środa, 27 stycznia 2016

Mity na temat prawa autorskiego w Polsce (i nie tylko), cz. III. Fanarty i zasady netykiety.

Przyznaję wprost, że nie bardzo chciało mi się pisać tej ostatniej części, ale jednak się przemogłam. A ostatecznie przymusiło mnie do tego to, co zobaczyłam na tumblrze. Tekst będzie głównie dotyczył fandomu mangi i anime (choć nie tylko, ale dojdę do tego) i kwestii fanartów. Fanarty nie są bezpośrednio powiązane z prawem autorskim, ale jednak to nie znaczy, że możemy sobie robić z nimi, co nam się podoba. Tekst głównie też będzie dotyczył tumblra, bowiem w założeniu ideą tego portalu było dzielenie się małymi formami z innymi użytkownikami (posty tekstowe, obrazkowe, linki, itd.). Tumblr jednak ma swój regulamin, którego należy się trzymać. Choć mam wrażenie, że ludzie są nie do końca świadomi pewnych zasad. 

Mit #7: "Właściwie co mi szkodzi, jak wrzucę sobie czyjś fanart. Fanarty nie chroni prawo autorskie. Dodam źródło i będzie ok."

Niestety, to tak nie działa. Fanart jest zawsze czyjąś własnością. Własnością osoby, która go stworzyła. Osoba ta może mieć kilka kont na różnych portalach, sama może się dzielić fanartem z innymi, ale równie dobrze może sobie zastrzec, że nie chce publikacji na jakichkolwiek innych portalach. I tumblr również zabrania w swoim regulaminie postowania materiałów nienależących do danej osoby. Problem pojawia się w tym, że nie ma skutecznego narzędzia do tego, aby temu zapobiec. I wciąż można napotkać posty w tym stylu:

Jakby ktoś nie widział, to w podpisie jest, że źródłem jest "zerochan". Nie, zerochan nie jest źródłem, bo zerochan również publikuje cudze obrazki bez zgody autora. Oryginalny fanart tutaj: (x)
Problem dotyczy głównie pixiva, takiego japońskiego odpowiednika deviantarta. Notorycznie, niemal w każdym fandomie napotykam na fanarty wzięte właśnie z tego portalu. Mam wrażenie, że to głównie przez nieświadomość - coś w stylu "znalazłem, to znalazłem, co mnie to obchodzi, skąd to jest". A na pixivie nie jest tak łatwo znaleźć odpowiednie fanarty - Japończycy mają cały system tagów na poszczególne postacie, pairingi, itd. Są one oczywiście zapisane po japońsku, dlatego też często powstają blogi z listami odpowiednich tagów, tak, aby wiedzieć, jak czegoś szukać. Mam wrażenie, że ten portal padł ofiarą przez niedoskonałe narzędzia i (po części) nieznajomość języka. Poprzez niedoskonałe narzędzia mam na myśli to, że nie ma odpowiednich wtyczek do udostępniania, jak to ma miejsce na deviantarcie - deviantart ma bowiem wtyczkę do tumblra, która przygotowuje posta od razu z podpisem oryginalnego twórcy. Na pixivie tego nie znajdziemy, więc jak ktoś sobie zapisuje obrazek na komputerze, a potem go wrzuca dalej, to jest jakby "niczyj". I można też spotkać takie kwiatki:

Pod tym postem było napisane "credits for authors". Nie, to nie wystarczy. Profil autorki tego fanarta tutaj: (x)

Na czym polega problem z pixivem? Otóż nawet podanie prawidłowego źródła (co już jest rzadkością...) nie wystarczy do publikacji fanarta. Zgodnie z regulaminem pixiva zabronione jest rozpowszechnianie dalej prac znajdujących się właśnie na tym portalu. Często też ci artyści mają zastrzeżone na swoim profilu (nierzadko po angielsku), że nie życzą sobie publikacji swoich fanartów gdzie indziej. I należy taką wolę uszanować. Najczęściej można się spotkać z głupimi wymówkami w stylu "Nie wiedziałem" (tak samo, jak ktoś nie wiedział, że nie można wrzucać filmów do Internetu na torrenty) albo "Nie mogłem znaleźć źródła". W przypadku tego drugiego w tym poście jest nawet wyjaśnione, jak to zrobić: pomocne jest narzędzie google image lub strona SauceNAO.com - tam od razu podaje gotowe linki do profilu na pixivie. 

Jednakże tak jak wspominałam, samo podanie źródła nie wystarczy. A artyści tak naprawdę rzadko się godzą na publikację fanartów gdzie indziej. Dlaczego? Myślę, że przyczyn jest wiele, nie chcę się o nich rozpisywać, ale krótko mówiąc, Japończycy (bo ich jest tam najwięcej) są często nieśmiali, jeśli chodzi o publikację fanartów. Potem, jak widzą, że ich obrazki krążą po Internecie bez podania źródła, często je kasują lub nawet usuwają konto. Uważają to bowiem za coś bardzo niegrzecznego i za brak szacunku wobec ich pracy - nad jednym obrazkiem mogą siedzieć po kilka godzin, a repostowanie trwa kilka minut. 

Co możesz zatem zrobić? Wbrew pozorom, całkiem sporo.

Zauważyłem/am fanart pochodzący prawdopodobnie z pixiva na czyimś tumblrze. Bez źródła.

Jeśli to możliwe, to napisz wiadomość do tej osoby, żeby usunęła ten fanart. Oczywiście wiadomo, że każdy może inaczej reagować, ale w każdym razie - nie rebloguj go ani nie lajkuj. Zamiast tego poszukaj z pomocą SauceNAO oryginalnego fanartu i jeśli masz konto na pixivie - oceń go i dodaj do zakładek. Ewentualnie zapisz sobie na komputerze i nie udostępniaj tego publicznie.

Co z innymi portalami?

Postępować według ich regulaminu. Jeśli widzisz repost z innego tumblra, to zgłoś to oryginalnemu twórcy, jeśli są to portale, które mają możliwość jakiegoś udostępniania, to zadbaj o to, aby źródło było widoczne. 

Czy mogę jakoś pomóc twórcom z pixiva?

Możesz. W tym poście jest wyjaśnione, jak należy sformułować wiadomość do twórcy, tak, aby sam mógł zgłosić repost (niestety, tumblr nie ma narzędzia zgłaszania cudzych repostów, musi to zrobić oryginalny twórca). Ewentualnie możesz spróbować po angielsku, lecz nie zawsze jest gwarancja, że odpowiedzą lub zrobią to łamaną angielszczyzną. Bezpieczniej jest skopiować wiadomość po japońsku, choć udało mi się tak dogadać z kimś w języku angielskim.

Ale ja chcę koniecznie umieścić ten fanart...

W takim razie tutaj jest cała instrukcja, co po kolei należy zrobić. Kolejność generalnie jest taka: należy znaleźć źródło, sprawdzić, czy nie ma zapisku, że autor zabrania publikowania swoich fanartów na innych portalach, jeśli autor wyrazi zgodę - zamieścić fanart z odpowiednim źródłem.

I myślę, że teraz wiele rzeczy jest jaśniejszych. Niby temat dotyczy mangi i anime, ale sama zaczęłam sprawdzać swoje konto i sukcesywnie usuwać fanarty, które były podane bez źródła lub autor nie wyraził zgody na publikację na innych portalach - niestety, spora część fanartów pochodziła również z fandomu Hobbita. Dlatego zawsze trzeba być uczulonym, jak się widzi na tumblrze taką typową "japońską kreskę". I pamiętać zawsze o netykiecie.

Na temat pixiva fajnie rozpisuje się blog, który polecam, czyli Support Pixiv Artists

Jeśli coś jest niejasne - zapraszam do dyskusji. Dajcie też znać, czy chcecie więcej takich tekstów na blogu. 


Share:

sobota, 23 stycznia 2016

Orange is the New Black, sezony 1-3 (2013-2015)

Jest moja pierwsza pozycja obejrzana na Netflixie. Zabierałam się do niej od jakiegoś czasu, aż w końcu wyszło, że mogę obejrzeć ten świetny serial całkowicie legalnie. Serial, który pod wieloma względami mnie przyciągnął: obsada - ludzie różnych kolorów skóry, orientacji, czy tożsamości płciowej, sama fabuła: życie więźniarek za kratami (a instytucje totalne zawsze mnie interesowały) oraz ciekawe postacie ze swoimi historiami i motywami. Otrzymujemy wręcz serial doskonały, który nie przesadza z momentami zabawnymi, ale też nie boi się poruszać trudnych tematów.
Źródło: filmweb.pl
Serial zaczyna się od momentu, kiedy Piper Chapman zgłasza się do odbycia kary więzienia za pomoc w przemycie narkotyków i praniu brudnych pieniędzy. Okazuje się, że w Litchfield znajduje się była dziewczyna Piper, Alex, przez ta którą trafiła do więzienia. Piper szybko przekonuje się, że w więzieniu panuje pewna hierarchia oraz mnóstwo niepisanych zasad.

Muszę zacząć jednak od chyba jedynej, ale bardzo uciążliwej wady. Główna bohaterka. Tak, dawno nie wiedziałam głównej bohaterki, która byłaby tak irytująca. W założeniu protagonista powinien sprawiać, że darzy się go choć trochę sympatią. Tak niestety nie jest z Piper. O ile w pierwszym sezonie mogę wybaczyć jej to, że jest sztywna, że za bardzo trzyma się ściśle jakichś wyuczonych reguł, że nie łapie pewnych konwenansów - w końcu pochodzi z "porządnej" rodziny, właściwie nie wie, jak ma się zachowywać w świecie pełnym kryminalistek. Jest w kompletnie nowej sytuacji i przez to jest w szoku. Natrafiłam na argumenty, że jest najbardziej "ludzką" postacią, bowiem ciągle popełnia błędy. Tylko właśnie słowem kluczem jest to "ciągle". Dorosłe osoby raczej nie mają tak wyjątkowego pecha, że raz za razem popełniają błąd. I właśnie o ile te błędy jestem w stanie wybaczyć Piper z sezonu pierwszego, tak dalej jest gorzej. W sezonie drugim są wprawdzie chwile, w których jest w porządku, w których zachowuje się jak porządny człowiek i wreszcie umie postawić na swoim, tak jednak w sezonie trzecim znów przegina, próbując walczyć o władzę. Nie znoszę takich egoistycznych bohaterów, którzy swój egoizm uzasadniają "dobrymi pobudkami" w stylu "to dla twojego dobra". Nie znoszę życiowych pierdół, które komplikują swoje życie na własne życzenie. Czasem można coś uzasadnić pechem, niewiedzą, ale... No bez przesady.

Ale! Dla jednej postaci (nawet głównej) nie będę rezygnować z całej masy pozytywów. Bo choć Piper jest główną bohaterką, to niekoniecznie wiedzie prym, nie zawsze historia jest widziana z jej punktu widzenia, a choć postaci mamy całe mnóstwo, to dla każdej z nich jest czas. "Orange is the New Black" to właśnie serial, któremu służy długość (w czerwcu będziemy mieli czwarty sezon), ponieważ mamy bardzo dużo postaci, a większość z nich miała już swoje flashbacki i opowiedzianą historię na temat różnych, ważnych momentów życia. Mamy tu wiele bohaterek, a każda z nich ma swoją wyjątkową historię. Możemy im kibicować, możemy czuć do nich sympatię, do tego stopnia, że możemy też zapomnieć, że wiele z nich odbywa karę za ciężkie przestępstwa. I w ten sposób np. Daya ma talent plastyczny i lubi rysować, Ruda jest "mamą" dla innych więźniarek i świetnie gotuje, Morrello mimo dość mrocznej przeszłości jest sympatyczna dla nowych, Sophia jest wspaniałą fryzjerką, a Jones prowadzi zajęcia z jogi. Można tak wymieniać bardzo, bardzo długo, każda z bohaterek zasługuje na oddzielny akapit, jednak po prostu trzeba serial obejrzeć. Każda, mimo swoich wad, jest ciekawą osobowością.

Druga kwestia, która mnie ujęła, to przedstawienie instytucji totalnej - mamy trudne relacje między więźniarkami i strażnikami (łącznie z nadużywaniem władzy), poczucie odizolowania czy tworzenie klik, a także różne strategie radzenia sobie z sytuacją, jaką jest pobyt w więzieniu. W serialu można zaobserwować swoisty mikrokosmos, cały przekrój społeczny. Mamy bohaterki pochodzące z dobrych domów, jak i te pochodzące z biednych, także recydywistki, które na wolności nie wiedzą, jak mają właściwie żyć.

Podoba mi się również to, że "Orange is the New Black" podejmuje się trudnych, często nawet bardzo trudnych tematów. Uprzedzenia rasowe są szczególnie widoczne, ponieważ kobiety przebywają oddzielnie - oddzielnie białe, oddzielnie czarne, oddzielnie Latynoski. Z tego wynika cała masa różnych uprzedzeń i animozji. Poruszone zostają problemy homofobii i transfobii, a także (moim zdaniem chyba najokropniejszy) problem gwałtu. We flashbackach widzimy również, że często przyczyny, dla których kobiety zostały osadzone, są najróżniejsze. Często to były drobne przestępstwa, a czasem jednak poważniejsze.

Przy tym wszystkim serial nie traci na humorze, w każdym odcinku są sceny i sytuacje, które są zabawne i często w dość ironiczny sposób potrafią również poruszać dość ważne problemy. I myślę, że jest to recepta na udany serial.

Jeśli ktoś szuka serialu z różnorodną obsadą, gdzie mamy dużo postaci kobiecych, gdzie poruszane są dość istotne sprawy społeczne - jest to serial dla niego. Jeśli ktoś jeszcze nie zna albo nie miał okazji obejrzeć, to polecam zobaczyć na Netflixie - wielkim plusem jest też bardzo dobre tłumaczenie, nie zawiodłam się i mam nadzieję, że polskie tłumaczenia na Netflixie pozostaną na tak wysokim poziomie jak właśnie "Orange is the New Black". Czekam na sezon czwarty, a na razie serial otrzymuje ode mnie notę 9/10, czyli rewelacyjny (jednak oczko w dół za Piper). 
Share:

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Gwiezdne Wojny, cz. I-III (1999-2005)

Przy recenzji najnowszego epizodu "Gwiezdnych Wojen" mówiłam, że nie miałam okazji nadrobić tej nowej trylogii, opowiadającej o Anakinie Skywalkerze. Na szczęście dzięki TVN-owi udało mi się to zrobić - bowiem przed dwoma tygodniami wyemitowano "Mroczne Widmo", a w następnych tygodniach kolejne części. Większość fanów mówiła, że tej trylogii nie uznaje, że jest beznadziejna, że w zasadzie udaje, że ona nie istnieje. Wolałam trzymać dystans do takich wypowiedzi, póki filmów nie zobaczyłam. Niestety, wielu argumentom ciężko nie przyznać racji. Choć bardzo się starałam oglądać, starałam się nie mieć uprzedzeń. Teraz rozumiem zarzuty.
Źródło: www.punkt44.pl
Nowa trylogia to dzieło Lucasa z lat 1999-2005, opowiadająca o Anakinie Skywalkerze, czyli przyszłym Lordzie Vaderze. Trylogia opowiada o tym, jak Anakin przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i co sprawiło, że z dobrego Rycerza Jedi stał się złym Darthem Vaderem. Filmy opowiadają także o toczącej się Wojnie Klonów i rodzącym się uczuciu Anakina do Padme Amidali, jego przyszłej żony i matki Luke'a i Lei.

Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Chyba zacznę od zalet, bo tych jest niestety znacznie mniej. Zaletą jest doborowa obsada: Christopher Lee, Evan McGregor, Liam Neeson, Samuel L. Jackson, czy wreszcie Natalie Portman. Praktycznie dużo znanych nazwisk, które poniekąd ratują te filmy. Drugą zaletą jest niezły komizm, zwłaszcza w części drugiej, kiedy Anakin zaczyna trochę się buntować przeciwko Obi Wanowi - to akurat mi się podobało. I jak już jesteśmy przy postaci Obi Wana - to właśnie chyba jest najmocniejszy punkt tej trylogii. Obsadzenie Ewana McGregora to wręcz idealny casting, a i do samej postaci ciężko mieć jakiekolwiek zarzuty. Zagrał go na tyle dobrze, że chyba zawsze będę go sobie wyobrażać jako Obi Wana.

To by było na tyle z zalet. Przy wadach chciałabym najpierw wspomnieć o wadach względem całości uniwersum, a później o wadach czysto "technicznych". Po pierwsze, stara trylogia miała swój swoisty klimat. Może jak na dzisiejsze czasy lekko kiczowata, część efektów się zestarzała, a wiele rzeczy było opowiedziane na zasadzie niedopowiedzeń, tak jednak klimat był. Widać to zwłaszcza przy wątku Mocy - jak w starych częściach była czymś tajemniczym i nieznanym, tak w nowych mieliśmy wyjaśnienie zagadki - to dzięki midichlorianom i ich stężeniu w organizmie. Gdy po raz pierwszy o tym usłyszałam, to miałam takie "Eeee?" Dla mnie zabieg niepojęty, który odarł wszystko z tzw. "magii". Po drugie - za dużo polityki. Stara trylogia była o tyle fajna, że opowiadała prostą historię, właściwie taką bajkę z dobrym zakończeniem. Natomiast w nowej pojawiają się wątki polityczne, które mnie osobiście nudziły.

Kolejna i chyba najważniejsza wada - Anakin. Nie rozumiem, jak jeden z najlepszych czarnych charakterów w historii kina mógł się okazać... Kimś takim? Anakin spełnia wiele cech Mary Sue: miał wyjątkowo duże stężenie midichlorianów, był dojrzały ponad wiek, utalentowany, do tego przystojny, romantyczny i w ogóle. A przy tym nieznośny jak diabli. Momentami nie mogłam już słuchać jego biadolenia i narzekania. Współczuję tylko Haydenowi Christensenowi, który później miał łatkę "kiepskiego aktora" właśnie przez postać Anakina. Niestety, to nie tak.

Właśnie nie aktorstwo jest najgorszym mankamentem, a beznadziejnie pisane postacie i dialogi. Że Christensen nie jest niczemu winny, widać dobitnie na przykładzie Natalie Portman, grającej Padme Amidalę - w końcu aktorka znana jest z o wiele lepszych ról, dostała też Oscara. W tej trylogii była ograniczona do roli ukochanej głównego bohatera i matki jego dzieci.

Sam wątek romansowy był do tego... Delikatnie mówiąc, dziwny. Amidala poznała Anakina, gdy miała 14 lat, a on sam był dzieckiem. Niby nieduża różnica wieku, bo 5 lat, ale jednak nie potrafiłabym się zakochać w kimś, kogo znałam jako dzieciaka. Do tego drętwe dialogi (który dziewięciolatek mówi do dziewczyny "Jesteś jak anioł"?). Cała część druga praktycznie skupia się na romansie Anakina i Padme, przez co część drugą uważam też za najgorszą z całości. O ile właśnie pierwsza się broni, o tyle pozostałe dwie są pozbawione sensu.

Bo nie tylko drętwe dialogi są mankamentem, ale też kiepskie rozłożenie napięcia, a akcja momentami toczy się za szybko (sądziłam, że kuszenie do przejścia na Ciemną Stronę Mocy będzie trwało nieco dłużej, tymczasem poświęcono na to skandalicznie mało scen). Wrogowie również nie są fascynujący (czy Darth Maul miał cokolwiek do powiedzenia, chociażby jedną kwestię?).

No i jeszcze jedna rzecz, która sprawiła, że filmy bardziej słuchałam, niż oglądałam: nadmierne użycie CGI. Lucas zachłysnął się nową technologią, która już wtedy stała na dość wysokim poziomie. W efekcie jednak wiele scen było po prostu czystymi animacjami komputerowymi, a żywi aktorzy byli tylko "wklejeni" w sztuczne tło. Jedynie klasyczna muzyka Johna Williamsa trzymała swój poziom.

Podsumowując: nowa trylogia jest właściwie taka, jak mówili fani uniwersum - po prostu kiepska. Nie jest jednak na tyle beznadziejna, żeby zapadała w pamięć. To jest ten rodzaj filmów, który ogląda się raz, a później się o nim raz na zawsze zapomina. I tylko z tego powodu moja ocena jest nieco podwyższona i dla całości to będzie 5/10, czyli średnia. Jeśli ktoś lubi te uniwersum, to naprawdę, lepiej obejrzeć kreskówki z serii "Wojny klonów" - ta sama historia, a opowiedziana w lepszy sposób. Teraz to sobie raczej poczekam do 2017 na ósmą część... 
Share:

niedziela, 17 stycznia 2016

Mity na temat prawa autorskiego w Polsce (i nie tylko), cz. II. Licencje i prawo udostępniania oraz kilka słów o cytowaniu.

Ten wpis raczej będzie bez obrazków, za to będzie zawierał sporo linków i odniesień do innej literatury. Tutaj chciałam się rozprawić z pewnymi ogólnymi mitami dotyczącymi prawa autorskiego w naszym kraju, a pod koniec będzie pewna mała refleksja dotycząca ogólnie tej ustawy. Tekst, którym będę się posiłkować, to ustawa z 4 lutego 1994 r. o prawie autorskiej, tekst dostępny jest na stronie Dziennika Ustaw. Ten tekst chciałabym bardziej skierować do osób, które nie tylko są biernymi korzystającymi z kultury, ale także dla tych osób, które chciałyby dać coś od siebie dla fandomu, coś w postaci chociażby napisów do filmu i nie wiedzą, co mogą, a czego nie.

Mit #2: "W Polsce nie ma licencji na tytuł X, więc udostępnianie pliku video z nim nie jest ani legalne, ani nielegalne."

Spotkałam się z takim nastawieniem zwłaszcza wśród fanów anime. Fakt, że o ile rynek mangowy w naszym kraju się rozwija, o tyle z anime jest kiepsko, tylko nieliczne stacje decydują się na licencję raptem kilku tytułów, a o DVD możemy raczej zapomnieć. Nie oznacza to jednak, że status danego tytułu jest na granicy prawa! Cytując odpowiedni fragment ustawy:

Art. 2. 1. Opracowanie cudzego utworu, w szczególności tłumaczenie, przeróbka, adaptacja, jest przedmiotem prawa autorskiego bez uszczerbku dla prawa do utworu pierwotnego. 
2. Rozporządzanie i korzystanie z opracowania zależy od zezwolenia twórcy utworu pierwotnego (prawo zależne), chyba że autorskie prawa majątkowe do utworu pierwotnego wygasły. W przypadku baz danych spełniających cechy utworu zezwolenie twórcy jest konieczne także na sporządzenie opracowania.
Co to oznacza? Oznacza to w skrócie, że napisy do filmu, jako tłumaczenie, można tworzyć bez problemów. Nie można natomiast udostępniać ich wraz z oryginalnym utworem. Czy krótko mówiąc: popularne hardsuby są niezgodne z prawem, a to dlatego, że twórca napisów najczęściej nie ma praw autorskich do danego utworu, nie posiada też licencji. Dlatego jedyne co może udostępniać, to napisy do danego filmu. Warto zauważyć, że duże grupy fansuberskie świadomie rezygnują z udostępniania hardsubów, które potem można zamieścić gdzieś online, jedyne, co udostępniają, to napisy. Dlatego mówiąc o "mądrym korzystaniu" z napisów w poprzednim wpisie miałam na myśli to, że właśnie jeśli komuś bardzo zależy na oglądaniu filmu z polskimi napisami na, powiedzmy, takim Netflixie, to może jak najbardziej ściągnąć sobie fanowskie napisy i obok odpalić je w notatniku. Niewygodne? Prawda, ale czasem lepsze to, niż płacenie złodziejom. Można przecież zawsze podstawić też napisy fanowskie w dowolnym programie do odtwarzania video. I w związku z tym kolejny mit...

Mit #3: "Strona X ukradła nam pliki video i umieszcza jako swoje! Nie korzystajcie z nich!"

Niestety, takie wojenki mnie po prostu bawią. Jedni złodzieje naskakują na drugich. Żadna fanowska strona nie ma prawa do żadnych roszczeń, jeśli nie mają licencji na dany utwór ani nie mają praw autorskich do niego. Mogą się jedynie upominać o to, aby zaprzestali takich praktyk, ale moim zdaniem jest to walka z wiatrakami, która może ostatecznie skutkować usunięciem pliku z powodu roszczeń danej firmy. Można się upominać za to jak najbardziej o przywłaszczenie napisów, ucięcie nicku tłumacza, itd. Można też apelować o korzystanie z legalnych źródeł. Jeśli jednak ktoś myśli, że wielkie korporacje do niego nie dotrą, to się myli...

Mit #4: "Mamy pliki na zagranicznych serwerach, nic nam nie zrobią."

Owszem, mogą zrobić. Jeśli ktoś uważa, że może sobie bezkarnie udostępniać plik video, to się myli. Wystarczy spróbować wrzucić cokolwiek na YouTube i przekonać się, po jakim czasie plik zostanie usunięty. Regulamin serwisu Chomikuj.pl mówi wprost o tym, że nie wolno przechowywać plików, do których ktoś nie ma praw autorskich. Pliki są sukcesywnie usuwane, wiadomo, że ciężko wyplenić wszystko, ale tak to się dzieje. A zagraniczne serwery? Niestety, tu się kryje też pułapka. Większość z nich ma zapis w regulaminie, że umywa ręce od tego, co się znajduje na danym serwerze, ale jeśli jakaś wytwórnia będzie miała roszczenia, to mogą udostępnić dane tego, kto "wynajmuje" serwer i w związku z tym ponieść konsekwencje. Wpisałam w google coś na ten temat i wzięłam pierwszą lepszą stronę. Akurat regulamin tejże głosi, że nie można takich plików przechowywać, bo sporo kosztuje ich potem wynajęcie prawników i wszelkie inne kary. Można to wprawdzie załatwić, ale pisemnie należy takie rzeczy udokumentować (że posiada się licencję). Czyli praktycznie - nie do przeskoczenia. Dlatego moja rada - patrzcie na to, skąd pochodzą napisy i co udostępnia dana grupa fansuberska. Jeśli tylko napisy do pobrania - to nie korzystałabym w żadnym wypadku z hardsubów.

Mit #5: "Bo tytułu X to nie ma w Polsce przez [wymień tu absurdalne powody]".

Znowu trochę na temat anime, bo w przypadku anime (choć nie tylko) widziałam mnóstwo absurdalnych teorii spiskowych na temat tego, dlaczego danego tytułu nie ma w Polsce. A przyczyna najczęściej jest bardzo prozaiczna - po prostu licencja wygasła. Znowu tu się odwołam do ustawy o prawie autorskim - nie będę jednak cytować danych przepisów, bo na temat licencji jest ich dużo. Generalnie licencja najczęściej jest czasowa, po niej prawa "wracają" do oryginalnego twórcy. Oczywiście dany nadawca może wykupić tytuł ponownie, ale negocjacje wypadają różnie. W przypadku anime polecam książkę Piotra Siudy "Japonizacja" (do pobrania tutaj), która mówi także o niuansach japońskiego prawa autorskiego. Książka pokazuje tym samym, że wiele rzeczy nas różni, przez co pozyskanie licencji do pewnych tytułów wcale nie jest proste. 

Mit #6: "Nie możecie publikować naszej zawartości na stronie, żadnych screenów ani cytatów!"

Miałam tego nie pisać, bo wydawało mi się to oczywiste, ale niedawno była afera związana z serwisem LubimyCzytać.pl, w której przedstawiciele serwisu nie mają racji. Owszem, nie można kopiować zawartości strony, ale istnieje coś takiego jak prawo cytowania i to wykorzystuje fanpage "Recenzje z Lubimy Czytać":

Art. 29. Wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów oraz rozpowszechnione utwory plastyczne, utwory fotograficzne lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym celami cytatu, takimi jak wyjaśnianie, polemika, analiza krytyczna lub naukowa, nauczanie lub prawami gatunku twórczości. 
Art. 29(1). Wolno korzystać z utworów na potrzeby parodii, pastiszu lub karykatury, w zakresie uzasadnionym prawami tych gatunków twórczości.
Tyle do powiedzenia ma prawo autorskie w tej kwestii. Tym samym mylą się oburzeni producenci, którzy uważają, że recenzenci nie mogą wykorzystywać fragmentów danego filmu do recenzji video, nawet jeśli ta jest ośmieszająca pierwotny utwór. 

Tyle na dziś. Oczywiście można się kłócić, że prawo autorskie jest nieidealne - bo nie jest. Wymaga wielu zmian. Chroni bardziej korporacje niż twórców - to też niezaprzeczalny fakt. Lecz myślę, że ustawodawcy na całym świecie mają z tym problem - bo prawo autorskie nie dostosowuje się do dzisiejszych czasów i możliwości, a uwagę na to zwracał Jenkins w swoim dziele o kulturze konwergencji około dwadzieścia lat temu. Możemy jednak się domagać tego, by to prawo rzeczywiście bardziej sprzyjało twórcom. Bo twórcę zawsze warto wspierać, pokazać mu, że jego dzieło coś jest warte. 
Share:

sobota, 9 stycznia 2016

Mity na temat prawa autorskiego w Polsce (i nie tylko), cz. I. Netflix i inne sprawy.

Na fanpage'u zapowiadałam serię tekstów na temat prawa autorskiego. Do napisania tych tekstów zainspirowało mnie głównie wejście Netflixa w Polsce (a właściwie udostępnienie go bez kombinacji ze zmianą ip, itd.) oraz dyskusje z nim związane. Jednocześnie przy tych dyskusjach zauważyłam, jak mało ludzie wiedzą na temat prawa autorskiego w Polsce, albo rozpowszechniają nieprawdziwe mity, jakieś przekonania przeczytane na stronach internetowych, gdzieś zasłyszane od kogoś, a później są zdziwieni, że dany plik usunięto bez ostrzeżenia. Pierwsza część będzie bardziej o Netflixie i innych serwisach VOD, druga będzie ogólnie o prawach autorskich i udostępnianiu plików bądź napisów, a trzecia to będzie specyficzny tekst, bo mówiący o fanartach (których niby prawo autorskie nie dotyczy, ale jest jednak to dość ciekawy przypadek).

Netflix już w Polsce! Źródło: businessinsider.com

Mit #1: "W Polsce nie ma dobrej oferty, jeśli chodzi o seriale, filmy. Muszę piracić i ściągać z torrentów, one są za darmo, a tam trzeba płacić."

Otóż... Krótko mówiąc, ten mit jest częściowo prawdą, a częściowo absolutnie nie. Prawdziwy jest w zależności od tego, czego oczekujemy. Jeśli faktycznie oczekujemy szerokiej bazy filmów i seriali w polskiej wersji językowej (przynajmniej napisy), w dodatku bez reklam, to tak, ta oferta jest uboga. Jeśli natomiast nie mamy jakiejś bariery językowej ani reklamy nam nie przeszkadzają, to nagle okazuje się, że oferta ta jest dość szeroka i co więcej, często nawet darmowa. 

Zacznijmy od Netflixa, czyli od tej długo oczekiwanej oferty na polskim rynku. Oczywiście od razu pojawiły się komentarze, że za drogo, że baza uboga, że nie ma polskiej wersji.

Po pierwsze, moim zdaniem 40 zł za miesiąc plus nielimitowany dostęp do wielu filmów i seriali to naprawdę nie jest wygórowana cena. Zwłaszcza, że kontem można się dzielić, można stworzyć do niego subkonta i można się zawsze złożyć na ten abonament. Jeśli ktoś ogląda rzadko telewizję (a np. ja tak mam), to ta cena wcale nie jest taka wygórowana. Oczywiście, pojawiają się głosy, że jest, że nie jest dostosowana do polskich zarobków, że to z naszymi płacami jest coś nie tak... Ale pojawia się tu inna rzecz. A uwagę zwróciła mi na to znajoma: jakoś wielu ludzi ma opory przed zapłaceniem za dostęp w legalnym serwisie VOD, ale nie mają oporów, by wysłać płatnego smsa, by ściągnąć ten sam film lub serial nielegalnie lub mieć do niego dostęp. Często te smsy kosztują więcej niż ten legalny dostep. Więc jak to jest? Do tego wrócę jeszcze pod koniec.

"Uboga baza" to kolejny argument tych, którzy mają opory. Owszem, nie ma tylu tytułów, co w bazie amerykańskiej, ale należy pamiętać, że niektóre stacje wykupiły licencję na dane tytuły, jak słynne "House of Cards". Nie może być więc też tak, że nagle wejdzie Netflix, to tę licencję odbierze. Nie. Dana stacja zapłaciła za nią kupę pieniędzy i ma prawa do publikacji przez jakiś czas, określony w licencji. Kto wie, jeśli licencja wygaśnie, to może wtedy "House of Cards" pojawi się na Netflixie?

Polska wersja językowa? Na dzisiaj to jest fragment bazy filmów i seriali, które mają przynajmniej polskie napisy:
Screenshot własny, przy okazji jak ktoś nie wiedział, jak mam na imię, to tutaj może się dowiedzieć. 
Dodam tylko, że z dnia na dzień ta baza jest coraz szersza. Najwięcej produkcji, które tutaj mamy, to takie, w których można włączyć polskie napisy, ale nie tylko. W przypadku "Jessici Jones" mamy również do wyboru lektora. a w przypadku produkcji animowanych (ja sprawdzałam osobiście "Madagaskar 3") jest polski dubbing. Dzisiaj przeglądałam bazę i w porównaniu nawet z dniem wczorajszym jest ona szersza.

Jak dla mnie? Wybór szeroki. Tym bardziej dla osoby, która nie ma bariery językowej (czasem korzystam z napisów dla głuchoniemych). I liczę, że z każdym dniem baza będzie się poszerzać. Zaletą Netflixa jest również darmowy miesiąc próbny, bez żadnych zobowiązań i opłat. Jeśli okaże się, że oferta nie odpowiada, to można zrezygnować. Nie będę się rozpisywać, co warto obejrzeć, a czego nie, bo już na kilku blogach można zobaczyć tego typu wpisy.

Ipla.tv. Wprawdzie powinnam tu podać na dokładkę z Playerem od TVNu, ale jednak na tym drugim najwięcej produkcji to jest od TVNu, a nie tytułów, których nie zobaczymy w telewizji. Ipla to platforma Polsatu i oprócz produkcji polsatowskich oferuje także filmy:

Screenshot własny, należy jednak pamiętać, że to jest reklama, a nie całość oferty.
Ipla oferuje pakiet filmowy - 20 zł na miesiąc, 10 dla klientów Cyfrowego Polsatu. Można też wykupić jednorazowy dostęp za kilka zł - wtedy mamy dostęp do filmu na 48 godzin. Tak miałam w przypadku filmu "Uroczystość" z Lee Pacem - byłam mile zaskoczona, że za małe pieniądze mogłam obejrzeć sobie legalnie film, w dodatku bez reklam. Moim zdaniem warto również zapoznać się z ich ofertą. Seriale Polsatu (w tym i archiwalne odcinki) są za darmo, jedyne ograniczenie to reklamy, natomiast w ofercie filmowej również zdarzają się ciekawe pozycje i to całkiem niedrogo.

VOD - Onet. Jest to kolejny serwis udostępniający filmy na życzenie. Dość spora baza dokumentów, ale też i filmów fabularnych. Tu mamy jednak tak, że część z tych filmów jest darmowa, a za część trzeba płacić.

W ofercie mamy też całkiem nowe pozycje jak np. "W głowie się nie mieści". Screenshot własny.
Wady? Tu moim zdaniem, w porównaniu do Ipli, ceny za pojedynczy film są już trochę wyższe, wynoszą około 10 zł. Moim zdaniem jednak... Tak jak wspomniałam wyżej - nie mamy często oporów, by wysłać płatnego smsa, by mieć dostęp do nielegalnych serwisów, a tutaj jakoś mamy. A często wcale nie potrzebujemy oglądać jednego filmu w kółko, więc dostęp na dwa dni jest dla mnie dość dobrym układem. No i baza dość spora, a wiele filmów jest darmowych (oczywiście mają tylko reklamy).

A co z anime? Niestety, jeśli ktoś szuka czegoś legalnie po polsku, to na chwilę obecną nie mamy nic. Ale jeśli ktoś zna język angielski, to z pomocą służy Netflix (też tam mam można znaleźć anime, ja znalazłam Rurouni Kenshin czy Deadly Seven Sins), ale są też portale, na których anime jest publikowane nawet w pierwszej kolejności, jak np. daisuki.net:

Tu akurat zapowiedź One Punch Mana. Screenshot własny.
Z tym portalem miałam pierwszy raz do czynienia, gdy oglądałam Soul of Gold, jednakże momentami mi ten stream się ciął, a serwery nie wyrabiały. Mimo to oferowana jest wysoka jakość i w dniu premiery od razu wychodzi odcinek w kilku wersjach językowych, w tym w angielskiej. Darmowe, poza oczywiście reklamami, które idzie przeżyć jednak. Podobnie było w przypadku Sailor Moon Crystal - tam odcinki były publikowane na NicoNico. takim "japońskim youtube" i miało się dwa tygodnie na obejrzenie. Fani anime, moim zdaniem warto. Nabijamy bowiem oglądalność twórcom, a dzięki temu mają podstawy, by tworzyć dalej, a nie anulować coś przez niską oglądalność. 

Innym serwisem z anime jest Crunchyroll - początkowo myślałam, że tam trzeba mieć konto i sprawa wygląda jak z Netflixem, że pierwszy miesiąc darmowy, a potem trzeba płacić. Okazuje się, że całkiem sporo tytułów można zobaczyć bez żadnych ograniczeń, za darmo.

Screenshot własny.

Oczywiście jedyne ograniczenia w tym momencie to reklamy, ale nie ma się co nimi zniechęcać i pamiętać, że jest to główne źródło zarobków twórców i takich serwisów. W zamian za to mamy pewność, że oglądamy coś legalnie.

Podsumowując: szukajcie, a znajdziecie. Nie jest tak, że w Polsce nie ma absolutnie nic i jesteśmy skazani na te torrenty. Jeśli dla kogoś nie stanowi problemu bariera językowa, to okazuje się, że możliwości mamy całkiem sporo. Jeśli ktoś np. szuka produkcji BBC i chce oglądać na żywo, to FilmOn udostępnia stream - jakość nie powala, ale jest legalny. Wiele polskich filmów (w tym klasyków) jest udostępnionych legalnie na youtubie na kanale Studia Tor lub Studia Filmowego Kadr. A jeśli już koniecznie ściągać, bo niestety nie mamy możliwości obejrzenia czegoś legalnie (dla mnie to jest smutna konieczność, nie powód do dumy, że "oszukałam system"), to chociaż nie dawać zarobić złodziejom. Nie wysyłać żadnych smsów, bo kasa trafia na konto złodzieja, a nie na konto twórców. W ten sposób upadł serwis iitv.info. 

Naprawdę nie powinniśmy się szczycić tym piractwem, bo właśnie przez nie mamy to co, co mamy, czyli Polskę omija wiele licencji na filmy, seriale, głównie z powodu strat poprzez takie torrenty. Jeśli bariera językowa jest nie do przeskoczenia, to można korzystać z napisów stworzonych przez fanów, ale... mądrze. Lecz o tym w następnym wpisie. 

Share: