem była mała afera, także zorganizowana przez "Frondę", polegającą na bojkotowaniu tego filmu. O dziwo, właśnie przeciwnicy tego filmu, wszyscy pruderyjni ludzie powinni go obejrzeć. Bo właśnie to jest film o nich przede wszystkim. O nich i dla nich. Owszem, jest prowokujący, ale właśnie o to chodzi. Gdyby nie był, to być może przesłanie nie byłoby mocne.
Źródło: biznesistyl.pl
Pewnego wieczoru, pod swoim domem, Seligman, podstarzały kawaler znajduje brutalnie pobitą Joe, tytułową nimfomankę. Zabiera kobietę do siebie, a ta decyduje się opowiedzieć mu historię swojego życia, swoich związków z różnymi mężczyznami, często bardzo nietypowych. Seligman decyduje się wysłuchać Joe, by dowiedzieć się, co sprawiło, że została tak brutalnie potraktowana. Wszystko to jest przeplatane luźnymi dygresjami, często o charakterze filozoficznym.

Pierwsze co - film jest wybitnie dla dorosłych. Nie tylko ze względu na scenki rodem z filmu pornograficznego. Tych jest naprawdę dużo, czasami są pełne naturalizmu, czasem dość brutalne i prowokujące, ale też przede wszystkim dlatego, że jest to film trudny. Przedstawienie historii kobiety uzależnionej od seksu jest bowiem tylko pretekstem do głębszych rozważań i refleksji. Stąd dziwi mnie dość niska ocena na filmwebie, bo raptem 6,6 dla pierwszej części i 6,4 dla drugiej. Mam wrażenie, że ludzie nie zrozumieli tego filmu, albo nie dostali tego, czego oczekiwali. Faktycznie, można mieć wrażenie, że von Trier nas oszukał, bo coś, co reklamowano jako porno, okazuje się filmem dość głębokim i bardzo teatralnym.

Najważniejsze bowiem są tu relacje między Joe i Seligmanem. Zwłaszcza Seligman okazuje się ciekawą postacią, jest bowiem mężczyzną bardzo inteligentnym, oczytanym, a co najważniejsze, historia Joe nie jest dla niego jakimś "porno za darmo", tylko patrzy na nią tak, jak człowiek patrzy na książkę zaliczającą się do literatury pięknej. Ciekawi go, ale nic więcej. Czasami się nie zgadza z Joe, wtrąca różne dygresje na temat kultury, sztuki, filozofii, ale to tylko sprawia, że jest postacią ciekawą. A co jeszcze ciekawsze, Seligman określa siebie, że jest aseksualny. I tu pan Steven Moffat, który powiedział, że postacie aseksualne są nudne, powinien się nauczyć czegoś od reżysera "Nimfomanki" - jak widać można stworzyć taką postać, a jednocześnie nie jest ona nudna. Joe jest jeszcze ciekawsza. W pierwszej części jawi się nam jako osoba pusta, chłodna emocjonalnie (warto zwrócić uwagę, że podczas pierwszych scen seksu w ogóle się nie całuje), a dodatkowo głupia i nie myśląca o przyszłości (rzuca medycynę, pracuje w biurze, ale praktycznie nic nie potrafi), a w drugiej części dowiadujemy się o niej więcej. Joe okazuje się bardzo inteligentną kobietą, dobrze ripostującą Seligmanowi. W drugiej części zaczynamy właśnie pojmować i zastanawiać się, czy faktycznie Joe ma problem ze sobą, czy może nasze społeczeństwo ma, nie akceptując jednostek takich, jak ona? Czy nie żyjemy w świecie pełnym podwójnych standardów moralnych, gdzie nie reagujemy, gdy mężczyzna opuszcza swoją rodzinę, a gdy robi to kobieta, wyzywamy ją od najgorszych? Gdzie mężczyzna może mieć setki kobiet i jeszcze będzie za to szanowany w swoim środowisku, a kobieta mająca setki mężczyzn jest co najmniej "dziwką"? Zaczynamy się też zastanawiać, czy nasza bohaterka jest zdolna do miłości, czy utożsamia ją tylko i wyłącznie z seksem (co ciekawe, czytałam kiedyś o odmianie aseksualizmu, gdzie człowiek, choć ma potrzeby seksualne, nie odczuwa uczuć typowo romantycznych. To stawia bohaterkę w jeszcze ciekawszym świetle). Joe stawia również trudne pytania o pewne granice człowieka i jego moralności. Film doprawiony scenami jak z filmu pornograficznego jest prowokujący, ale prowokuje też do myślenia. Za to ostatnia scena... Mogę powiedzieć tylko, że szokuje, ale jest jednocześnie takim śmiechem reżysera w stronę widza, coś w stylu "Nabrałeś się". Zakończenie niejednoznaczne, niespodziewane, takie, że do tej pory nad nim myślę, ale nie ujmuje to ani trochę filmowi.

"Nimfomanka" to niełatwy film. Jest to z całą pewnością pozycja dla dorosłych i dla wyrobionego widza. Dla widza, któremu niestraszna jest teatralność, który nie uważa, że scenki seksu czy przemocy muszą być "tanie". Film prowokujący do przemyśleń i refleksji, film, po którym się nie spodziewamy, że może mówić o tak trudnych rzeczach. Do tego świetna obsada (niemal każda rola jest wyrazista) i muzyka (zaskoczył mnie pozytywnie Rammstein w pierwszej części). Dlatego każda część zasługuje jak dla mnie na ocenę 9/10, czyli rewelacyjny

* Uznałam, że po prostu nie ma sensu tworzyć dwóch recenzji, skoro te dwa filmy to jedna historia. Dlatego piszę dopiero dzisiaj, po obejrzeniu drugiej części, choć wczoraj obejrzałam pierwszą.
Share:

wtorek, 8 kwietnia 2014

G. Musso - Telefon od anioła (2011)

Często widzę, że ludzie czytają jakieś książki (właśnie wbrew temu, co się mówi, że Polacy nie czytają. To nieprawda, zależy w jakim towarzystwie się obracasz) i zazwyczaj dopytuję się, co takiego ktoś czyta. Tym razem moja koleżanka czytała książkę francuskiego autora, Guillaume Musso, pt. "Uratuj mnie". Przeczytałam opis na okładce i stwierdziłam, że może być fajne. Ale wcześniej sięgnęłam po inną książkę tego autora, "Telefon od anioła", którą również mi polecała. I... Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrej książki, która by miała tyle zwrotów akcji.
Źrodło: empik.com
"Telefon od anioła" rozpoczyna się niepozornie. Mamy dwójkę bohaterów, Angielkę - Madeline Greene, która aktualnie mieszka w Paryżu z narzeczonym i ma kwiaciarnię oraz Jonathana Lempereura, który prowadzi mały lokal w San Francisco. Przypadek sprawia, że oboje spotykają się na lotnisku w Nowym Jorku. Wpadają na siebie, przez co spadają im telefony. Niestety, przez to, że mają identyczne modele telefonów, zamieniają się nimi, nawet o tym nie wiedząc i wracają do swoich domów. Wkrótce szybko orientują się, że zaszła pomyłka, lecz zanim odeślą sobie telefony, okazuje się, że pokusa jest zbyt duża i każde chce dowiedzieć się czegoś o sobie. Okazuje się, że Jonathan i Madeline mają ze sobą więcej wspólnego, niż im się może wydawać.

I... Właściwie tylko tyle mogę zdradzić na temat fabuły. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć na tagi, że jest to kryminał. A grzechem byłoby, gdybym zdradziła coś więcej na ten temat. Przyznaję, że początkowo trochę to przypominało film z Meg Ryan i Tomem Hanksem pt. "Bezsenność w Seattle", ale w książce mamy tyle zwrotów akcji, że szybko staje się zupełnie czymś innym. I warto zaznaczyć, że te wszystkie plot twisty nie są dodane "Bo tak", tylko wszystkie pozornie odrębne elementy łączą się w całość, co jest bardzo dobre.

Lubię droczenie się z czytelnikiem właśnie w ten sposób, że potem nie raz sama łapałam się na tym, że "czemu na to nie wpadłam". Owszem, jest również kilka schematycznych rozwiązań i kilka "filmowych", ale to zupełnie nie przeszkadza w odbiorze książki. Będę szczera, czasem pewne schematy po prostu są potrzebne. Jeśli ktoś się wysila na coś bez schematów, to zwykle wychodzi z tego coś, co nie trzyma się kupy. Drugą zaletą książki są główni bohaterowie. Pozornie są oni zwyczajnymi bohaterami, ot mężczyzna i kobieta po 30-stce, którzy sobie jakoś tam ułożyli życie. Jednak im więcej się o nich dowiadujemy, tym bardziej wydaje się, że mają ciekawą przeszłość i ciekawą osobowość, są zdolni do rzeczy, których byśmy się nie spodziewali. Inną zaletą będzie też to, że książkę czyta się naprawdę szybko i bardzo wciąga (ja wczoraj nawet nie wiem, o której się położyłam, bo tak mnie wciągnęła, że stwierdziłam, że muszę ją skończyć). W sam raz dla współczesnego czytelnika, bo mówi też o wielu sprawach, z którymi mamy do czynienia na co dzień. Choć z wad opisowych to może być jedynie taka, że w którymś momencie rozmowa telefoniczna jest zapisana jak skrypt do scenariusza. Po co? Można dać zwyczajny dialog i każdy będzie wiedział, o co chodzi. Ale tak to nie widzę większych uchybień, bo i jest to książka, po której nie spodziewam się cudów, wrażeń artystycznych, itd. Po prostu rozrywka, ale bardzo dobra, na poziomie.

Autora podziwiam również za research - odzwierciedlił bardzo dokładnie współczesne Stany, Anglię czy Francję, choć ciekawostką jest to, że zaznaczył, że część z nazw nie jest błędem, po prostu jego książki mają miejsce w alternatywnej rzeczywistości, choć podobnej do naszej. Mimo wszystko podziwiam i gratuluję, bo mówi się o Francuzach, że nie cierpią Anglików, a jednak nawet taka Anglia była starannie odzwierciedlona i pokazana. Mam jedynie mieszane uczucia, co do zakończenia. Tu zdradzę jedynie, że jest ono po części otwarte. Niby wątki są zamknięte, ale jednak chciałoby się dowiedzieć czegoś jeszcze. Choć może czasem tak jest lepiej, w końcu zakończenie otwarte bardzo wpływa na wyobraźnię czytelnika, w ten sposób, że każdy może sobie w głowie dorobić własne zakończenie. I o to chodzi.

Książkę mogę śmiało polecić każdej dorosłej osobie (no, ewentualnie od 15 roku życia wzwyż, niech już będzie), niezależnie od płci. Jeśli jesteś w podróży - ta książka będzie w sam raz, żeby umilić czas. I człowiek łaknie więcej, więc bardzo prawdopodobne, że sięgnę po jakiś kolejny tytuł pana Musso. Moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjna (oczywiście w swojej kategorii, z reguły nie daję 10, bo książka dla mnie musi przetrwać próbę czasu). 
Share:

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

30 Beats (2012)

Kiedy masz celebrity crush, to jak w przypadku prawdziwej miłości, jesteś w stanie poświęcić wiele. I to bardzo wiele. Wybaczamy różne błędy, jesteśmy wyrozumiali, nawet jak ktoś nas naprawdę rozczaruje i zawiedzie. Tak mam z Lee Pacem. Nie powiem, grywał on w przeciętniakach, ale póki co "30 Beats" to... No nie, nawet nie wiem, jak to określić. Byłam zachęcona postem z tumblra, że to jest "soft porn" z nim. Liczyłam więc na jakieś hot scenki, które chociaż umilą mi jakoś wieczór. 
Źródło: filmweb.pl
O czym jest... To coś? W skrócie: film składa się z kilkunastominutowych epizodów, opowiadających historie z życia pewnych młodych ludzi mieszkających w Nowym Jorku. Ich losy luźnie łączą się ze sobą, na zasadzie "łańcuszka", tj. na początku mamy pewną parę, potem facet spotyka inną kobietę, ta następnego faceta, itd., aż wracamy do punktu wyjścia, czyli dziewczyny, którą widzimy na początku. Jest upalne lato, więc rodzą się jakieś uczucia. A właściwie to seks. Głównie seks. Tak, w skrócie, mamy niedorobionego pornola.

Z zalet... Cóż... Miałam piwo... Chipsy... O, całkiem dobre chipsy, jakieś nowe Laysy z Netto o smaku pomidorów koktajlowych, polecam. Lee miał scenkę pod prysznicem... Ale mały spoiler: nie widać nawet tyłka. Ok, a tak nieco bardziej na poważnie, to chyba Lee i epizod z nim był jedyną zaletą tego filmu. Głównie poprzez aktorstwo, a jak wspominałam, to dobry aktor. I szczerze mówiąc, jak na coś, co miało opowiadać o seksie, to on miał najostrzejsze scenki. Tak, a nawet nie było widać pewnych intymnych części ciała, a scena seksu jest jakby urwana. Dlatego jestem zawiedziona i czuję się oszukana! Naprawdę, ostrzejsze scenki widywałam w produkcjach brytyjskich, które nawet nie były pornosami, a miały konkretną fabułę.

Sam Lee lepsze scenki seksu miał w filmie "Opętany". No i liczę też na "Halt and Catch Fire", bo plota głosi, że jego postać ma trochę przypominać Dona Drapera z "Mad Men"... Ale to swoją drogą. Moje pytanie brzmi: Lee, dlaczego mi to zrobiłeś? (gdyby to był vlog, to bym tu udawała płacz) Dlaczego zagrałeś w takim... czymś?! Nie miałeś kasy, a że akcja była w Nowym Jorku, gdzie mieszkasz, to z desperacji się zgodziłeś? O co tu chodzi? Przecież zaraz potem był Hobbit, to kasy miałeś jak lodu. Mam nadzieję, że już mi tego nie zrobisz, facet. Bo jeden taki wybryk wybaczę, ba, nawet tego Twilighta wybaczę (choć podejrzewam, że do tego trzeba będzie coś mocniejszego, niż piwo), ale od tego roku masz grać w dobrych produkcjach! No.

A teraz tak całkiem poważniej, to tego filmu nie można traktować poważnie. Bo inaczej można się popłakać i załamać nad stanem kinematografii. I to nie jest kwestia konwencji, czy tematyki, ale wykonania. Ale po kolei. Pierwszy mój zarzut dotyczy redaktorzyn z filmweba, którzy ten film określili jako komedię romantyczną (co widać chociażby w tagach). Pytanie: gdzie tu komedia? Ja nie dostrzegłam ani grama humoru, nawet tego schematycznego dla komedii romantycznej. Nie było to też dramatem. Więc może "soft porno" to dobre określenie...? Druga sprawa: akurat nie mam nic do przedstawionej konwencji, że historie to epizody, a ludzie przedstawieni łączą się na zasadzie "łańcuszka". Nie, akurat nawet to jest ciekawe. A filmy składające się z epizodów nie muszą być złe (jak np. "Kawa i papierosy" Jarmuscha). Gorzej jednak z tematyką. Tematyka seksu jest o tyle trudna, że łatwo ją spieprzyć, brzydko mówiąc. Łatwo jest przegiąć i pokazać po prostu pornosa. Chociaż o ile to jest celem twórców, to nie musi to być takie złe. Szczerze, tematyka ludzi, których łączy tylko seks, albo układ "przyjaźń + seks" jest ciekawa, ale problem w tym, że nie widziałam jeszcze dzieła, które dobrze by to uchwyciło. Albo wychodzi z tego komedia (jak w "To tylko seks"), albo mamy prawie pornosa. Nie ma nic po środku, a przynajmniej nie widziałam. Choć zastrzegam, jeśli zamiarem twórców jest pokazanie seksu po prostu, to jest okej. Ale gorzej z wykonaniem.

Tak. Poza Lee aktorstwo to kompletne drewno. Narzekałam na Wooda, na Karen Gillan, ale tutaj ci "aktorzy" pobili wszystko. Zwłaszcza aktorki, które nie okazują w ogóle emocji. Naprawdę, więcej emocji widziałam w programie typu "Trudne Sprawy" czy "Dlaczego ja?". Cóż, dobrze, że te kobiety były ładne, bo namiętność to była na poziomie zerowym. Ja nie wiem, czy tym ludziom się nie chciało? Za mało im płacili? Czy to błąd reżysera, scenariusza? Nie wiem, ale widziałam amatorskie produkcje z lepszym aktorstwem.

Podsumowując: jeśli naprawdę nie masz nic do roboty, masz jakiś alkohol w lodówce, gdzieś się chowa jakaś przekąska, albo kochasz wręcz masochistycznie danego aktora jak ja, to śmiało - "30 Beats" to film w sam raz dla ciebie! Ale w innych przypadkach naprawdę nie polecam go nikomu. Jeśli bowiem aktorstwo jest na poziomie kiepskiego pornosa (ba, nawet widziałam takie z lepszym aktorstwem), to coś jest nie tak. Dlatego moja ocena ostateczna to 4/10, czyli ujdzie. A właściwie 3/10, ale dodaję pół oceny za Lee i pół oceny za konwencję, która była po prostu fajna.
Share:

sobota, 5 kwietnia 2014

Czym powinno być dobre zakończenie?

Zanim przejdę do mojego wpisu, to takie małe ogłoszenia parafialne:
  • Nie przerywam dalszego oglądania filmów z Lee Pacem (tak więc spodziewajcie się kolejnych recenzji, nawet crapy obejrzę dla niego). Tak, filmów, bo seriali on ma niewiele. Moim celem jest obejrzenie wszystkiego do premiery "Halt and Catch Fire". Premiera tego serialu będzie w czerwcu, a potem jeszcze dwa filmy z nim - "Strażnicy Galaktyki", no i "Hobbit", ale to później.
  • Równolegle czytam również książkę, więc w końcu też będzie recenzja książkowa (i mam nadzieję, że w trakcie majówki również poczytam. Wprawdzie planuję wyjazd, ale w trakcie długiej podróży można czymś zająć swój czas).
  • W międzyczasie prawdopodobnie również obejrzę inne produkcje. W moim przypadku nie warto się kierować jakąś konkretną kategorią, chronologią, itd. Oglądam to, na co aktualnie mam ochotę lub na co trafię. 
  • Gdy obejrzę wszystko z Lee, zrobię małe podsumowanie jego twórczości (chyba też pierwsze takie w moim życiu, bo nie wszystko udało mi się nadrobić z ulubionymi aktorami).
Do tego postu generalnie skłoniło mnie kontrowersyjne zakończenie serialu "Jak poznałem waszą matkę". Dlaczego więc nie napisałam recenzji? Z prostego powodu - nie oglądałam regularnie tego serialu. Zdarzyło mi się kilka odcinków od czasu do czasu, ale wiedziałam, jacy są bohaterowie i o czym jest ten serial. Jednak nasłuchałam się tyle wściekłych opinii na temat zakończenia, że postanowiłam obejrzeć ten ostatni odcinek. I stąd ten wpis.

Tytuł może być dość prowokujący, bo uwaga: dobre zakończenie =/= happy end. Tak, wszystko bowiem zależy od wielu czynników - od gatunku, od całości opowieści, od konwencji, itd. W tym wpisie podam kilka kategorii zakończeń, które nie do końca mi odpowiadają z jakichś względów. Głównie będzie to tyczyło seriali, dlatego z góry ostrzegam przed spoilerami

1. Zakończenie "z innej parafii".
Można rozumieć to w zarówno dobry, jak i zły sposób. Dobry sposób to taki, który jest plot twistem, ale jednak wpisujący się w konwencję całości i nie przeszkadza ono widzowi, a wręcz przeciwnie - jest ono niespodziewane, jest takie, którego nikt się nie spodziewa, ale widz ma przy tym często "Że też na to nie wpadłem". Ale ja chcę mówić o tym złym zakończeniu, które po prostu nie pasuje do reszty. 
Źródło: geekenfreude.com
I tu pierwszym przykładem będzie serial "Jak poznałem waszą matkę". Jak wspomniałam wcześniej, nie oglądałam tego serialu regularnie, ale specjalnie zobaczyłam ten ostatni odcinek. Zakończenie bardzo kontrowersyjne, ale z tego, co widzę, to większość jest niezadowolona. I nie dziwię się. Ci, którym się podobało, mówią często do ludzi, którym zakończenie się nie podobało, że go "nie rozumieją". Może zabrzmię złośliwie, ale proponuję w takim razie poszukać w literaturze byle jakiej definicji sitcomu. Sitcom to komedia sytuacyjna, obyczajowa. W odmianie amerykańskiej charakteryzuje się pewną "teatralnością", czyli akcja zazwyczaj toczy się w kilku stałych sceneriach, liczba bohaterów jest niewielka, a humor wynika ze wszystkich trzech rodzajów komizmu: słownego, sytuacyjnego i postaci. Przy tym klasyczna komedia ma również pewien morał, przesłanie, ale zaprezentowane jest ono w lekki i subtelny sposób widzowi. Natomiast w HIMYM to zakończenie było... Tak subtelne, jak uderzenie kogoś w twarz. Nie tylko z tego powodu, że tytułowa matka umiera. Pomijam już nawet fakt, że takich rzeczy się w sitcomach po prostu nie robi. Jeśli tak bardzo chcieli zrobić to na smutno, to niech to nie będzie sitcomem, a zwyczajnym serialem obyczajowym. Drugą sprawą jest to, że wierni widzowie mają prawo czuć się oszukani. Historia była może banalna, ale jednocześnie ciekawa. Otóż Ted, główny bohater, opowiada swoim dzieciom o tym, jak poznał ich matkę. Przez 9 sezonów, 9 lat, człowiek się zastanawiał: a) kim jest matka, b) jaki jest cel tej opowieści. Ale co ważniejsze - bohaterowie przechodzili stopniową zmianę. A czy właśnie to nie jest istotą każdej opowieści? Pokazanie, że nawet wredni bohaterowie mogą się zmienić? Niestety, twórcy postanowili to kolokwialnie mówiąc, olać. I w ten sposób dowiadujemy się, że historia była po to, aby Ted mógł zyskać "pozwolenie" od swoich dzieci na to, by związać się z Robin, na co większość zareagowała złością, ponieważ... Ci bohaterowie do siebie nie pasują i było to pokazane. Przez to też Ted stał się znienawidzoną postacią, który lekko zapomina o tym, że Matka była miłością jego życia. Obrońcy mogą mówić, że "przecież minęło ileś lat". Zgoda. Ale dla widza minęło znacznie mniej czasu, więc nie może się tak łatwo przestawić. Z czego to wynika? Niestety, z lenistwa twórców. Finał bowiem mieli zaplanowany już w 2006 roku i nie zmieniano tego zbytnio. Niestety, nie wzięli pod uwagę tego, że przez ten czas wiele się zmieniło. Jasne, że każdy sobie planuje tam wstęp, rozwinięcie i zakończenie, jakieś ramy swojego dzieła, ale uroki procesu twórczego pokazują nam, że często trzeba zmieniać te pierwotne plany i założenia. Podobny błąd popełniła J.K. Rowling, która nie zmieniała epilogu do Harry'ego Pottera, stąd niektórzy byli niezadowoleni i ona sama żałuje takiego, a nie innego zakończenia. No, ale pani Rowling, mówi się trudno, już jest po ptokach. W każdym razie jak dla mnie zakończenie HIMYM jest jednym z najgorszych zakończeń serialu - nie dość, że niepasującym gatunkowo, to jeszcze niebiorącym pod uwagę tych wszystkich zmian.

Źródło: superherohype.com
Podobne rzeczy miałam okazję widzieć w innych serialach. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to odcinek rocznicowy Doctora Who. Miałam okazję o nim pisać w osobnym wpisie, więc nie będę się szczegółowo rozwodzić. Ale jest to podobna sytuacja, a nagminna u Moffata, czyli brak konsekwencji. Moffat często daje zakończenie "takie, jakie mu pasuje", a niekoniecznie takie, jakie pasuje do reszty, więc w efekcie mamy groch z kapustą, zero wyjaśnień, a także coś, co odstaje od reszty i olewa całość serialu. Na szczęście mam nadzieję, że tu się coś poprawi.

Źródło: bubblews.com
Jeszcze innym przykładem będzie krótkie anime, "School Days", o którym pisałam na moim socjologicznym blogu w ramach wpisu o wizerunku kobiety. Tu zdradzę, że zakończenie jest również kontrowersyjne i albo się je kocha, albo się nienawidzi. Ja należę do tych drugich widzów, a to też z prostego względu - jest ono jakby oddzielnym tworem, podczas gdy historia zmierzała w innym kierunku. Na usprawiedliwienie - jest to anime oparte na grze, w której jest kilka zakończeń, tu zmiksowano bodajże dwa najbardziej tragiczne. 

2. Zakończenie, które można olać.
Jest to taki rodzaj zakończenia, którego wprawdzie można się spodziewać, ale jest ono także jakby gwoździem do trumny. W sensie, że wiesz, że seria od dawna spada w dół, ale zakończenie jest już kopaniem leżącego i w efekcie niewiele widza obchodzi, jakie ono jest. Żeby rozwinąć, to przychodzą mi do głowy dwa seriale.
Źródło: lostpedia.wikia.com
Pierwszym serialem będzie Lost. Serial, który wręcz kochałam w gimnazjum i w szkole średniej, a co do którego straciłam serce. Był on swoistym fenomenem - a to dlatego, że przynosił wiele ciekawych teorii fanowskich w trakcie jego trwania. I również widzowie mają prawo czuć się oszukani. Dlaczego? Ano dlatego, że dużo wcześniej przed zakończeniem powstała taka teoria fanowska, która była bardzo zbliżona, a twórcy wypowiedzieli się, że nie o to chodzi. I po co zaraz kłamać? Nie mogli po prostu się nie wypowiadać na ten temat? Dlatego czułam się zła. Ale serce do serialu straciłam wcześniej, jakoś w piątym sezonie - stwierdziłam, że za dużo kombinują i po prostu dałam sobie spokój, nawet mi nie zależało na tym zakończeniu.

Drugim takim serialem jest Doktor House. Należałam do wiernych fanów tego serialu, co tydzień czekałam na nowy odcinek na dwójce, a jednak... Również straciłam serce po siódmym sezonie. Siódmy sezon miał dla mnie dziwne zakończenie, że moją reakcją było "what the fuck". Obejrzałam również z dwa odcinki sezonu ósmego i... Dałam sobie spokój. Stwierdziłam, że to nie to samo. Obsada była tak przetasowana, że stwierdziłam, że już nie mam serca do tego serialu i nie mam zamiaru go oglądać. Nie interesuje mnie również nawet zakończenie tak do końca, bo nie mam zamiaru oglądać tego ostatniego sezonu. Jeśli ktoś mi zdradzi szczegółowo, to ok, płakać nie będę, najwyżej wzruszę ramionami. 
Źródło: darkwarez.pl
Dodam jeszcze, że przy tym drugim rodzaju jest problem z większością anime, które powstają na podstawie nieskończonej mangi. Tak było np. z pierwszą serią FMA, czy Kuroshitsuji - twórcy polecieli z tematem i wymyślili własne zakończenia, z czego wyszła... Kupa, brzydko mówiąc. Choć nie zawsze to wypada na niekorzyść (np. ostatnia seria Sailor Moon jest lepsza od oryginału, choć ma sporo różnic).

3. Zakończenie niesatysfakcjonujące.
Ten ostatni rodzaj jest takim "najlżejszym grzechem", ponieważ nie wpływa na całość, a raczej jest czymś, przy czym widz ma niedosyt, że wie, że czegoś brakuje, ale generalnie jest w stanie kupić dane zakończenie. Tu przychodzą mi na myśl również trzy serie, a także film. Wszystkie niedawno zrecenzowane, dlatego nie będę się rozwodzić.
Źródło: filmweb.pl
Pierwszym przykładem będzie "Gdzie pachną stokrotki". Ten serial po prostu ucierpiał na tym, że go zabito za wcześnie, dlatego twórcy musieli upchać rozwiązanie wątków na szybkiego. I średnio im to wyszło. Owszem, wątki są rozwiązane, do żadnego z nich nie mam zastrzeżeń, tylko, że jedne rozwiązywano dość długo, wlekły się, a ten najważniejszy natomiast został rozwiązany w ciągu kilku minut, tak, że miałam reakcję "Co, już koniec?" i pozostawia z pewnym uczuciem pustki, bo jednak chciałoby się zostać trochę dłużej z bohaterami.

Na podobny syndrom cierpi inny serial Fullera, czyli "Magia Niagary", również niesłusznie ubita po jednym sezonie. Obejrzałam ten serial dwa dni temu, a wciąż czuję pustkę. Dlaczego? Dlatego, że choć tutaj dobrze zamknięto wszystkie główne wątki, nie za wolno, ani nie za szybko, jednak część z tych pobocznych pozostała nierozwiązana. Wiem, że miała być ich jakaś kontynuacja w kolejnych sezonach, ale niestety, kolejnych sezonów nie było. Dlatego serial niesłusznie przerwany po jednym sezonie.
Źródło: filmweb.pl
Słowo "niesatysfakcjonujący" rozumiem także w ten sposób, że właśnie zakończenie jest rozwleczone pod pewnymi względami, a pod innymi jest zbyt szybkie. Na to cierpiał American Horror Story: Coven. Część wątków była rozwiązana też raptem w kilka minut, a reszta dłużyła się i dłużyła w nieskończoność, w taki sposób, że nawet ulubieni bohaterowie byli w stanie sprawić, że widz miał ich dość. Tak miałam z Fioną, która była świetną bohaterką, lecz było jej po prostu za dużo, że miałam ochotę powiedzieć "Skończcie już wreszcie, błagam, są inni bohaterowie". Podobnie było też z poprzednią serią, która coś wyjaśniała, ale te wyjaśnienie nie trafiło do mnie do końca, a niepotrzebnie przedłużało serial.
Źródło: fansided.com
Innym wlekącym się zakończeniem jest zakończenie filmu "Kamerdyner", gdzie jak wspomniałam w recenzji - sceny z Obamą są niepotrzebne, przedłużają film, który miał pozamykane wątki, w dodatku upolityczniają go i sprawiają, że przez to był być może nieatrakcyjny dla Akademii, która ukarała twórców brakiem nominacji do Oscarów. Gdyby tak odjąć to zakończenie, to szczerze... Film wypadłby po prostu lepiej.

Źródło: filmweb.pl
Wracając do tytułu, to czym powinno być dobre zakończenie, skoro mam takie wymogi, ktoś zapyta. Otóż... Nie mam gotowego przepisu na takiego. Nie musi to być happy end, choć może, czemu nie - zwłaszcza, gdy przez większość filmu czy serialu głównemu bohaterowi los rzuca kłody pod nogi lub jest to też lekka forma, jak komedia, czy animacja. No i kto powiedział, że happy end niczego nie uczy? Przecież może być szczęśliwe zakończenie, ale jednocześnie jakiś morał. Zakończenie może być gorzkie, takie "życiowe", ale jednocześnie satysfakcjonujące i dające nam poczucie, że nie zmarnowaliśmy swojego czasu. Zakończenie może być również wielkim plot twistem, czymś, czego się nie spodziewamy, co pozostawia nas w niemałym szoku, ale wpisuje się w konwencję całości. Wreszcie zakończenie może nam otwierać nowe furtki. Może być zwyczajne, takie "nic specjalnego", ale jednak jesteśmy ciekawi, co może być dalej. Zakończenie może sprawiać emocje, skłonić nas do refleksji, sprawić, że się ucieszymy, lub też wzruszymy. Bo jeśli nie czujemy po nim nic, to być może jest to pierwszą oznaką tego, że mamy do czynienia z kiepskim zakończeniem. I chyba właśnie tym powinno się charakteryzować dzieło, które zostaje w pamięci widza na długo. I to wszystko z moich luźniejszych przemyśleń na dziś :)

PS. Czy fanpage na facebooku byłby dobrym pomysłem?
Share:

piątek, 4 kwietnia 2014

Magia Niagary (2004)

Zanim przejdę do właściwej recenzji, małe ogłoszenie, a mianowicie dowiedziałam się, że istnieje alternatywne zakończenie do filmu "Opętany", więc jeśli ktoś chce zobaczyć, co o nim sądzę, to zedytowałam posta.

Mam teraz taki cel, żeby obejrzeć wszystkie produkcje z Lee Pacem. Dlatego czasem nadrabiam je trochę niechronologicznie, a bardziej na zasadzie "na co mam akurat teraz ochotę". I miałam ochotę na serial. Lee grał do tej pory w niewielu serialach, czekam aktualnie na "Halt and Catch Fire", które będzie dopiero w czerwcu, ale z takich prawdziwych seriali z listy z filmweba miałam do nadrobienia "Wonderfalls", czyli "Magię Niagary" (jeden odcinek "Law and Order" się nie liczy). Nadrobiłam praktycznie w jeden dzień, bo jest to serial składający się z raptem trzynastu odcinków, a producentem jest Bryan Fuller, znany z "Gdzie pachną stokrotki", czy ostatnio także z "Hannibala". Jak wypadło? Jak na krótki serial dobrze, choć momentami mogło być lepiej. Ale o tym za chwilę.
Źródło: filmweb.pl
O czym jest "Magia Niagary"? Główną bohaterką jest 24-letnia Jaye Tyler, którą można nazwać "przegraną" - skończyła filozofię, ale pracuje w sklepie z pamiątkami, bez jakiejkolwiek perspektywy na lepszą pracę, w dodatku mieszka w przyczepie kempingowej. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że niedaleko niej mieszka jej rodzina, z którą Jaye jednak nie do końca potrafi się porozumieć. Jej rodzina to typowi "ludzie sukcesu": matka wydaje kolejną książkę, ojciec jest dobrym lekarzem, siostra prawniczką, a brat robi doktorat z teologii. To rodzina Jaye sprawia, że dziewczyna chce żyć na własną rękę, bo czuje, że do nich nie pasuje. Główna bohaterka jest nieco zgorzkniała kolejnymi niepowodzeniami. Wszystko się zmienia w dniu, kiedy nie dostaje awansu - zaczyna się do niej odzywać figurka woskowego lwa. Początkowo Jaye myśli, że to efekt depresji, na którą cierpiała, ale z czasem przybywa więcej sztucznych zwierzątek, które mówią jej, co powinna robić. Często te komunikaty są niejednoznaczne, czasami Jaye nie chce ich słuchać, ale w ostateczności robi to, z czego wynikają kolejne zabawne sytuacje.

"Magia Niagary" to serial troszkę różniący się od "Gdzie pachną stokrotki", więc jeśli ktoś liczy, że skoro to Fuller, to będzie podobna koncepcja, to się myli. Jest to serial troszkę starszy, z 2004 roku i bliższy serialowi obyczajowemu, mimo tych elementów fantastycznych, jak gadające zwierzątka. Owszem, są pewne podobieństwa (jak np. podobnie jak w "Pushing Daisies", nie mamy wyjaśnione, dlaczego właściwie główna bohaterka słyszy, jak zwierzątka do niej mówią, tak samo w "Pushing Daisies" nie ma wyjaśnione, skąd Ned ma moc ożywiania). Są elementy humoru, ale są momenty, kiedy można się wzruszyć. Jednak przejdę do zalet. Moim zdaniem główną zaletą jest bohaterka, jej relacje z innymi oraz jej stopniowa przemiana. Właściwie na tym opiera się serial. Początkowo Jaye jest złośliwa, zgorzkniała, ironiczna, a także chłodna emocjonalnie. Jednakże szybko widz zaczyna rozumieć, co jest tego przyczyną. I ciekawa jest możliwość interpretacji jej zachowań. Czy zwierzątka to jej urojenia, czy też nie? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi i to czyni całość ciekawą. Czy Jaye jest rzeczywiście "przegraną"? Również zaczynamy się nad tym zastanawiać, gdy widzimy, że jej rodzina jest jakby parodią idealnej amerykańskiej rodziny, zwłaszcza rodzice. Wydaje się, że główna bohaterka do nich nie pasuje, stąd decyzja o samodzielnym życiu. Lub jak to sama mówi, porównując się do starszego brata, że przecież on mieszka z rodzicami, a mimo to jest on bardziej postrzegany przez nich jako człowiek sukcesu, niż ona. I też można sobie zadać pytanie, co jest większym sukcesem? Czy dobra praca, kariera, czy chęć podjęcia jakichś zmian w swoim życiu? Nie można jednak powiedzieć, że Jaye całkowicie odcina się od rodziny, przyjaciół, czy ich nie kocha. Z czasem dowiadujemy się o nich więcej i widzimy konkretne więzi. Jak wspomniałam, inną zaletą jest to, że bohaterka faktycznie się zmienia. Z nieco samolubnej i zgorzkniałej osoby staje się kimś, kto zaczyna żywić empatię w stosunku do innych, chce im pomagać, a także okazywać uczucia. Nawet jeśli motywacją do zmiany są gadające zwierzątka. I takich bohaterów lubię - takich, którzy przechodzą autentyczną zmianę. Jeszcze inną zaletą jest narracja - choć większość odcinków to jednak epizody - czyli odrębne historie zamknięte w jednym odcinku, to jest to poprowadzone zgrabnie, tak, że człowiek chce się dowiedzieć, co będzie dalej, co jest właściwym komunikatem, jak rozumieć kolejne słowa zwierzątek?

Sporo też myślałam o wadach serialu, bo tych trochę jest. Jednak jak czytam na wikipedii, to mam wrażenie, że wady wynikają z "syndromu zbyt wczesnego zdjęcia z anteny". Tak, "Wonderfalls" miało mieć przynajmniej trzy sezony, niestety, historię trzeba było zamknąć w jednym, dlatego pewne wątki są potraktowane pobieżnie, inne - w ogóle nie pociągnięte, czy niewyjaśnione. I tu uwaga, będą spoilery. Pierwszą wadą jest rozwinięcie dwóch wątków miłosnych. Pierwszy z nich choć był lekko oczywisty, jednak do pewnego momentu rozwijał się bardzo dobrze, stopniowo, byliśmy w stanie uwierzyć, że faktycznie między bohaterami jest chemia. Wszystko jednak psuje się w kulminacyjnym wręcz momencie, kiedy pojawia się "ta trzecia" i jej wątek ciągnie się niemalże do końca serialu. Moim zdaniem - niepotrzebnie, bo tworzy to z serialu melodramat i wątek wysuwa się na pierwszy plan, a pomaganie innym schodzi gdzieś dalej. Drugi wątek miłosny za to "wyskakuje jak Filip z konopii" i jest prowadzony (dosłownie) w tle. Jest sympatyczny i moim zdaniem zasługuje na większą uwagę. Ale jak mówię - te problemy wynikają z tego, że serial zdjęto z anteny za wcześnie, bo część przerwanych wątków miała być kontynuowana właśnie w kolejnych sezonach. Być może te wątki, które były w tle, miały być też lepiej poprowadzone. A szkoda. Rozczarował mnie też przedostatni odcinek, bo myślałam, że on wiele wyjaśni, a w ostateczności nie wyjaśnił nic. Naprawdę szkoda, bo serial miał mega potencjał.

Czy jednak warto obejrzeć "Magię Niagary"? Moim zdaniem tak. Jest to idealny serial na wolny weekend, dobra rozrywka i miły sposób na spędzenie wolnego czasu, także nie "odmóżdżający", a z inteligentnym humorem i ciekawymi bohaterami. Jedyne, co mnie dziwi, to fakt, że brakuje polskich napisów, czy polskiej wersji - a z tego, co mogłam wyczytać, to serial leciał na Polsacie w roku 2008. Dlatego prawdopodobnie sama się podejmę tłumaczenia napisów. Bo to bardzo dobry serial, stąd i moja ocena 8/10

Share:

środa, 2 kwietnia 2014

Straszny Film 5 (2013), czyli jak nie tworzyć parodii.

Myślę, że ten wpis nie będzie tyle co recenzją, jaką piszę zazwyczaj, ale bardziej dyskusją nad stanem komedii i parodii. Dlaczego? Dlatego, że "Straszny Film 5" jest filmem słabym, który nie mieści mi się w żadnej kategorii, a już na pewno nie jest parodią, czy pastiszem. Ktoś zapyta, czym jest w takim razie? Na to pytanie nie mam gotowej odpowiedzi, ale... Ponarzekać zawsze można. 
Źródło: filmweb.pl
Nie będzie tu opisu fabuły, ponieważ chociaż są jakieś jej ramy, to jednak bądźmy szczerzy - fabuła nie jest istotna w tym filmie. Film w zasadzie mógłby być o czymkolwiek, dla mnie to po prostu zlepek scen, które autorom wydawały się zabawne. Dobrze, może się zaśmiałam w kilku momentach, ale to było raczej na zasadzie "What the hell is this?", niż taki prawdziwy, niewymuszony śmiech. Ale warto wspomnieć o samej serii. Filmy z serii "Straszny Film" miały być przede wszystkim parodią horrorów. I pierwszy z nich owszem, był takową - parodiował bowiem horrory, które dzisiaj uchodzą za klasykę gatunku, jak np. "Halloween", "Krzyk", czy "Piątek 13-tego". I wypadła ona całkiem nieźle, a przy okazji odświeżyła gatunek. Było to też coś nowego, ponieważ wyśmiewało schematy występujące w niemal wszystkich horrorach. Zachęceni sukcesem twórcy poszli dalej i zaczęły powstawać kolejne części. Część druga trzymała się schematu pierwszej, ale moim zdaniem poszła w humor kloaczny i dlatego być może sporej liczbie osób nie podobała się ta część. Pomogła zmiana reżysera w trzeciej części i właściwie trzecią część uważam za najbardziej udaną. Może to też zasługa gwiazdy parodii, Lesliego Nielsena? Nie wiem. Czwarta część była taka, że niewiele z niej pamiętam, oprócz tego, że była parodią "Piły". A piąta... niestety jest porażką, na którą złożyło się wiele czynników.

Jednym z nich będzie zmiana obsady. W zasadzie tylko w pierwszych dwóch częściach obsada była podobna, potem aktorzy zaczęli się wykruszać, ale duet Anna Faris i Regina Hall sprawdzał się. Tym razem zastąpiono go Ashley Tisdale, znaną z programów z Disney Channel i mało znaną aktorką, Ericą Ash. Lubię Ashley, ale jednak ten wybór roli nie był najlepszy (bo serio, High School Musical jest takim guilty pleasure, ale bądź co bądź Sharpey była fajną postacią) i ogólnie jest to kiepska próba zastąpienia tego duetu. To samo z Simonem Rexem, który grał kompletnie inną postać w części trzeciej i czwartej! Nie mówiąc już o tym, że nie mam pojęcia, co robią tam inne gwiazdy (nie tylko filmu, ale i muzyki), jak Charlie Sheen, Lindsay Lohan, czy nawet Snoop Dogg. Chyba są tylko po to, żeby były znane nazwiska.

Drugi problem to taki, który jest widoczny od części trzeciej, a mianowicie powoli zamiast horrorów mamy także parodie innych tytułów, które były na czasie w trakcie kręcenia, jak "Czarny Łabędź". Nie podoba mi się to, ponieważ jest to dla mnie zmylenie widza. Czym w takim razie "Straszny Film" będzie się różnił od takiego "Epic Movie"?

Kolejnym problemem jest to, o czym mówi Doug Walker w swoim filmiku na temat parodii. Kiedyś parodie miały spójną fabułę, były właśnie wyśmianiem konwencji konkretnego filmu, jak np. "Kosmiczne jaja", czyli parodia "Gwiezdnych wojen". Niektóre sceny z tej parodii są wręcz równie kultowe, jak oryginał. Tego tutaj nie ma. Jest zlepek scen, które miały być śmieszne, a są żałosne. Humor kloaczny (naprawdę, czasami amatorskie filmiki z youtube są bardziej zabawne), odwołujący się do seksu, wymiotowania, czy wydalania, a także krzywdzenia dzieci. Coś takiego mnie nie bawi. Nie wspominając o ewidentnym rasizmie czy seksizmie, czego nie było w pierwszych częściach. Nie bawi to, nie rusza, raczej pozostawia niesmak.

Generalnie "Straszny Film 5" jest przykładem tego, jak całkiem fajna seria może stoczyć się dół i zaczyna mijać się z celem. Nie jest nawet parodią. Parodia jest bowiem przemyślana, humor musi być specyficzny, inteligentny (bo widz musi też znać oryginał, żeby coś go bawiło), a nie prostacki. Stąd moja ocena 3/10, czyli słaby.

PS. Na deser filmik od Douga Walkera nt. parodii. On dokładniej wyjaśnia coś, z czym także się zgadzam.



Share: