środa, 25 stycznia 2017

Nostalgia i tęsknota za happy endem, czyli La La Land (2016)

Wczoraj mieliśmy nominacje do Oscarów, a więc sezon pora zacząć już na całego! I od razu jak tylko się dowiedziałam, że "La La Land" ma rekordową liczbę nominacji, to kupiłam bilet najszybciej, jak tylko mogłam. I tak miałam zamiar się wybrać na ten film, ale jednak wolałam trochę odczekać na te nominacje, ponieważ widziałam głosy, że nie można być takim pewnym tylu nominacji, nawet jeśli film zdobył aż siedem Złotych Globów. 

Chyba to będzie moja pierwsza recenzja musicalu na blogu. Przyznaję, że nie do końca potrafiłam się nigdy wciągnąć tak w ten gatunek, choć sama muzyka musicalowa podoba mi się niesamowicie, odkąd tylko pamiętam. Ale jednak czasami nie potrafiłam porządnie wysiedzieć i się skupić, jak np. na Les Mis - które to było w całości śpiewane, jak opera. Dlatego też do La La Land postanowiłam podejść właśnie jak do opery - skoro potrafię cieszyć się tą formą sztuki, siedzieć i jeszcze marudzić, że co tak krótko, to czemu nie wytrzymam na musicalu? I... Z lekka się zawiodłam, bo jednak dostaliśmy więcej partii mówionych. Ciąg dalszy z lekkimi spoilerami (choć można się ich spodziewać nawet po tytule).

Źrodło: filmweb.pl
Mia Dolan pracuje w kawiarni na terenie Hollywood. Jej wielkim marzeniem jest aktorstwo, w wolnych chwilach chodzi więc na przesłuchania do różnych filmów czy seriali. Niestety, na razie bycie aktorką pozostaje w sferze jej marzeń. Przypadkowo Mia poznaje Sebastiana, który z kolei jest utalentowanym pianistą jazzowym. Jego marzeniem jest prowadzenie klubu jazzowego z prawdziwego zdarzenia. Sebastian i Mia zakochują się w sobie i razem walczą o spełnienie swoich marzeń, lecz na drodze do ich spełnienia stoi wiele przeszkód.

Łatwiej będzie mi opisać, co w filmie mi się podobało. Bo jest tego bardzo dużo, ale słowa aż same się piszą. Przede wszystkim jest to porządnie zrealizowana produkcja. Wizualnie jest to wręcz cudeńko. Kolorystyka jest przepiękna (już widzę te gify i przeróbki graficzne na tumblrze, ten film aż o to się prosi - i nawet nie trzeba wiele kombinować z filtrami). Scenki takie jak wyjście Mii z przyjaciółkami i ich sukienki w soczystych kolorach - to po prostu majstersztyk. Sama radość dla oka, po prostu wręcz film jest stworzony dla gifów.

Nie zawsze ten efekt przypada mi też do gustu, ale tu akurat się sprawdził i bardzo mi się spodobał - a mowa o długich ujęciach. A nawet bardzo długich, gdzie kamera wędruje wraz z bohaterem, nie ma cięć. W przypadku piosenek jest to trochę nowatorskie podejście (wiadomo, że na takim Broadwayu raczej by się to nie sprawdziło, bo i jak), ale wypada ono tutaj świetnie. Ogólnie nie mam zarzutu do montażu - czasem mamy bowiem właśnie scenki z długimi ujęciami, a czasem tradycyjne (choć bardzo podobała mi się scena kolacji Sebastiana i Mii, gdzie były zbliżenia tylko na ich twarze - to też wyzwanie aktorskie, by operować właściwie jedynie samą mimiką i dialogami, a nie całym ciałem). Również montaż to dla mnie bardzo wysoki poziom.

Przy okazji montażu warto wspomnieć o pewnym hołdzie reżysera dla tradycyjnego kina. Widać to nie tylko w tym, o czym mówią bohaterowie (jak np. Mia opowiadająca o tym, że lubiła oglądać z ciotką Casablancę), ale też w takich smaczkach jak namalowana Ingrid Bergman na ścianie pokoju Mii, czy mural z gwiazdami starego Hollywood... Ale też sam film technicznie łączy w płynny sposób (nie widzę nigdzie jakichś zgrzytów) nowoczesność z tradycją - część scen przypomina te kręcone w latach 50. XX wieku, zwłaszcza takie klasyczne musicale, jak "Deszczowa piosenka", ale też i same napisy początkowe, końcowe czy przejścia między aktami przypominają "stare kino". Poszczególne numery muzyczne czy taneczne tak samo. Dlatego dla kogoś, kto lubi klasyczne kino, "La La Land" będzie miłym i nostalgicznym wspomnieniem - w końcu dzisiaj się już tak filmów właściwie nie robi.

Oczywiście przy musicalu nie można zapomnieć o najważniejszym jego elemencie - o muzyce. Ta jest bardzo dobra - wpadająca w ucho, kojarząca się ze starymi piosenkami musicalowymi, ale także i muzyka będąca w tle do tego nawiązuje (osobiście kojarzyła mi się z kinem z lat 50. czy 60.). Nawet teraz w tle leci mi piosenka otwierająca - czyli "Another Day of Sun". Warstwa muzyczna to najwyższy poziom, ale i również aktorzy potrafili tu śpiewać i te role były jakby stworzone dla nich.

Jeśli mowa o aktorstwie, to również jest niesamowite to, jak film przedstawia ten zawód od kuchni - ciekawie jest patrzeć na Emmę Stone, która gra początkującą aktorkę, niepewną siebie i sfrustrowaną, ponieważ kolejny casting jej nie poszedł. Sami główni bohaterowie grani przez Ryana Goslinga i Emmę Stone są bardzo ciekawi - dość złożeni, stopniowo poznajemy ich motywacje, charaktery, sami zmieniają się (także dzięki znajomości - wcześniej np. Mia mówiła, że nie lubi jazzu, a polubiła go dzięki Sebastianowi). Między Goslingiem i Stone jest niesamowita chemia, aż momentami ciężko uwierzyć, że to tylko film, a oni naprawdę nie są parą.

I właśnie... Tu muszę przejść do wad. Dlaczego w tytule wspominam o "happy endzie"? Po części też dlatego, że właśnie widziałam dyskusję u Kasi Czajki, czyli u Zwierza Popkulturalnego na temat tego, że ludzie mają dziwne przekonanie, że musical powinien się kończyć szczęśliwie. Otóż nie, i jest to dość nietypowe założenie, bo to trochę tak, jakby założyć, że opera ma się dobrze skończyć. Musicale potrafiły się kończyć różnie, a często te zakończenia były dalekie od happy endu. I nic w tym złego, ale właśnie La La Land jest jednym z takich filmów, gdzie człowiek chciałby takiego sztampowego szczęśliwego zakończenia z radosną piosenką na koniec. Tu natomiast... Przyznaję, że końcówka mnie powaliła. Niby sugeruje, że wcale nie jest to takie złe rozwiązanie, że w gruncie rzeczy główni bohaterowie są szczęśliwi i nie mają do siebie żalu, a jednak ja jako widz czułam ogromny smutek, widząc to, że bohaterowie z niesamowitą chemią ostatecznie kończą samotnie. Oczywiście w tego typu filmach nie może być dobrego wyboru - a tu wybór był pomiędzy marzeniami a miłością. Mimo wszystko czasem by się chciało inaczej.

Osobiście uważam też, że pomimo licznych zalet to film ma dość zasadniczą wadę - fabularnie jest on dość przeciętny. Jest to historia, jaką każdy zna, niemal każdy może powiedzieć, że już to gdzieś widział. Nie ma w tym nic złego, ponieważ jest ona serwowana w ciekawy sposób, przystępny w odbiorze, ale jednak... No czasem chciałoby się zobaczyć jakąś inną odsłonę głównego problemu. Być może oprócz zakończenia dość łatwo można było przewidzieć konkretne zdarzenia w filmie -  w końcu nawiązuje to do klasyki, a w klasycznym musicalu musi być miejsce na miłość.

Co z oscarowymi przewidywaniami? Na razie nie chcę prorokować, póki nie widziałam innych nominowanych tytułów - a jakąś część chcę zobaczyć. Osobiście widzę Emmę Stone, która otrzymuje upragnioną statuetkę, Ryana Goslinga trochę mniej, ale ma też spore szanse. Reżyseria? Być może tak. W technicznych kategoriach dałabym "La La Land" wszelkie możliwe nagrody. Ale scenariusz czy najlepszy film? Przy pierwszym to raczej nie, a drugie... Też wątpliwa sprawa, zwłaszcza, że film ma trochę konkurencji. Jestem pewna, że La La Land otrzyma sporo nagród, ale czy te najważniejsze też? Trudno ocenić. Ja sama daję filmowi 7/10 - obniżam ocenę ze względu na scenariusz oraz zakończenie, które wybitnie mnie zasmuciło. Nie było złe samo w sobie, ale po prostu pewnych rzeczy nie robi się widzowi. 

Share:

czwartek, 19 stycznia 2017

Ostatni ukłon Mistrza, czyli Powidoki (2016)

Po wczorajszym seansie w kinie zdecydowałam, że tym wpisem niejako chciałabym rozpocząć sezon oscarowy, choć jeszcze nie ma listy nominowanych. Ostatni film Andrzeja Wajdy nawet nie dotarł do tzw. "krótkiej listy", ale jednak chciałabym o tym filmie pomówić także w kontekście Oscarów. W końcu "Powidoki" opowiadają o artyście. I zostawiają niejako z poczuciem ogromnej pustki. 

Przełom lat 40. i 50. XX wieku. Artysta malarz, Władysław Strzemiński jest znany ze swoich nowoczesnych dzieł sztuki, szanowany i rozpoznawany w całej Europie, a nawet na świecie. Jest on także wykładowcą historii sztuki na uczelni w Łodzi, którą sam założył. Strzemiński pracuje nad książką "Teoria widzenia", interesuje się nowymi formami sztuki oraz jest uwielbiany przez swoich studentów. Wszystko jednak zmienia się z momentem, gdy na uczelni pojawia się minister kultury, głoszący socrealizm jako "jedyną słuszną formę sztuki". Strzemiński otwarcie nie zgadza się ze słowami komunistycznego ministra. Od tej pory malarz jest represjonowany przez władze PRL-u na różne sposoby.

Źródło: filmweb.pl
Czasem wybory Wajdy, jeśli chodzi o filmy, bywały dość niezrozumiałe, a on sam jako reżyser bywał też nierówny. Był znakomity "Popiół i diament" czy "Kanał", ale też nieudana "Panna Nikt", czy przereklamowany "Katyń" (choć rozumiem, dlaczego Mistrz chciał poświęcić temu film, w końcu był to dla niego osobisty temat). "Powidoków" jednak nie zaliczyłabym ani do filmów dobrych, ani zdecydowanie do filmów złych. Jawi się tu trochę problemów, ale o nich trochę później.

Jedno, co można było na pewno powiedzieć o Wajdzie, to na pewno to, że nie bał się podjąć trudnych tematów. Na pewno nie było łatwym zadaniem wypuścić film o takiej tematyce (artyści kontra polityka) przy obecnej władzy, o której słyszy się, że chce również wpływać na to, co np. będzie grane w teatrze. Wprawdzie akcja "Powidoków" toczy się w czasach komunistycznych, czyli nieporównywalnych do dzisiejszych, ale pewne rzeczy można również odnieść nawet do czasów dzisiejszych, bardziej współczesnych widzowi. 

Przede wszystkim film jest przestrogą. Przestrogą przed tym, czym może się skończyć ingerowanie władzy w sztukę i kulturę. Narzucanie jedynej i słusznej wizji nikomu jeszcze nie wyszło na dobre. Widz obserwuje za to, jak komunistyczna władza stopniowo niszczy człowieka - niszczy jego karierę, zabija w nim to, co najbardziej kochał, a także odbiera mu w końcu możliwość samodzielnej egzystencji. Kto wie, czego dokonałby Strzemiński, gdyby nie zachorował na gruźlicę (prawdopodobnie również skutek zaniedbania) - w końcu był znanym artystą sztuki nowoczesnej.

"Powidoki" są oparte na sztuce pod tym samym tytułem, ale brakuje w nich postaci Katarzyny Kobro - znanej rzeźbiarki, byłej żony Strzemińskiego. Zastosowano jednak zabieg typowo teatralny - w filmie Kobro jest już umierająca, wiemy coś o niej tylko dzięki relacjom córki, Niki. Później widzimy tylko pogrzeb. Moim zdaniem jest to dość dobry zabieg, zwłaszcza, gdy reżyser lub scenarzysta chce się skupić na innym wątku, niż skomplikowane relacje malarza z żoną.

W filmie pojawia się wprawdzie cała plejada gwiazd, ale jest to jak dla mnie film Bogusława Lindy, który brawurowo zagrał postać niepokornego artysty, w dodatku grał też człowieka niepełnosprawnego (Strzemiński stracił rękę i nogę podczas wojny), jednocześnie autentycznie zafascynowanego sztuką i zarazem fantastycznego nauczyciela. Z innymi postaciami jest różnie.

Mamy m.in. Krzysztofa Pieczyńskiego w roli Juliana Przybosia czy Mariusza Bonaszewskiego w roli dyrektora muzeum - są to dobre role, lecz trochę mało ich w filmie, by można było powiedzieć, że dorównują Lindzie. Mieszane uczucia mam przy Bronisławie Zamachowskiej i jej Nice, czyli córce Strzemińskiego. Z jednej strony jest to dopiero 15-letnia dziewczyna, być może jeszcze się wyrobi (widać, że chce grać), zarówno Linda i Wajda zachwalali sobie współpracę z nią, ale momentami jednak grała trochę sztucznie, bez wyrazu. Potrafiła zagrać też dobre sceny, jak np. odejście od ojca, który niezbyt się nią interesował i wolał towarzystwo studentów. Myślę jednak, że dziewczyna jeszcze się wyrobi. 

O pozostałych ciężko mi cokolwiek powiedzieć. Studenci raczej robią za tło, może poza Romanem i Hanką (graną przez Zofię Wichłacz). Przy czym ta druga... Nie wiem, nie lubię postaci, które są sprowadzane do tego, że zakochują się w kimś, a dalej to właściwie nie wiadomo. Postać studentki miała potencjał, póki nie pokazano bardziej otwarcie, że jest ona po prostu zakochana w swoim profesorze.

Od strony technicznej film jest zrealizowany przyzwoicie. Zwłaszcza zdjęcia przypadły mi do gustu, ale nie mogę narzekać na udźwiękowienie, czy ogólnie na sposób kręcenia (choć przyznaję, że przejścia z "ściemnieniem" sceny trochę potrafiły znużyć).

Osobiście nie trawię sztuki nowoczesnej. Nie rozumiem jej, uważam, że w dużej mierze jest przereklamowana i jest objawem snobizmu. Ale w życiu nie zabroniłabym nikomu zachwycania się nią czy tworzenia takowej. Dlatego też można było współczuć głównemu bohaterowi, któremu wraz ze sztuką zabrano dosłownie wszystko. I to w tym filmie jest smutne, a jednocześnie najlepsze. Jednak rozumiem, dlaczego film odpadł w oscarowych przedbiegach. Wajda zawsze tworzył filmy z przesłaniem - tak było też i tym razem, myślę, że Mistrza można poznać po tym, jak zakończył swoją karierę i żywot. Ale jednak niestety, czegoś mi w tym filmie zabrakło. I nie jestem w stanie do końca określić, czego. Jednak film odpadł, ponieważ opowiada o trudnych czasach komunistycznych. Zachodni widz nie zrozumie pewnych warunków, w których żyli ludzie, nie pojmie do końca, dlaczego właściwie przez "kawałek papieru" zniszczono człowiekowi życie. Sądzę, że to zaważyło na ocenie Akademii. Choć film mi się podobał, to mogę dać jedynie 6,5/10 - czyli dobry z minusem. Głównie na ocenie zaważyły braki scenariuszowe i to, że raczej nie przepadam za filmami "jednego aktora" - bo poza Lindą niewiele osób na planie miało szansę się wykazać. 
Share:

niedziela, 8 stycznia 2017

Jak robić fajne spin-offy, czyli Łotr 1. Gwiezdne Wojny Historie (2016).

I Nowy Rok zaczynam tekstem o filmie tak na świeżo po wyjściu z kina (choć to było wczoraj). Wprawdzie nie czułam, że koniecznie muszę się wybrać na "Rogue One", ale w końcu udało mi się trafić na kinową salę i obejrzeć w spokoju film (wolę, kiedy na sali jest już troszkę mniej ludzi). Trochę bałam się, że nie zdążę, że już przestaną grać, a potem będę musiała długo czekać na jakąś porządną kopię w Internecie czy na wydanie DVD... Ale oczywiście wolałam wesprzeć legalną kulturę. 

I powiem wprost - wyszłam z kina z naprawdę mieszanymi uczuciami. Nie uważam przy tym, że film jest zły. Przeciwnie - bardzo mi się podobał, dobrze się na nim bawiłam. Jednocześnie zastosował on zabieg, który ma chyba szansę na powodzenie jedynie w spin-offach - a przecież "Łotr" to w założeniu spin-off, w dodatku taki klasyczny - opowiada historię z danego uniwersum, wplata ładnie postacie, które już znamy, a przy tym pokazuje coś z innego punktu widzenia, wydarzenia, których widz nie miał okazji znać wcześniej. Jednocześnie nie ma też żadnej sprzeczności z "Nową Nadzieją" i pozostałymi częściami znanych już nam historii.

Źródło: filmweb.pl
Główną bohaterką "Łotra" jest Jyn Erso, córka naukowca pracującego dla Imperium. Pewnego dnia ojciec Jyn, Galen, zostaje zabrany przez siły Imperium, by pracować nad nową, śmiercionośną bronią, zaś sama dziewczyna ucieka. Mijają lata, Jyn dorasta i jednocześnie nie jest mile widziana ani przez Imperium, ani przez Rebelię. Jednakże siły tej drugiej postanawiają ją wykorzystać dla swojej misji - Rebelianci szukają bowiem Sawa Gerrerę, ekstremistę, człowieka, który wychował Jyn. W międzyczasie dziewczyna wraz z nowymi towarzyszami dowiadują się zaskakującej prawdy o Galenie Erso. Informacja ta może zmienić losy wojny Rebelii z Imperium.

Przede wszystkim w filmie podobało mi się to, że okazał się być czymś innym, niż reklamowano w trailerach. Często jest tak, że trailery bardzo zwodzą na manowce, w dodatku nierzadka jest praktyka wciskania wszystkich fajnych scen w trailer, a film jako całość okazuje się dość średni, jeśli nie kiepski. Tutaj jednak rozczarowałam się pozytywnie. "Rogue One" reklamowano jako historię poboczną do sagi Gwiezdnych Wojen. Dość enigmatycznie mówiono, że jest to historia o grupie Rebeliantów, którzy wykradają plany Gwiazdy Śmierci - dzięki czemu wojna z Imperium została skrócona, a Rebelia wygrała. Jest to oczywiście opis prawdziwy, ale niepełny. Trailery raczej sugerowały mi, że Jyn będzie jakimś typowym badassem Rebelii, superbohaterką, dla której misja kradzieży planów to bułka z masłem. Lub jak to zasugerowała w rozmowie ze mną Ann, że Jyn będzie kolejną krnąbrną dziewczyną, która zostanie wysłana na misję, by nabrała pokory. Żadna z tych wersji się nie sprawdziła. I bardzo dobrze. Może osobiście miałam dość niewysokie oczekiwania względem tego filmu, ale to tym lepiej - bo się nie zawiodłam.

Tymczasem główna bohaterka jest dość nietypowa. Przyzwyczailiśmy się trochę do czarno-białych postaci, a jednak Jyn bardziej wcisnęłabym w ramy "antybohaterki". Niby jej historia zaczyna się od tego, że ucieka przed siłami Imperium. Jest wychowana przez ekstremistę, wprawdzie przeciwnemu siłom Lorda Vadera, ale stosującego zbyt radykalne środki, jak na siły Rebelii. Nie jest ona szczególnie zachwycona tym, że "ci dobrzy" postanawiają ją wykorzystać jako swojego rodzaju przynętę. Jyn nie jest bowiem niby kimś znaczącym w Imperium, ale jednocześnie nie stoi po stronie Rebelii - stara się zachować pewnego rodzaju neutralność. W bohaterce podoba mi się jej stopniowa zmiana - od obojętnej na losy świata dziewczyny aż po wielką (choć niedocenianą) bohaterkę. Jyn częściowo wyłamuje się więc ze schematu "strong female character", pokazuje też, że można być słabym, ale także to, że siła często polega na czymś innym, nie tylko na bezsensownym szarżowaniu.

Niestety, o pozostałych postaciach mogę mówić różnie, niekoniecznie w samych superlatywach. Teoretycznie Cassian, grany przez Diego Lunę, powinien mi przypaść do gustu. Tak jednak się nie dzieje. A główną przyczyną jest to, że niewiele właściwie wiemy o tej postaci - wiemy jedynie, że ma jakąś mroczną przeszłość, ale ten wątek nie jest kompletnie rozwinięty. Praktycznie Cassian zostaje ograniczony do roli "przystojnego żołnierza Imperium". Nie powiem, jego zdolności przywódcze czy też zdolności walki są naprawdę przydatne, jednak to nie jest to. Zdecydowanie bardziej wolałam innych towarzyszy, jak robota K-2SO, który dodawał humoru całej opowieści, czy pilota Bohdiego. Przy nim sądziłam, że zostanie on ograniczony do roli pechowego posłańca, który zostanie zabity i będzie z niego niewiele pożytku, ale jednak okazał się bardzo przydatną postacią, którą widz zdąży polubić. No i oczywiście duet z miasta Jehda - czyli Chirrut i Baze - jeden bardzo wierzy w Moc, a drugi trochę tej Mocy pomaga - od początku ich polubiłam.

I teraz pora przejść do założenia tytułowego, czyli jak zrobić dobry spin-off. Spin-off jest często gatunkiem "fanfikowym", niejednokrotnie fani próbują sami rozwijać wątki poboczne czy tworzyć nowe historie w danym uniwersum. Przykładem może być uniwersum Saint Seiyi, gdzie jak na ironię, często te spin-offy są popularniejsze od oryginału (a niektóre nawet lepiej zrobione!). Na co się składa dobry spin-off? Moim zdaniem musi być tak wpleciony w oryginał, że ani nie przeszkadza głównej fabule, ani nie jest też od niej daleki. I w "Łotrze 1" tak dokładnie się dzieje. W tle mamy postacie znane - Lorda Vadera, generała Tarkina czy księżniczkę Leię (ta ostatnia dwójka genialnie była zrobiona w CGI - kompletnie tego nie widać), są wspomniane konkretne wydarzenia, które już znamy (np. widz znający oryginał wie, jaki smutny los spotka Baila Organę z planety Alderaan). Jednocześnie głównymi bohaterami są postacie, których do tej pory nie znaliśmy - ale ich losy nie kłócą się z oryginałem. Niestety, aby właśnie tak się stało, zdecydowano się na najrozsądniejszy, ale jednocześnie na najsmutniejszy zabieg - a mianowicie uśmiercenie. Z każdą kolejną postacią uśmiercaną czułam niesamowitą pustkę. W końcu widz w ciągu tych dwóch godzin zdąży się przywiązać do tych postaci, polubić je, a jednocześnie wie, że uśmiercenie to najrozsądniejsze rozwiązanie. Bo pomyślmy. Gdyby bohaterowie "Łotra 1" przeżyli, to co by było dalej? Jak pogodzić to z "Nową Nadzieją", powstałą 40 lat temu? Nijak. Widz musiałby sobie coś dopowiedzieć, ale przykre by było, gdyby wielcy bohaterowie Rebelii stali się później mięsem armatnim, albo postaciami robiącymi całkowicie za tło. Czasami po prostu te fabularne rozwiązania, które są dobre dla całości, nie są niestety dobre dla emocji widza.

Sama fabuła w sobie nie jest aż tak skomplikowana, choć początkowo mamy niezły chaos. Mimo to film ogląda się przyjemnie i wpisuje się w cały klimat "Gwiezdnych Wojen". Mamy po prostu poprawnie zawiązaną intrygę i rozwiązanie całej fabuły. Tylko tyle, ale jednak od tego filmu nie oczekiwałam zbyt wiele. W końcu to tylko przygodowe sci-fi. Choć podoba mi się też geneza tytułu - czyli nazwa statku wymyślona na poczekaniu.

Mimo to muszę zaznaczyć, że nie jestem pewna na 100%, czy na film poszłabym z dzieckiem. Mój 10-letni chrześniak jest wielkim fanem "Gwiezdnych Wojen", ale jednak myślę, że te 12-13 lat to takie minimum - film jest momentami dość mroczny, fabuła trochę za trudna dla dziecka, a humoru nie uświadczymy tu aż tak dużo.

Co do CGI i innych efektów, to mam podobne zdanie, jak w przypadku "Przebudzenia Mocy", czyli dobrze, że odeszli od nadmiernych efektów specjalnych tworzonych komputerowo, a ograniczono się tam, gdzie faktycznie były potrzebne (wcześniej wspomniałam o tym, że świetnie pokazano Tarkina i Leię, w ogóle nie widziałam tutaj efektów komputerowych, byłam raczej pewna, że są to "wklejone" postacie ze starych filmów). Muzyka oczywiście typowa dla klimatu. Jedyny mankament moim zdaniem to taki, że nie było tego klasycznego wprowadzenia, czyli "latających napisów", które wprowadzałyby widza w historię. Ale da się znieść.

"Łotr 1" to ciekawe przedstawienie pobocznej historii (ale jakże ważnej) do "Nowej Nadziei". Początkowo fani mieli obiekcje, czy aby na pewno taki film jest potrzebny. Może i nie, ale to nie zmienia faktu, że przyjemnie się go ogląda. Nie umywa się do oryginału, ale jednak ma w sobie to coś. Ot ciekawe sci-fi, które jednocześnie nie psuje klimatu znanego z oryginalnych "Gwiezdnych Wojen". Mimo tego załamującego zakończenia... Myślę, że warto zobaczyć. Moja ocena to: 7/10, czyli dobry.

Z małych ogłoszeń:

  • prawdopodobnie niedługo napiszę coś o niesławnych "Pasażerach". Obejrzałam ten film i naprawdę jest tak źle, jak mówią. Ma on wiele mankamentów, o których można powiedzieć w skrócie "zmarnowany potencjał".
  • obejrzałam też trzy tytuły anime, które łączy jeden element - dość słaby research. Dlatego też spodziewajcie się tekstu.
  • na niesławnego "Assassin's Creed" się nie wybieram. Chyba nie chcę, by ten film mi zniszczył sentyment, co do gry.
  • ocenę oscarowych filmów zostawię sobie na później - poczekamy, aż będą oficjalne nominacje.
Share: