piątek, 14 października 2016

Wołyń (2016) - recenzja bardziej osobista

Piszę tę recenzję po dwóch dniach od obejrzenia tego wstrząsającego filmu, a do tej pory nie umiem praktycznie dobrać słów. Ta recenzja będzie bardziej osobista niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Żaden film nie pozostawił chyba we mnie tak silnych emocji. Przyznaję, że bałam się tego filmu. Nie bałam w tym sensie, że będzie zły, że spłyci temat, że będzie ogólnie kiepski. Bałam się po prostu tego, co zobaczę. Z kina wyszłam cała blada, w milczeniu, tak jak i pozostałe osoby, które były na sali. Brakowało mi słów na to, co zobaczyłam.

Film ma też dla mnie charakter osobisty, bowiem chcę się podzielić z Czytelnikami bloga osobistą historią. Myślę, że ten, który czyta regularnie moje notki, widzi w stopce lokalizację "Zielona Góra". Nie trzeba być wielkim znawcą historii, by wiedzieć, że Zielona Góra i jej okolice są w granicach Polski dopiero od 1945 roku. Moja najbliższa rodzina pochodzi nie z Wołynia, a z dawnego województwa tarnopolskiego, ale i tam doświadczono ogromnych krzywd i traumy. Świadkiem tamtych wydarzeń jest jeszcze moja babcia, która nie raz opowiadała o tym, jak ona, jej siostra i matka bały się banderowców, którzy w każdej chwili mogli zabić ludzi tylko za to, że byli Polakami. Dawni sąsiedzi stali się największymi wrogami, przez których zmuszeni byli do ucieczki w nieznane. Te historie często brzmiały tak okrutnie, że były aż nieprawdopodobne. A dodatkowo film Smarzowskiego urzeczywistnił tamte wyobrażenia, które stały się aż nadto żywe.

Źródło: filmweb.pl

Lato 1939 roku. 17-letnia Zosia Głowacka jest zakochana z wzajemnością w młodym Ukraińcu o imieniu Petro. Niestety, rodzice decydują, że dziewczyna powinna wyjść za mąż za wdowca, Macieja Skibę. Zosia pomimo rozpaczy jest posłuszna woli rodziców, a tym samym zostaje żoną Macieja i macochą dla jego dzieci z pierwszego małżeństwa - Franka i Marysi. Wkrótce wybucha II wojna światowa. Wraz z Zosią jesteśmy świadkami tragicznych wydarzeń na Wołyniu, których kulminację mamy w 1943 roku, podczas słynnej rzezi wołyńskiej.

Wiem, że niektórzy mają zastrzeżenia, co do hasła na plakacie, że film opowiada o miłości w nieludzkich czasach. Wprawdzie jest prowadzony wątek trójkąta miłosnego, lecz fakt faktem - nie jest on wcale najważniejszy w tym filmie. Myślę jednak, że hasło nie jest tym samym fałszywe. Widziałam trochę filmów poruszających wątek II wojny światowej i łączy je bardzo często jedna rzecz - antywojenne przesłanie. Przesłanie, które mówi o bezsensie tamtej wojny, o cierpieniu ludzi żyjących w tych nieludzkich czasach, ale też te dzieła filmowe są swojego rodzaju ostrzeżeniem dla współczesnych, do czego może doprowadzić nienawiść. I do takich właśnie filmów zalicza się "Wołyń". A miłość wcale nie musi się objawiać w jeden sposób.

Owszem, mamy wątek miłości romantycznej, mamy nawet sceny czysto erotyczne (jak to przeważnie u Smarzowskiego), ale dla mnie bardziej w oczy rzucała się miłość Zosi do dzieci - czy to do swoich pasierbów (przejawiana w tym, że chciała ich chronić i ich wychować), czy też do własnego dziecka, którego broni za wszelką cenę do samego końca. Mamy też miłość wyrażoną w zwykłej przyzwoitości, nakazującej chronienie czyjegoś życia (np. wątek ukrywania Żydów przez Zosię, pomimo świadomości, że groziła za to kara śmierci), czy bohaterska odmowa Wasyla, szwagra Zosi, w udziale w mordowaniu Polaków (ze względu na to, że jego żona była Polką i nie wyobrażał sobie, że mógłby ją zabić). 

"Wołyń" opowiada jednak przede wszystkim o przetrwaniu. W filmie mamy przedstawione lata 1939-1943 (tak wynika z kontekstu i z tego, o czym opowiadają bohaterowie), a praktycznie całość trzyma w nieustannym napięciu, które dodatkowo potęguje muzyka - wprawdzie używana dość powściągliwie, ale ciągle zbliżająca widza do najgorszego. A właśnie wbrew pozorom w filmie nie ma dużo brutalnych scen. Są one jednak na tyle drastyczne, że w kinie odwracałam wzrok (dlatego film moim zdaniem nie jest dla wrażliwych). Dużo straszniejsze jest to poczucie nieuchronnej tragedii (zwłaszcza, że widz wie, jak film się skończy, a jeśli nie wie... To wystarczy jedno spojrzenie na wikipedię). Ciągłe potęgowanie nienawiści poprzez tajne spotkania Ukraińców, odwoływanie się do Biblii przez grekokatolickich duchownych (i jej fanatyczna interpretacja, nakazująca i usprawiedliwiająca zabójstwa), czy symboliczny pochówek Polski - już te sceny budzą wielkie przerażenie. 

Nie uważam jednak, że pan Smarzowski chciał przekazać nam coś złego, a wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś ten film interpretuje jako nawoływanie do nienawiści do jakiejkolwiek nacji, to niestety, ale nic z tego nie zrozumiał. Takie ludobójstwo mogło się zdarzyć wszędzie. I zdarzyło się niejednokrotnie - także całkiem niedawno na Bałkanach czy w Rwandzie. Obecnie w Syrii trwa okrutna i równie bezsensowna wojna. Film "Wołyń" jest, jak już wcześniej wspomniałam, ostrzeżeniem. Pokazuje też mroczną naturę człowieka - jak niewiele potrzeba, by stać się bestią (o czym dobitnie mówi dialog z filmu: "To nie ludzie, to zwierzęta!" "Zwierzęta się nie znęcają"). Do czego prowadzi nacjonalizm i ślepa nienawiść do wszystkiego, co obce. "Wołyń" to upamiętnienie ofiar tej okrutnej zbrodni (a nazwisk wielu ofiar, a tym bardziej ich grobów, nigdy nie poznamy), ale i przesłanie - należy bowiem wybaczać dawne krzywdy, robić wszystko, by nigdy to się nie powtórzyło, ale też i nie zapominać o tym. Bo jeśli tylko zapomnimy o tamtych okrutnych czasach, to niestety, ale nadejdą one ponownie.

Warto też zwrócić uwagę, że film Smarzowskiego nikogo nie wybiela. I być może to jest w nim najbardziej wstrząsające i dołujące jednocześnie. Nie ma tak, że Ukraińcy byli katami, a Polacy tylko i wyłącznie ofiarami. Pokazano również sceny dyskryminacji Żydów (w tym okrutne zabójstwo) czy akcje odwetowe na Ukraińcach - a zarazem ukazano też bohaterskich Ukraińców, którzy odmówili udziału w ludobójstwie. Myślę, że o tym również należy pamiętać i mieć odwagę do tego, by przyznać się do błędów i okrucieństw.

Uważam, że film "Wołyń" nie jest filmem, w którym mamy jednego bohatera. Owszem, aktorstwo Michaliny Łabacz (wielkie brawa za debiut, jestem pod wrażeniem), Arkadiusza Jakubika czy Jacka Braciaka stoi na wysokim poziomie, ale żaden z nich nie jest typowym protagonistą. Raczej widz jest świadkiem wydarzeń, które widzi z perspektywy młodej Zosi. I jest to moim zdaniem dobry zabieg - Zosia początkowo jest roześmianą nastolatką, zakochaną i cieszącą się swoim życiem. Wystarczą jednak cztery lata, by świat, który dotychczas znała, skończył się. Zosia pod koniec filmu nie jest już tą samą osobą - wymowna jest ostatnia, symboliczna scena filmu, gdzie bohaterka grana przez Michalinę Łabacz jest skrajnie wyczerpana fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie jest wrakiem człowieka. 

Z jednej strony bardzo mi się końcowa scena filmu, ale jednak mam niedosyt. Być może jest to temat na oddzielny film, ale brakuje mi też opowieści o tym, co było potem, czyli o kolejnej traumie tamtych ludzi, którzy musieli opuścić swoje rodzinne miejscowości i wyruszyć w nieznane, by móc poczuć się bezpiecznie. Wprawdzie film "Róża" w reżyserii Smarzowskiego trochę o tym opowiada, ale brakuje mi takich "Samych swoich", lecz ujętych bardziej na poważnie (choć trzeba przyznać, że nawet ta kultowa komedia przełamała pewne tabu związane z tematem wysiedleń). Liczę, że coś takiego jeszcze powstanie.

Co jeszcze z wad, oprócz okrutnych i drastycznych scen morderstw? Coś, co nazywam roboczo "montażem Smarzowskiego". Bardzo lubię jego filmy, porusza on trudną tematykę, demaskuje on wszystkie polskie wady, hipokryzję, ale ciągłe ucinanie scenek jak w teledysku osobiście utrudnia mi odbiór. Na szczęście w "Wołyniu" nie ma tego aż tak dużo jak np. w "Drogówce". Wiem, że jednym się ten zabieg podoba, ale osobiście dla mnie jest zbędny i mnie rozprasza.

Od siebie mogę dodać jeszcze tyle, że nie mam żalu do tego, że osoby, które przeżyły rzeź wołyńską czy były świadkami innych czystek etnicznych nienawidzą daną nację jako całość. Tak jak np. moja ciocia, która mówiła, że "Ukraińcy są gorsi niż Niemcy". Nie oznacza to jednak, że współczesne pokolenie powinno nienawidzić te nacje - raczej powinno się uczyć i służyć przykładem, by nigdy więcej nie dopuścić do takiej tragedii. Trudno mieć jednak żal do świadków tamtych dni - nie czułabym zapewne spokoju i sympatii do ludzi, którzy zabrali mi rodzinę, dom i wszystko, co do tej pory znałam. 

Smarzowskiemu kino się udało. Podjął się naprawdę trudnego, pomijanego tematu i cieszę się, że mimo trudności finansowych udało się zrealizować ten film. Jest to film potrzebny, ale przede wszystkim - uczciwy. Niejednoznaczny. Nie pokazuje jedynie win jednej strony i krzywdy drugiej. Na tragedię na Wołyniu złożyło się naprawdę wiele czynników i Smarzowski świetnie je uchwycił. Daje lekcję historii bez zbędnej "dokumentalizacji" (wprawdzie wiele rzeczy, w tym dat, widz musi się domyślać, ale nie uważam tego za wadę filmu). "Wołyń" daje mocne przesłane i dosłownie wgniata w fotel. Jeśli ktoś jednak jest widzem wybitnie wrażliwym (był taki moment, gdzie sama chciałam wyjść z kina), to nie radzę go oglądać, bo jest wyjątkowo trudny i momentami brutalny. Pozostawiam go jednak bez oceny. Myślę, że długo nie będę mogła tego filmu umieścić w żadnych ramach, kategoriach, bo za bardzo we mnie będzie siedział. Po prostu kawał mocnego kina. 
Share:

czwartek, 6 października 2016

Ostatnia rodzina (2016), czyli wszystkie dziwactwa Beksińskich

Gdy tylko dowiedziałam się o tym filmie, wiedziałam, że po prostu muszę go zobaczyć. Daleko mi do wielkich fanów Beksińskiego, ale jednak jego mroczne obrazy od zawsze mnie fascynowały, a zwłaszcza dowolność ich interpretacji. Dodatkowo historia Beksińskich jest tragiczna i mroczna zarazem - całkowicie pasująca do ekscentrycznego malarza, który wręcz ekshibicjonistycznie obdzierał życie swojej rodziny z prywatności. Dlatego od razu wiedziałam, na co pójdę do kina w październiku. I nie rozczarowałam się. "Ostatnia rodzina" to chyba jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat - choć nie mieliśmy ostatnio złych tytułów, jak chociażby "Bogowie", nie wspominając o oscarowej "Idzie". Ale ten film przenosi nas na zupełnie nowy poziom.

Źródło: filmweb.pl

Opisując fabułę ciężko uniknąć "spoilerów" (o ile spoilerami można nazwać wydarzenia, które są opisane na wikipedii). Film przedstawia opowieść o rodzinie Beksińskich na przestrzeni niemalże trzydziestu lat. Beksińskich poznajemy w roku 1977, kiedy to przeprowadzają się z Sanoka do Warszawy. Obserwujemy ich życie codzienne, widząc tragiczne momenty śmierci każdego z członków rodziny.

Zanim przejdę do recenzji właściwej, to muszę jednak rozpisać taką małą dygresję: mianowicie znów uderzają mnie komentarze, które chyba wciąż świadczą o tym, że ludzie nie rozumieją, że film biograficzny nie jest dokumentem. Pisałam o tym prawie trzy lata temu podczas oglądaniu filmu o Wałęsie (choć Wałęsa jest dość kontrowersyjną postacią). Jeszcze przed premierą tamtego filmu było głośno o tym, że film przeinacza pewne fakty, przedstawia Wałęsę w takim, a nie w innym świetle, itd. To samo mamy przy filmie "Ostatnia rodzina". Film o Beksińskich jest tylko oparty na prawdziwych wydarzeniach, nie odtwarza ich wiernie, bo to nie jest rola filmu biograficznego, który jest filmem fabularnym. Owszem, może tu lekko zawiódł marketing, bo w zwiastunie mamy napis "Poznaj prawdziwą historię Beksińskich", ale sam film niczego takiego nie sugeruje. Główne zarzuty są tutaj do roli Dawida Ogrodnika, ale o tym wspomnę dalej.

Film nie mówi nam wiele również o twórczości Zdzisława jako malarza, ani o karierze radiowej Tomka. Te rzeczy są jakby prowadzone w tle. Film opowiada właśnie o życiu rodzinnym i towarzyszącej śmierci, która wręcz prześladuje bohaterów od pierwszych chwil na ekranie. Dlaczego więc wybrano rodzinę Beksińskich, skoro można było wybrać każdą inną, nawet fikcyjną? Być może dlatego, że ich losy są aż nieprawdopodobne. O samym Zdzisławie można rzec, że umarł tak, jak żył - czyli nietypowo, niespodziewanie. Każdy z rodziny Beksińskich jest świadkiem śmierci lub śmierć próbuje ich jakoś dopaść. I tak po kolei widzimy opiekę nad matką Zdzisława i matką Zofii - a przecież to też jest dość trudny temat. Temat nieco pomijany w filmie, czy w książkach, ale jednak widząc sceny opieki nad osobą starszą, która już leży (i cała reszta wręcz czeka na jej śmierć), to aż przypomina się książka Whartona pt. "Tato". Myślę, że temat będzie coraz szerzej poruszany, zwłaszcza dlatego, że nasze społeczeństwo się starzeje i siłą rzeczy będzie to coraz większy problem. Widzimy od początku próby samobójcze Tomka - choć gdy jest ryzyko, że zginie on w katastrofie lotniczej, to widzimy w jego oczach strach przed tą nagłą i niespodziewaną śmiercią. W końcu widzimy nagłą i druzgocącą diagnozę Zofii - tętniaka aorty. Zofia jednak zdaje się być oswojona z tą śmiercią, lecz chce przygotować na nią swoich najbliższych. Po samobójstwie Tomka widzimy w końcu brutalne morderstwo Zdzisława, wieńczące całość.

Mimo dość depresyjnego tematu, jakim jest śmierć, jest też w filmie miejsce na dość zabawne zdarzenia, a także na te wzruszające - ale niekoniecznie z powodu śmierci. Po prostu widz dostrzega życie rodzinne takie, jakim ono jest. Oczywiście bardzo pomaga tu gra aktorska i niesamowite operowanie głosem wszystkich aktorów - przez to mamy wrażenie, że podsłuchujemy prawdziwe rozmowy, a nie sztucznie recytowane dialogi. Podobnie sama realizacja jest interesująca - większość akcji rozgrywa się w dwóch mieszkaniach - Zdzisława i Tomasza. Czasami można się poczuć klaustrofobicznie, ale przy tym widz ma wrażenie, że jest w mieszkaniu razem z resztą bohaterów i dosłownie może "wejść do ich świata". Byłam również pod wielkim wrażeniem wszelkich zmian, jakie widać na przestrzeni lat - a jest to rzecz często zaniedbywana przez twórców filmowych. Widzimy zmieniające się wnętrza mieszkań z typowo prlowskich aż po "ukochaną" w latach 90. boazerię na ścianach. Sprzęty - coraz mniejsze kamery, aparaty, lepsze telefony, aż w końcu mamy komputer. Naprawdę w detalach i w scenografii można się wręcz zakochać.

Teraz najważniejsze i najlepsze, co w tym filmie, czyli gra aktorska i główni bohaterowie. Dobrego aktora poznaję po tym, że na ekranie widzę jego postać, a nie jego samego. Tak miałam tutaj z Andrzejem Sewerynem w roli Zdzisława. Nikomu nie trzeba udowadniać wielkości tego aktora, ale tutaj pokazał wręcz mistrzostwo świata. I mowa nie tylko o charakteryzacji, ale o zmianie sposobu mówienia, poruszania się (z wiekiem jest też inaczej). Sama kreacja Zdzisława jest wręcz niebywała. Na ekranie widzimy postać wyjątkowo ekscentryka, który w oczach fana, Piotra Dmochowskiego, jest właściwie wesołym człowiekiem, mimo tematyki swoich dzieł. W obrazach było widać jego masochistyczne skłonności, natomiast w życiu rodzinnym - narcyzm i egoizm. Nie mam na myśli tu scen, kiedy Zdzisław uwielbia nagrywać czy fotografować siebie (choć to też jest dość symboliczne). To on jest tym, który nadaje rytm swojej rodzinie, ale jednocześnie nie chce się przystosować do pewnych zwyczajów (chociażby Wigilia, gdzie zlekceważył potrzeby religijne swojej żony, matki i teściowej). To on prowadzi dysputy na najróżniejsze tematy, mówi, że rodzina to po prostu ludzie, którzy się kochają i nie znoszą jednocześnie. Mimo to widać pewną porażkę na wielu polach. Przez stoicyzm i takie jakby wypranie z emocji trudno mi było stwierdzić, czy on kiedykolwiek kogoś kochał naprawdę. Czuł przywiązanie do swojej żony, czuł się odpowiedzialny za syna, ale czy była to miłość? Uderzyła mnie zwłaszcza scena, gdy Tomek po śmierci matki próbował się zbliżyć do ojca, jakoś go przytulić, a Zdzisław gestem pokazał, że sobie tego nie życzy. Na śmierć patrzył kompletnie bez emocji. Obdzierał też rodzinę z intymności - właśnie poprzez nagrywanie takich rzeczy jak śmierć najbliższych. A być może właśnie to jest najbardziej intymny moment w życiu człowieka (coś jak "live together, die alone" z Lost). Zdzisław przez cały film okazał jakieś emocje może z dwa razy - tak to cały czas zachowuje się aż za spokojnie. Przez to nie potrafi zareagować w odpowiedni sposób - np. w scenie, gdy Tomek przychodzi do mieszkania rodziców i demoluje kuchnię bez większego powodu, sprawiając przy tym przykrość matce. Beksiński po prostu nagrywa na kamerze całe zajście, ale ani trochę nie pomaga potem żonie. Tym bardziej swojemu synowi. Myślę, że rola Andrzeja Seweryna jest niesamowita i bardzo wymagająca - grać kogoś niemalże bez emocji to wielka sztuka. I ta się udała.

Całkowitym kontrastem Zdzisława jest jego syn, Tomasz, grany przez Dawida Ogrodnika. Z jego rolą pojawiło się mnóstwo kontrowersji i dość negatywnych komentarzy, zwłaszcza od fanów Tomka - tłumacza, redaktora, dziennikarza muzycznego. Nic dziwnego, że dla jego fanów może to być szok - specyficzna gra Dawida Ogrodnika (gesty, sposób wymowy) oraz cała kreacja Tomka mogą być wątpliwości. Tomasz niewątpliwie jest przeciwieństwem i kontrastem dla Zdzisława, swojego ojca. Ma on problem z kontrolowaniem własnych emocji, wybuchów gniewu, nie potrafi ułożyć sobie życia osobistego, jest też właściwie zależny od rodziców, a zwłaszcza od matki, która to chodzi sprzątać do niego, gotuje mu obiad, itd. Tomasz jednak nie docenia tych wszystkich starań i nie potrafi odnaleźć porozumienia z rodzicami, którzy chcą mu w jakiś sposób pomóc. Zamiast tego podejmuje kilka prób samobójczych. W gruncie rzeczy jest to postać nieszczęśliwa, niezrozumiała. Ma on swoją pasję - muzyka rockowa oraz filmy (zwłaszcza anglojęzyczne, których był tłumaczem) to całe jego życie. Lecz nie odnajduje on wsparcia ani zrozumienia nawet wśród najbliższych, a zwłaszcza u swojego ojca. To od Tomka dowiadujemy się czegoś więcej o twórczości Zdzisława, jest on nią autentycznie zafascynowany, ale jednak kontrast i odległość od ojca są zbyt olbrzymie, by to wszystko unieść. Jest coś smutnego w zdaniu Tomka: "gdybyś dał mi chociaż raz w dupę, to wiedziałbyś, gdzie są granice". Owszem, gra Ogrodnika może męczyć, może jego postać jest przerysowana, przeszarżowana, ale swoją rolę spełnia znakomicie - mam tu na myśli przede wszystkim Tomasza jako przeciwieństwo własnego ojca. Jestem też w trakcie lektury książki Magdaleny Grzebałkowskiej "Beksińscy. Portret podwójny". Jeśli obraz z książki jest prawdziwy, to Tomek grany przez Ogrodnika jest idealnym odzwierciedleniem na ekranie. Należy także pamiętać, że człowiek w życiu zawodowym i w życiu prywatnym może mieć całkowicie różne twarze.

Jest jeszcze Zofia. Najnormalniejsza z całej rodziny, ale przy tym zdaje się, że najtrudniejsza rola do zagrania. I dlatego podziwiam tu Aleksandrę Konieczną za fantastyczną grę. Zofia Beksińska jest cicha, wycofana, mimo swojego wykształcenia jest też osobą skromną. Przykładna matka i żona, towarzyszka życia Zdzisława. Choć też popełniała błędy, zwłaszcza w wyręczaniu Tomasza ze wszystkiego (mimo, że Tomek miał około 30 lat, to ona chodziła do niego sprzątać), to jednak jako matka starała się go zawsze zrozumieć i wspierać. To właściwie dzięki niej obserwujemy te wszystkie dziwactwa, jakie mają miejsce w domu Beksińskich. Zofia jest ostoją normalności, choć i nawet nią stać na rozmowy egzystencjalne w trakcie codziennych czynności - choć czy czasem nie jest tak w każdym domu? Nie można też powiedzieć jednego o Zofii - że jest zahukana. Postawiła się mężowi, gdy wydano o nich książkę, w której zawarte były rodzinne sekrety. Myślę, że rola Aleksandry Koniecznej zasługuje na wiele nagród i jest również fenomenalna.

Na uwagę oczywiście zasługuje (oprócz udźwiękowienia) ścieżka muzyczna - a na niej zarówno muzyka klasyczna, jak i znane rockowe kawałki - nawet muzyka obrazuje idealnie kontrast między Zdzisławem a jego synem, dlatego, że słynny malarz raczej nie podzielał gustu muzycznego Tomka.

Co z wad? Oprócz dość kontrowersyjnej gry Ogrodnika - trochę niektóre scenki są nad wyraz. Nie można powiedzieć, że są niepotrzebne, ale tak jakby trzeba było coś tam jednak wspomnieć, że Zdzisław to był malarzem i artystą, a Tomek był tłumaczem i dziennikarzem muzycznym. Widz nie zaznajomiony z biografią Beksińskich może czuć się trochę pogubiony, na szczęście takich scenek nie ma za wiele. Brakuje jednak pewnego słowa wyjaśnienia, skąd się wzięły takie, a nie inne relacje. Nawet brak wyjaśnienia, dlaczego Beksińscy wyprowadzili się z Sanoka, może sprawić, że widz może czuć się pogubiony.

Przy filmie "Ostatnia rodzina" ciężko uwierzyć, że jest to właściwie debiut reżyserski, ponieważ Jan Matuszyński poradził sobie fenomenalnie z takim zadaniem. Jest to chyba jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Aktorstwo jest na najwyższym, światowym poziomie, historia jest także dość uniwersalna - w końcu chyba każdy widz odnalazł jakieś odniesienia do własnego życia rodzinnego. Idealnym uzupełnieniem tematu będzie też moim zdaniem książka Magdaleny Grzebałkowskiej, którą czytam i ciągle fascynuję się ciekawymi faktami z życia Beksińskich. Jeśli "Wołyń" czy "Powidoki", które również chcę zobaczyć, są jeszcze lepsze, to polskie kino ma niesamowity rok. A moja ocena to 9/10, czyli film jest rewelacyjny. Naprawdę warto zobaczyć. 

Share:

wtorek, 4 października 2016

Cute High Earth Defense Club LOVE! LOVE! (2016)

Rok temu pisałam o anime, będącym idealną parodią gatunku "magical girls" ("mahou shoujo"). Gatunek, który wielu się przejadł, wyczerpał swoją formułę, czy nawet przechodzący już dekonstrukcję w przypadku niektórych tytułów (jak Madoka), ale jednak znaleziono miejsce na parodię, która jest odwróceniem wszelkich motywów związanych z gatunkiem. W tamtym roku Boeibu! miało pierwszy, udany sezon. Właściwie nie sądziłam, że powstanie drugi, zwłaszcza że w przypadku pierwszego mieliśmy do czynienia raczej z zamkniętą historią. A tu nagle, latem tego roku, spotkała mnie miła niespodzianka. Choć oczywiście obawiałam się tego, że poziom może być zdecydowanie niższy, jak to z sequelami bywa. I tu miło się zawiodłam. 

Plakat drugiego sezonu. Źródło: myanimelist.net

Nasi bohaterowie z poprzedniego sezonu, czyli Battle Lovers musieli pożegnać się z dawnymi wrogami, czyli radą szkoły. Antagoniści z poprzedniego sezonu wyjechali bowiem na wymianę uczniowską do innego kraju. W zamian za to do liceum Binan przybywają bliźniacy, nazywani "Beppu Brothers". Pozornie niezwykle utalentowani (są znanymi piosenkarzami śpiewającymi pod pseudonimem VEPPer) i wręcz idealni, tak naprawdę okazują się nowymi wrogami dla naszych bohaterów. Yumoto i reszta nie spodziewają się jednak, co nimi tak naprawdę kieruje.

Myślę, że przy omówieniu fabuły drugiego sezonu ciężko jest nie spoilerować. O ile pewne rzeczy spoilerami nie są, jak np. fakt, że od początku wiemy, kto jest kim, kto nasyła potwory, itd. W przeciwieństwie do poprzedniego sezonu, tutaj jednak fabuła rozwija się na całego nie pod koniec, a już w połowie sezonu. I właśnie do odcinka szóstego miałam ochotę źle ocenić sequel, ale trzeba dać szansę całości. I dobrze, że nie porzuciłam tak tego anime.

Pierwsza połowa jest z lekka rozczarowująca, ponieważ mamy powtórkę z tego, co mieliśmy. O ile naprawdę podoba mi się parodia tych wszystkich schematów związanych z magical girls, tak miałam tutaj "no ile można". Po prostu przewidywalna fabuła, czyli pojawienie się potwora i pokonanie go po prostu męczy. W dodatku niektóre z tych odcinków były tak głupie, że mogłam się łapać tylko za głowę (jak np. odcinek z bardzo stereotypowymi Włochami - choć zaskakujące jest to, że w mowie użyto tutaj pseudo-włoskiego akcentu, dość niespotykane, jak na japońską produkcję). Nie podobało mi się to, że przez pierwszą połowę miałam wrażenie, że jednak na pierwszy plan wypina się Yumoto. Strasznie dużo czasu ekranowego było poświęcone właśnie jemu. Na swój sposób trudno go nie kochać, ale jednak w poprzednim sezonie urzekło mnie to, że z początku wcale nie było oczywiste, kto jest głównym bohaterem - a i każdy z nich dostawał swój własny, dobrze rozwinięty wątek. Irytowali mnie również antagoniści - tak idealne postacie po prostu trudno znieść.

Pomimo pewnej nieścisłości (zrezygnowano z wątku zamazywania twarzy i nie było żadnej próby wyjaśnienia, dlaczego tego zaprzestano - a przecież łamanie czwartej ściany to wręcz specjalność tego anime) wszystko zmienia się na plus w odcinku siódmym, który jest o Bożym Narodzeniu. To właśnie tutaj odkrywamy, że słabością Beppu Brothers jest... Gora, brat Yumoto. I ta słabość sprawia właśnie, że antagonistów daje się polubić - a przy okazji daje wiele powodów do uśmiechu. Nie zdradzę jednak, dlaczego wrogowie wręcz obsesyjnie ubóstwiają Gorę - i tak zdradziłam zbyt dużo spoilerów. Trzeba jednak przyznać, że finał całości jest bardziej zaskakujący niż finał poprzedniej części - i daje furtkę dla sezonu trzeciego.

Nie zawodzi oczywiście komizm - wspomniane łamanie czwartej ściany (czyli coś, co kocham, jak np. słowa Wombata - "Bo w drugim sezonie jest zawsze lepsza transformacja"), czy rozmowy o błahostkach urastające niemalże do rangi dysput filozoficznych. Dodatkowo prowadzonych w dość dziwnych miejscach, jak łaźnia. Jeśli ktoś chce się pośmiać z durnych schematów występujących w niemalże każdym anime (nawet wyśmiane jest to, że w tej serii nie ma absolutnie żadnych kobiet - jest to świadomy zabieg twórców i wcale nie jest wadą, o czym powiem w podsumowaniu) - to jest to jak najbardziej tytuł dla niego.

Jeśli chodzi o ściśle techniczne rzeczy - animacja stoi na wysokim poziomie. Naprawdę to trzeba przyznać, że jest o wiele lepsza od takiego Sailor Moon Crystal. Animacja transformacji to wręcz cudeńko. Muszę też dodać, że animacja w tym sezonie naprawdę jest lepsza od poprzedniego - a przecież poprzeczka była ustawiona wysoko. Również muzyka wpada w ucho (najbardziej podobał mi się opening), choć to są raczej j-popowe kawałki. 

Podsumowując: dobra parodia nie tylko wyśmiewa dany tytuł lub gatunek, ale tym śmiechem próbuje również nam coś przekazać. Tak jest i w przypadku Boeibu. Wspomniałam wcześniej, że jest to tytuł, w którym nie ma ani jednej kobiety. Są one jedynie wspominane, ale tak to nie ma ich nawet w tle, nie są postaciami epizodycznymi. W tym przypadku nie jest to jednak wada. Mamy bowiem do czynienia z całkowitym odwróceniem schematu (w dodatku z fanserwisem). Sam gatunek magical girls jest bowiem niestety tworzony pod męską publikę, stąd kuse stroje dziewczyn, fanserwis, itd. Japońskie feministki zwracały również na to uwagę, ponieważ niestety na Zachodzie błędnie uważa się, że Sailor Moon to tytuł feministyczny - a wcale tak jest nie jest, ponieważ wpisuje się w ten schemat "male gaze". Boeibu zaś wyśmiewa to wszystko - dlatego w kusych strojach latają panowie, a nie panie. Jednocześnie obnaża to seksizm w mediach, a także głupotę - bo dlaczego faceci w tych strojach "magical boys" wyglądają po prostu głupio, a dziewczyny już nie? To podobnie jak z grami komputerowymi, gdzie zbroja kobieca odsłania niemalże całe ciało. Czy na mężczyźnie nie wygląda to po prostu głupio? I myślę, że to mi się podoba w tym anime najbardziej. Choć jest to moje "guilty pleasure", to jednak będę je zachwalać - chociażby dlatego, żeby niektórzy twórcy uświadomili sobie, jak właśnie powinna wyglądać parodia. A moja ocena to 7/10, czyli dobry - trochę ocena w dół za pierwszą część tego sezonu, która potrafiła jednak przynudzić. 



Share: