czwartek, 22 maja 2014

"Uniwersalna (i przystojna) buźka", czyli Lee Pace

Przyznam, że w momencie pisania tego postu trochę oszukuję, bo obejrzałam już pierwszy odcinek "Halt and Catch Fire", ale z drugiej strony niespodzianką było dla mnie to, że AMC zrobiło swoją prapremierę internetową. Ale! Samą recenzję "Halt and Catch Fire" zamieszczę dopiero po zakończeniu sezonu. Jednakże miało być o Lee, o aktorze, z którym zrobiłam sobie małego challenge'a, polegającego na obejrzeniu wszystkich dostępnych produkcji z nim. I udało mi się to. Lecz na początek, o kim właściwie mowa?

Ten post będzie okraszany ładnymi fotkami tego pana. Bo mogę. Bo chcę. (wszystkie wykorzystane fotki pochodzą z tumblr.com)

Lee Pace urodził się 25 marca 1979 roku w mieście Chickasha w Oklahomie w USA. Ze względu na pracę ojca podróżował wiele po świecie, swego czasu mieszkał nawet w Arabii Saudyjskiej. Ostatecznie mieszka w Nowym Jorku, tam skończył studia w prestiżowej Juilliard School, z tytułem "Bachelor of Fine Arts" (nie lubię używać określenia "licencjat", bo ich "Bachelor" to nie jest to samo, jest trochę wyżej jak licencjat). Gra w teatrze, ale także w telewizji, czy w filmach. Jego filmowa kariera zaczęła się w 2002 roku, kiedy miał 23 lata i zagrał epizodyczną rólkę w "Law and Order: Special Victim Unit", lecz zauważony został po genialnej (acz kontrowersyjnej, bowiem od tego czasu krążą niesprawdzone informacje na temat jego orientacji seksualnej) roli Calpernii Addams w "Dziewczynie Żołnierza" w roku 2003. Dalej ta kariera różnie się toczyła. Muszę jednak przyznać, że rzadko dostaje role główne czy drugoplanowe w filmach (bo seriale z jego udziałem to inna bajka). Jak już wspomniałam, obecnie mieszka w Nowym Jorku z psem Carlem :) Ma młodszą siostrę i młodszego brata. Obecnie będzie można go podziwiać w serialu "Halt and Catch Fire", gdzie gra jedną z głównych ról, a także w sierpniu zobaczymy w "Strażnikach Galaktyki", no i w grudniu na ekrany wejdzie ostania część "Hobbita".


Przyznaję, że uwagę na niego zwróciłam dopiero przy okazji Hobbita i jego świetnej (acz krótkiej, nad czym ubolewam) roli Thranduila w "Hobbicie". Podczas śledzenia jego filmografii byłam momentami zszokowana, że grywał u boku takich gwiazd, jak Angelina Jolie, Ralph Fiennes, Uma Thurman, Daniel Day-Lewis (ponoć jest jego wielkim fanem), czy Colin Firth. Niemniej jednak ostatecznie moja średnia ocena na filmwebie nie jest jakaś powalająca - jest to raptem 6,7. Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że facet miał niebezpieczną tendencję do grania w cienkich filmach, których nie mogłam ocenić wysoko, nawet mimo wielkiej sympatii do niego. Generalnie produkcje z nim dzielę na kilka kategorii: film i rola - genialne, film - średni, rola - dobra, film zły, ale rola niezła, film świetny, ale rola jest epizodyczna. Dlatego myślę, że najlepiej będzie, jak produkcje z jego udziałem wybiorę kategoriami.



Najlepszy film z udziałem Lee (rola pierwszo- lub drugoplanowa): zdecydowanie "The Fall", czyli "Magia uczuć" (2006). Film, przy którym żałowałam, że nie widziałam go wcześniej. Jest to film bardzo niedoceniany, artystyczny, Lee gra tam naprawdę głęboką postać. I chyba to jest póki co - rola jego życia. Choć liczę, że pojawią się lepsze role. Mimo wszystko, jeśli ktoś tego nie ogląda - powinien. Film warty każdych nagród, niestety, niszowy, wyprodukowany przez mało znaną wytwórnię, co zamknęło drogę do ważniejszych festiwali (z wyjątkiem Berlina). To dzięki temu filmowi Peter Jackson zauważył Lee i stwierdził, że to on musi zagrać Thranduila. Mistrzowski wybór. 

Czyż nie jest piękny? (z planu trzeciej części Hobbita)

Najlepszy film z jego udziałem ogólnie (rola nawet epizodyczna): chciałabym powiedzieć, że Hobbit, ale z racji tego, że trzy filmy traktuję jako całość, to jeszcze się wstrzymam, bo niby Thranduil ma mieć więcej do powiedzenia w trzeciej części. Ale tak to chyba "A single man", czyli "Samotny mężczyzna" (2009). Właśnie to jest jeden z (niestety) wielu przykładów, gdzie film jest dobry, albo wręcz genialny, ale Lee miał niewiele do powiedzenia. Jego scena (rozmowa z bohaterem Colina Firtha) trwa może około 2 minut. Jednakże cały film jest genialny i poleciłabym go nie tylko ze względu na Lee. Myślę, że nawet jakby on tam nie grał, to obejrzałabym go. 

Przystojny mężczyzna, koszula, krawat i kamizelka? Kupuję zawsze i wszędzie (kadr z "Niezwykły dzień panny Pettigrew")

Najgorszy film z jego udziałem (rola pierwszo- lub drugoplanowa): ciężko powiedzieć, że jest to rola więcej niż epizodyczna, ale z pewnych względów uznajmy, że tak. Będzie to film "30 Beats" (2012). Film jest podzielony na epizody, on gra w jednym z nich (na ekranie jest około 15 minut). Zastanawiałam się, co tak dobry aktor robi w tak kiepskim filmie, grając u boku kiepskich aktorów i aktorek. Nie mam zarzutów do niego samego, ani do postaci (w przypadku takiego filmu ciężko powiedzieć cokolwiek o postaci, która nie jest w żaden sposób rozwinięta), ale do całej reszty mam wielkie zastrzeżenia. Pomysł może i fajny, ale całość wypada po prostu źle, miałko, a lepsze aktorstwo widziałam w takich "Trudnych sprawach" (nie licząc właśnie Lee). Nie wiem, brakowało mu pieniędzy? Jednak duży plus za scenę pod prysznicem (tam właśnie najbardziej widać go nago, ale i tak jest to niestety tylko goła klata).



Najgorszy film z jego udziałem (rola epizodyczna): bez wątpienia "Saga Zmierzch: Przed świtem, cz. II". Jego postać miała niewiele do powiedzenia (a zapowiadała się nawet ciekawie), ale całość jest beznadziejna, delikatnie ujmując. Film bez sensu, bez ładu i składu, z niepotrzebnym plot twistem, w dodatku nudny. Szkoda, że wziął w czymś takim udział i marnował swój talent. Chyba nic więcej nie trzeba dodawać.



Film ze zmarnowanym potencjałem: można sobie mówić wiele rzeczy, ale będzie to na bank "Uroczystość" (grała tam też Uma Thurman). Film jest strasznie nierówny, tak jakby twórcy nie mogli się zdecydować, czy ma być komedią, czy dramatem. Ogólnie lepiej i ciekawiej wypadłby jako dramat lub melodramat, opowiadający o tym, że marzenia nie zawsze się spełniają, ale z drugiej strony Lee ma również ciekawą postać, która jest jakby parodią nadętych gwiazdorów Hollywood (on sam uważa, że Hollywood nie jest dla niego, woli żyć skromniej, z dala od tego zgiełku) i w dramacie by tej komiczności już nie osiągnął. Ale i tak to zmarnowany potencjał, bo mogło wyjść z tego coś całkiem przyzwoitego.


Film, który poleciłabym każdemu: będzie to chyba "Niezwykły dzień panny Pettigrew" (2007). No, może każdemu to przesada, ale na pewno ludziom od 15 lat wzwyż. Film, o którym nie pisałam szerzej, bo nie miałam pomysłu, ale mogę tu krótko powiedzieć, że jest sympatyczny, jest to komedia, ale też w dużej mierze skłania się ku refleksji na temat przemijania świata, jaki znają bohaterowie (za chwilę wybucha II wojna światowa). Do tego Lee bardzo ładnie tam śpiewa, a między nim a Amy Adams czuć chemię. Ogólnie polecam. 



Tylko dla masochistów prawdziwych fanów: będą to raczej filmy, po jakie bym nie sięgnęła, gdyby nie jego udział, jak np. "Marmaduke", czy thrillery - "Opętany" i "Rezydent". Thrillery te są dość nietypowe, ale w złym tego słowa znaczeniu (bo jednak wolę jakieś oklepane zakończenie, niż coś, co pozostawia więcej pytań, niż odpowiedzi). Poza tym są dość nudne. A Marmaduke to film skierowany do dzieci. I ze względu na animowane mordki w stylu filmowego Scooby Doo nie sięgałabym po ten film, gdyby nie Lee. A on się chyba zgodził ze względu na to, że kocha psy.



Najbardziej sexy sceny z nim: bo skłamałabym, gdybym powiedziała, że wizualnie mi się nie podoba, nie jest seksowny, itd. Dlatego zwracam uwagę na takie rzeczy. Miał on trochę scen miłosnych, ale chyba najbardziej mi się podobały te w "Opętanym", czy teraz w pierwszym odcinku "Halt and Catch Fire" (liczę na więcej). Ale w sumie każda taka scenka z nim (nawet, jak krótka) to uczta dla oczu (zwłaszcza pań). 

Najnowsze zdjęcie z nim, czyli wczorajsza oficjalna premiera "Halt and Catch Fire"

Pora wyjaśnić, co oznacza tytuł. Poprzez "uniwersalną buźkę" mam na myśli to, że facet ma taką dość klasyczną urodę (tak, wyróżniają go brwi, które powinny dostać własne napisy końcowe, jak to mówi Zwierz Popkulturalny, ale te brwi dodają tylko uroku, nawet jak są regulowane na potrzeby filmu) i to na tyle, że pozwala mu mieć role zarówno w filmach fantastycznych (jak Hobbit, czy Strażnicy Galaktyki), jak i przede wszystkim w filmach historycznych - pasuje mu bowiem stylizacja i z XIX wieku, i z lat 20., 30., 40., 60., czy 80. XX wieku. Dlatego liczę na więcej produkcji z nim. I więcej fajnych ról, ponieważ zgodnie z koleżanką stwierdziłyśmy, że jest bardzo niedocenianym aktorem - a bardzo utalentowanym. Liczę, że to się zmieni i miło było mi nadrabiać wszystkie produkcje z nim. Jeśli kiedyś na coś traficie z nim w telewizji - to zwróćcie uwagę i sami oceńcie. Ja w każdym razie dalej będę śledzić jego karierę. 


Share:

środa, 21 maja 2014

Bez skrupułów (2006)

Są filmy, które miewają pecha i przez to są często niezauważane przez szerszą widownię, a szkoda. W przypadku filmu "Bez skrupułów" pech chciał, że niecały rok wcześniej ukazał się film "Capote", który opowiadał dokładnie o tym samym. I "Capote" został dostrzeżony, zaś "Bez skrupułów" (z bardzo dobrą obsadą) - kompletnie pominięty. Czy warto jednak sięgnąć po ten film? Moim zdaniem tak.
Źródło: filmweb.pl
Film opowiada o Trumanie Capote - znanym amerykańskim pisarzu, który pewnego dnia widzi w gazecie informację o tym, że w stanie Kansas dokonano brutalnego morderstwa na farmerze i jego rodzinie. Capote jest zainteresowany tym, jak to się stało i postanawia napisać o tym książkę z kompletnie nowego gatunku. W tym celu udaje się do Kansas, by spotkać się ze sprawcami - Dickiem Hickockiem i Perrym Smithem. Z czasem jednak między Trumanem a Perrym nawiązuje się bliższa znajomość, bowiem Perry nie jest takim bezmózgim mordercą bez uczuć, jaki się wydaje. Wręcz przeciwnie, jest wrażliwy, kocha sztukę i literaturę. Pisarza tym bardziej zaczyna intrygować motyw morderstwa. W ten sposób powoli powstaje powieść "Z zimną krwią".

Przede wszystkim zaskoczyła mnie obsada. Aktora Toby'ego Jonesa znam z roli epizodycznej w Doctorze Who. Facet ma specyficzną urodę, jednak jak zobaczyłam zdjęcie prawdziwego Capote, to uznałam, że podobieństwo jest. Daniel Craig z kolei jest teraz bardziej znany jako Agent 007, a tu gra świetną, intrygującą postać. Ale przede wszystkim, film, jak na film biograficzny, jest dość nietypowy.

W sumie nie zdarzyło mi się oglądać filmu, który mówiłby o kulisach powstawania książki, a tym bardziej o procesie twórczym. Jest to też film o wrażliwych jednostkach, które z różnych przyczyn nie pasują do społeczeństwa. Capote, choć szanowany jako pisarz, był uznawany za ekscentryka, w dodatku nie krył się ze swoim homoseksualizmem, co w latach 50., czy 60. było dość ryzykowne. Z kolei drugi bohater - Perry, wydaje się z czasem być jednostką zagubioną w życiu, której poszło po prostu coś nie tak. Jak sam mówi, próbował zaistnieć jako artysta. A jednak zdobył sławę jako morderca. Reszta ról, choć bardziej w tle, również zasługuje na uznanie, zwłaszcza Sandra Bullock jako Harper Lee (autorka "Zabić drozda"), która pomaga Trumanowi w zbieraniu materiałów do książki. No i oczywiście Lee Pace w roli właśnie typowego bandziora, który nie waha się zabić, gdy jest taka potrzeba. W sumie takie role mu wychodzą, jakby nie patrzeć. Z wad? Może jedynie pewna kontrowersja, a mianowicie sugestia, że relacja Perry'ego i Trumana była więcej, niż platoniczna, co rzeczywiste relacje tego nie potwierdzają. Ale w sumie to film, a nie dokument.

Bardzo jestem zdziwiona tym, że film przeszedł bez echa, mimo świetnej obsady. Ale właśnie na niekorzyść było to, że rok wcześniej powstał film o dokładniej tej samej tematyce, czyli o kulisach książki "Z zimną krwią". A moim zdaniem warto sięgnąć i zobaczyć dość nietypową biografię pisarza. Chciałabym, żeby było więcej takich filmów, które mówią o tym, jak trudny potrafi być proces twórczy, jak żmudny i że czasami przynosi pytania natury etycznej. Dlatego ode mnie film dostaje notę 8/10, czyli bardzo dobry.

PS. Jutro w końcu zbiorczy post o Lee. Skończyłam oglądać z nim wszystko, co wyszło do tej pory. 
Share:

sobota, 17 maja 2014

Kabareton 2014 - Zielona Góra

W zasadzie nie miałam w planach pisania recenzji z takiego wydarzenia kulturalnego, z racji chociażby tego, że jest blog filmowo-książkowy, ale tym razem poczułam, że warto, bo w sumie ciekawym jest porównanie tego wydarzenia do tego, co serwuje nam telewizja. I jest to przy okazji dowód na to, że Polacy chcą się bawić w sposób kulturalny i warto obserwować takie wydarzenia. 

Kabareton odbył się w ramach Bachanaliów, czyli takich zielonogórskich juwenaliów. W tym roku święto studentów przybrało ciekawą formę - pierwszy tydzień miał być bowiem poświęcony na wydarzenia kulturalne, a drugi ma być poświęcony na imprezy, koncerty, itd. Wydarzenie zostało zorganizowane dzięki studenckiemu klubowi Gęba. I zanim w ogóle zacznę omawiać występy kabaretów, to warto wspomnieć o Zielonogórskim Zagłębiu Kabaretowym. Nazwa stworzył bowiem Piotr Bałtroczyk, ponieważ w latach 90. w studenckim środowisku Zielonej Góry powstało bardzo dużo kabaretów. Najsłynniejszy z nich to kabaret Potem z Władysławem Sikorą na czele (polecam ich "Bajki dla potłuczonych" chociażby na youtube), obecnie już nieistniejący. Powstało jednak wiele innych, jedne działają, inne nie, a kilka z nich miałam okazję podziwiać w Kabaretonie prowadzonym przez Jarosława Marka Sobańskiego z kabaretu Słuchajcie.

(Z góry przepraszam za jakość zamieszczonych zdjęć, nie brałam aparatu)
Kabaret Tiruriru

Kabaret Tiruriru. Jest to młody kabaret, choć już doceniony. I sama przyznaję, że daje radę. Ma ciekawe skecze, które głównie wyśmiewają relacje męsko-damskie, przedstawiając je nieco w krzywym zwierciadle, ale potrafili doprowadzić swoimi tekstami widzów do śmiechu. Widać jednak, że są jeszcze młodzi i dużo rzeczy przed nimi, ale zapowiadają się ciekawie i myślę, że warto im dać szansę.

Kabaret Made in China
Kabaret Made in China. Kabaret z dłuższym stażem, co widać. Są już wprawieni, dostrzeżono ich na konkursach. W swoich skeczach pokazują nieco absurdalne sytuacje, wyśmiewają tradycyjne role kobiet i mężczyzn (także w rodzinie), ale przede wszystkim podziwiam ich aktorstwo, które zostało genialnie pokazane zwłaszcza w skeczu o dziadku, który przychodzi do lekarza (aktor grający dziadka, choć jest młody, potrafił komicznie naśladować starszą osobę w swoich ruchach, mimice, a także w sposobie mówienia). Generalnie na występie tego kabaretu nie da się nudzić. 

Kabaret Adin
Kabaret Adin. Jest to formacja (na scenie duet dwóch panów), w której obecnie działa Władysław Sikora. I choć skecze były śmieszne, ciekawe, zwłaszcza świetne było wykorzystanie rekwizytów (tekst "Kaberet Adin ubierają zielonogórskie lumpeksy" powalił mnie na kolana) o tyle jednak miałam wrażenie, że Władysław Sikora zdominował tego drugiego pana (M. Osiewicza), ponieważ był zabawniejszy, miał nawet własny, solowy numer, w którym zademonstrował geniusz swojego aktorstwa. Czyli doświadczenie wygrało, jednak nie mogę powiedzieć, że kabaret ten nie był zabawny, bo był.

Kabaret Słoiczek Po Cukrze
Kabaret Słoiczek Po Cukrze.  Jest to o tyle ciekawa formacja, że jest to duet dwóch pań. I przy okazji dowód, że kobiety mogą być same w sobie zabawne, a niekoniecznie potrzebują do tego facetów. I panie perfekcyjnie sobie radzą, mówiąc nawet o relacjach damsko-męskich, czy damsko-damskich (skecz "Teściowa" był po prostu genialny), a także świetnie operują one kostiumami i grą aktorską (pani Małgorzata Szapował, grając teściową, świetnie pokazała starą, zarozumiałą babę, także w sposobie mówienia - a przecież jest młodą kobietą). Generalnie udana formacja i lubię ich występy.

Kabaret Słuchajcie
Kabaret Słuchajcie.  Czyli kabaret, z którego pochodzi prowadzący, Jarosław Marek Sobański. Osobiście jednak trochę wolałam, kiedy występowała z nimi Katarzyna Piasecka, ale ta zdecydowała się na karierę solową, ale panowie widać, że sobie świetnie radzą. Można powiedzieć, że wręcz tryskają humorem. Ich skecze są o tyle świetne, że przedstawiają rozmaite sytuacje, także dotyczące młodych ludzi (w dodatku w środku jednego ze skeczy pojawił się problem techniczny z nagłośnieniem, co wykorzystano świetnie, wplatający improwizowany tekst), a skecz z wrednym nauczycielem historii powalił wszystkich na kolana (cała sala ryczała ze śmiechu). Jeśli nie znacie tego kabaretu - koniecznie trzeba to nadrobić!

Kabaret Jurki (choć w niepełnym składzie)
Kabaret Jurki.  Ostatni kabaret, jaki pojawił się na scenie, ale jak to mówią, "last but not least". Kabaret Jurki to formacja z 20-letnim stażem i widać to doświadczenie na scenie. W swoich skeczach głównie wyśmiewają "tradycyjną" polskość i "tradycyjną" rodzinę, świetnie obnażając przywary "przeciętnej polskiej rodziny", zacofanie, zakłamanie, skłonność do przesady, a to wszystko oczywiście w krzywym zwierciadle, w wyolbrzymiony sposób. 

Całość była okraszona dodatkowo występem grupy tanecznej Slide. Jednak mam kilka refleksji po całości. Moje ulubione skecze? Chyba te, które doskonale wyśmiewają wady Polaków, czy "tradycyjną rodzinę". Czyli coś, o czym jeszcze do niedawna mówili Donatan i Cleo, że ich piosenka "My Słowianie" również to wyśmiewa (co się działo po Eurowizji, to inna kwestia...). Widownia? Zapełniona po brzegi, cała rzesza chętnych ludzi, by pośmiać się i pobawić - kwiaty, które wcześniej były rozdawane, zostały rzucone na scenę po chyba każdym występie - to mówi samo za siebie. Tak więc nie jest to prawdą, że Polacy nie interesują się kulturą. Interesują, tylko trzeba umieć dotrzeć z formą, która jest lekka, ale autentycznie bawi, nie powoduje wymuszonego śmiechu. W kabarety jest bowiem wpisana teatralność, która ma oddawać karykaturalnie to, co jest wyśmiewane. W filmie niestety to tak nie działa. No i oczywiście - przekonało mnie to, że jeśli oglądać kabarety, to właśnie na żywo. Telewizja trochę rzeczy cenzuruje i na przykład nie pokazuje bardziej pikantnych skeczów o seksie, czy cenzuruje wulgaryzmy. Na żywo, na scenie tego nie ma.

Ten wpis powstaje również po to, by pokazać, co wartościowego mam u siebie w regionie. Że jakby ktoś chciał odwiedzić Zieloną Górę, to miło by było, gdyby kojarzył ją właśnie z kabaretami. 
Share:

niedziela, 11 maja 2014

Rezydent (2011)

Jestem już przy końcówce filmów z Lee. Zostały mi praktycznie tylko takie, które rzadko przewijają mi się na tumblrze (w postaci gifów of course), czy ogólnie niewiele o nich wiadomo. Do takich filmów należy między innymi "Rezydent". Nie rozumiałam, dlaczego, skoro obsada jest bardzo dobra: oprócz Lee główną rolę gra tam Hilary Swank, a postać drugoplanową - Christopher Lee. I byłam tym mile zaskoczona, ale... To na tyle. Niestety.
Źródło: filmweb.pl
Młoda lekarka Juliet właśnie wprowadza się do nowego mieszkania. Rozstała się z chłopakiem, więc szybko szuka czegoś taniego dla siebie. Bardzo duże mieszkanie wynajmuje jej Max, przystojny mężczyzna w średnim wieku, opiekujący się swoim dziadkiem, Augustem. Szybko jednak okazuje się, że coś jest nie tak, lekarka ma przeczucie, że mieszkanie jest dziwne i coś ją śledzi. Niestety, nie myli się.

I... Miałam chyba zawyżone oczekiwania, niestety. Zwłaszcza po takiej obsadzie. Więcej jest wad, niż zalet i od tego zacznę. Po pierwsze, film jest zdecydowanie za krótki. Nie ma jakiegoś wyważenia, napięcie tworzy się w nieodpowiedni sposób. Po drugie - mylenie widza. Początkowo myślałam, że film będzie zmierzał w ciekawą stronę, zwłaszcza, że po jakichś 30 minutach dowiadujemy się, co faktycznie jest nie tak i kto śledzi główną bohaterkę. Sądziłam, że będzie to wyścig z czasem, że napięcie będzie budowane w ciekawy sposób, że właśnie będziemy się zastanawiali, kiedy i jak główna bohaterka wpadnie na ten trop. No i wyjaśnienie, dlaczego jest śledzona. Niestety, wyjaśnienie jest banalne (myślałam, że kluczem będzie postać grana przez Christophera Lee, ale jednak pomyliłam się), a zakończenie (dość otwarte) sprawia, że pozostają pytania bez odpowiedzi, a nie tego po thrillerze oczekuję.

Thriller jest trochę bowiem jak kryminał, a nie wyobrażam sobie, żeby kryminał nie rozwiązywał zagadki. I właśnie też szkoda obsady - bo np. August, dziadek właściciela mieszkania, okazał się postacią właściwie zbędną, która nie ma wpływu na rozwój wydarzeń. Szkoda więc, że talent Christophera Lee został zmarnowany. Główna bohaterka również jest dość przeciętna. Nie jest zła, ale też nie zachwyca. I momentami porażała mnie jej głupota - bo wiedzę medyczną zaczyna wykorzystywać praktycznie pod koniec filmu. Z zalet - postać faceta, który śledzi główną bohaterkę. Jest to klasyczny przykład obsesji i to chorej. Takie postacie lubię, bo choć mnie przerażają, to w pewnym sensie też mnie fascynują. Choć szkoda, że nieco ta postać została spłycona i nie wiemy tak do końca, co nią kieruje. Podoba mi się również montaż. I to chyba tyle, bo Lee nie miał za wiele do grania. No i... Jeśli scenki, które mi się najbardziej podobają w filmie, to scenki seksu, to niestety, coś jest nie tak.

Generalnie filmu nie poleciłabym, chyba, że komuś się całkiem nudzi. Albo jest fanem jakiegoś aktora tak jak ja. Bo naprawdę, gdyby nie Lee, nie spojrzałabym na ten film, choć obsada jest niezła. I szkoda mi właśnie tej obsady dla dość marnego i nieciekawego scenariusza, bo jak na thriller - słabo wciąga. Brak jednoznacznego rozwiązania, za mało napięcia i za długi finał. Dlatego też nie mogę dać oceny wyższej niż 5/10, czyli średni
Share:

środa, 7 maja 2014

Imigrantka (2013)

Czyli ciąg dalszy relacji kulturalnej z Krakowa. Moja koleżanka postanowiła zabrać mnie do kina studyjnego, słynnego Kina Pod Baranami w Krakowie. Przyznaję, że nie miałam nigdy okazji być w typowym kinie studyjnym (w moim mieście są dwa, w tym jedno było swego czasu bardziej komercyjne, więc nie wiem, czy to się liczy). Kino zrobiło na mnie bardzo miłe wrażenie. Sala była kameralna, rzędy równe (bardziej jak w teatrze), mało reklam. Jednakże obejrzany przez nas film... No krótko mówiąc, nie zachwycił tak, jak bym tego oczekiwała. Kierowałyśmy się głównie znanymi nazwiskami w obsadzie. Jednak jak widać, obsada nie wystarczy, by film uznać za dobry. 
Źródło: filmweb.pl
Ale o czym jest "Imigrantka"? Akcja dzieje się w latach 20. XX wieku. Dwie siostry z Polski, Ewa i Magda, postanawiają szukać szczęścia i lepszego życia w Ameryce. Niestety, Magda zostaje zatrzymana z podejrzeniem gruźlicy na Ellis Island, a Ewa ma zostać deportowana, ponieważ ma opinię "niemoralnej kobiety". W dodatku w porcie nie pojawiają się wujek i ciotka, którzy mieli pomóc dziewczynom. Zamiast tego Ewa trafia do niejakiego Bruna Weissa, który prowadzi dom publiczny. Dziewczyna chce pomóc siostrze, więc godzi się na pracę jako prostytutka, choć to niezgodne z jej moralnością. Wkrótce na jej drodze pojawia się magik Orlando, kuzyn Bruna, który również chce jej pomóc.

Zacznę od tego, że miałam okazję przeczytać w "Polityce", że reżysera (notabene polskiego pochodzenia) interesowało głównie przedstawienie katolicyzmu i katolików w takich właśnie sytuacjach - w końcu Ewa staje się prostytutką, a przecież katolicyzm tego zabrania. I gdybym opierała się tylko na tym artykule, uznałabym, że film musi być interesujący. Niestety, nie jest tak do końca. Film bowiem ma mnóstwo wad. Pierwszą z nich, która mnie uderzyła, są kwestie polskie w filmie.

Niestety, choć Marion Cottilard jest aktorką dobrą, uznaną, to słabo ją nauczyli polskiego. Momentami nie rozumiałam, co mówi (bo np. niepotrzebnie zmiękczała głoski, gdzie nie trzeba tego robić). Jedynie polskie aktorki, jak Maja Wampuszyc, czy Dagmara Dominczyk mówiły dobrze po polsku. W przypadku Marion mogli sobie darować. Mogli po prostu zrobić film w całości po angielsku lub zatrudnić kogoś do dubbingu. Druga sprawa, bohaterka - bo w końcu o niej jest ten film - jest naiwna do szpiku kości, udaje niewinną i użala się nad sobą i swoim losem. Nie cierpię takich bohaterek. Ja wiem, że być może można powiedzieć, że "takie były czasy", że "kobiety były kiedyś inne", ale znam inne bohaterki z różnych epok, które nie dawały sobie w kaszę dmuchać, nie były zależne od drugiej osoby. Trzecia i chyba najgorsza i najbardziej szkodliwa rzecz - jest to strasznie stereotypowy obraz Polki - kobiety tylko na pozór wierzącej, takiej, która gna do kościoła, modli się (i to dużo), ale przy okazji kradnie i oddaje się obcym mężczyznom za marne pieniądze. Moim zdaniem z takim obrazem trzeba walczyć, a reżyser miał dość kiepską wizję. Chyba w jego zamyśle mieliśmy współczuć bohaterce, lecz tak nie jest - bo poza jednym momentem uważam, że sama sobie jest winna, w końcu przez swoją naiwność wpakowała się w bagno i zaczęła być prostytutką. Za to zaletami filmu są postacie męskie, czyli Bruno grany przez Joaquina Phoenixa i Orlando, grany przez Jeremy'ego Rennera. Zwłaszcza pierwszy z nich jest świetny - gra genialnie psychopatę, brutala, który dąży po trupach do celu, a także jest świetnym manipulatorem. Za to Phoenixowi należą się wszelkie nagrody. Bohater Rennera jest przeciwieństwem Bruna, jest człowiekiem bardzo sympatycznym, dobrym, pomocnym, ale nie naiwnym, lecz właśnie ciekawym. I chyba to są zalety filmu. Fabuła sama w sobie jest również dosyć przewidywalna (choć były momenty, które mnie zaskoczyły).

"Imigrantka" to dla mnie dowód, że filmami o Polakach nie powinni się zajmować obcokrajowcy. A jeśli już się za to biorą, niech robią porządny research. Bo miało wyjść coś ciekawego, piękna, melodramatyczna historia miłosna, a wyszło bardzo stereotypowo i miałam mieszane uczucia. Generalnie nie wróciłabym do tego filmu, gdyby ktoś mi proponował. Chyba stało się też najgorsze, co może się przytrafić opowiadanej historii - bowiem niewiele mnie obchodziły losy głównej bohaterki, niestety. To znaczy, że jest źle. Szkoda mi też obsady. I głównie ze względu na nią moja ocena to 6/10, czyli niezły
Share:

wtorek, 6 maja 2014

Saga Zmierzch: Przed Świtem, cz. II (2012)

UWAGA, RECENZJA ZAWIERA SPOILERY!

W dniu przyjazdu do Krakowa obejrzałam film, po którym moje życie już nigdy nie będzie takie samo. Najwspanialszy film swojego życia. W ogóle nie wiem, co robiłam przez całe swoje życie, że dopiero teraz ten film trafił do mojej kolekcji pt. "obejrzane". Film jest po prostu cudowny, ma wspaniałych bohaterów, akcję, a te przesłanie i zwroty akcji... Nie, zaraz. Wróć. Żartowałam oczywiście. Tak naprawdę to jeden z najgorszych filmów, jakie było mi dane obejrzeć.
Źródło: filmweb.pl
Co z fabułą? Szczerze, do tego filmu nie trzeba znać poprzedników, które bardziej się skupiały na wątkach romansowych. Ogólnie fabuła toczy się wokół tego, że Bella stała się wampirem po narodzinach córki, Renesmee. Próbuje przystosować się do nowego życia, a w tym czasie okazuje się, że jej córce może grozić niebezpieczeństwo.

I nie ma się co więcej rozdrabniać. Film był okropnie nudny (nawet po alkoholu), postacie są nijakie, fabuła za przeproszeniem z dupy... Nawet nie wiem, co można określić mianem najgorszej rzeczy w tym filmie. Z pewnością efekty CGI. O. Mój. Boże. Nie rozumiem, jak można komputerowo generować twarz niemowlęcia i dziecka. To wygląda koszmarnie! Jeśli takie było zamierzenie, to ok, ale jeśli nie, to nie rozumiem, po co to. Po drugie - silenie się na akcję. Już z dwojga złego wolę, żeby to pozostało romansem dla nastolatków, niż żeby się bawiło w wielką akcję, w bitwę (konkurencja dla finałowego Harry'ego Pottera? Nie wydaje mi się), cokolwiek. Zwłaszcza, że okazuje się, że bitwa wampirów, która jest najlepszą sceną filmu, jest tak naprawdę... Wizją tego, co może się stać. Tak. Przez dobre 15? 20 minut człowiek się wkręca w bitwę, której nie ma. A potem szybkie i beznadziejne rozwiązanie akcji, w stylu "Aha, teraz rozumiemy swój błąd, nie będziemy wam przeszkadzać". Naprawdę, żeby to chociaż była parodia. Ale niestety, to nie jest parodia. To było naprawdę.

Nawet Lee nie pomógł temu czemuś. Jego rola może jest fajna (no i zaleta - fajnie wygląda), ale ma niewiele do powiedzenia. Liczyłam na to, że chociaż się pośmieję z głupoty tego filmu, ale raczej nudził i sprawiał, że przysypiałam. Dlatego moja ocena (i tak łaskawa) to 3/10, czyli słaby (już lituję się dla Lee). A teraz muszę się chyba czegoś napić. 
Share:

poniedziałek, 5 maja 2014

Marmaduke - pies na fali (2010)

Przyznaję, że już niedużo filmów z Lee mi pozostało. Jako że znowu miałam cydr, postanowiłam obejrzeć coś luźniejszego. Na tumblrze znalazłam posta, że niby ktoś uznał to za najgorszy film z udziałem Lee. Obejrzałam i... No fakt, najlepszy nie jest, ale najgorszy też nie. Trzeba mieć po prostu na uwadze to, że jest to film głównie dla dzieci. 
Źródło: filmweb.pl
Akcja jest oparta o komiksy z tytułowym psem Marmaduke. Wielki dog mieszka wraz ze swoim panem Philem, jego żoną oraz trójką dzieci, jego przyjacielem jest kot Carlos. Marmaduke ogólnie sprawia kłopoty, głównie z racji jego dużego wzrostu. Wkrótce Phil dostaje propozycję lepszej pracy w Kalifornii, gdzie przeprowadza się razem z rodziną. Marmaduke w nowym otoczeniu próbuje się przypodobać rasowym psom.

Co na plus? W pewnej chwili miałam skojarzenia z "Wrednymi dziewczynami", a jest to już film kultowy, jakby nie patrzeć. Tak, główny bohater to pies, ale zachowuje się właśnie jak taki nieakceptowany przez otoczenie nastolatek, który próbuje na siłę szukać przyjaciół wśród "dobrego towarzystwa". Większość filmu jest jednak dość przewidywalna i schematyczna. Choć nie jest to złe, patrząc na to, do jakiej widowni jest ten film skierowany oraz na to, że jest to przede wszystkim komedia. Jednak dla mnie ogromną wadą jest to, że zwierzaki gadają. I byłabym to w stanie przełknąć, gdyby to było coś w stylu "Babe", ale to jest coś raczej w stylu Scooby Doo (tego filmowego) - czyli mordki poruszane za pomocą CGI.

W sumie sceny, z których się najbardziej uśmiałam, były z udziałem ludzi lub też były to interakcje człowiek - zwierzę. Może też dlatego, że przypomniało mi się dzieciństwo i słynny już "Beethoven"? Tęsknię za takimi filmami. Bo w sumie nie CGI i gadanina są potrzebne, czy stylizacja na komedię dla nastolatków, ale taki porządny film aktorski dla całej rodziny, gdzie gra będzie się opierała na grze ludzkiej i interakcjach ludzi i zwierząt. Bo jednak widząc te częściowo animowane zwierzaki, miałam tzw. "second hand embarrassment". Niestety, miałam też okazję oglądać film z dubbingiem, a to trochę odebrało radość ze słuchania głosu Lee. Ale i tak pomyślałam, że trudno, aż tak mi na tym filmie nie zależy. Ale właśnie jego gra i postać są ciekawe - moim zdaniem Lee sprawdził się w roli głowy rodziny, w dodatku roli ojca, który potrafi zawstydzić swoje starsze dziecko przed znajomymi. To mnie chyba najbardziej bawiło.

Zastanawiałam się, po co Lee przyjął rolę w takim filmie. I oprócz tej jego "uniwersalnej" buźki (rozpiszę się o niej w poście podsumowującym) myślę, że to jest kwestia tego, że facet po prostu lubi zwierzęta. Zwłaszcza psy, a film był okazją do grania z psem. I myślę, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Trzeba po prostu pamiętać, że jest to film dla dzieci i myślę, że im się spodoba, choć mi (jako osobie dorosłej) przeszkadzają pewne drobnostki. Stąd moja ocena 6/10, czyli niezły
Share:

niedziela, 4 maja 2014

R. Galbraith* - Wołanie kukułki (2013)

W trakcie podróży uwielbiam sobie umilać czas, czytając książki. Tak było i tym razem, podczas mojej wycieczki do Krakowa. Zachęcona recenzją koleżanki, a także ogólną aferą związaną z tą książką, postanowiłam się przekonać, o co tyle hałasu. Zwłaszcza, że od czasu przeczytania książki pana Musso interesują mnie wątki kryminalne. Dodatkowo fakt, że tak naprawdę pan Galbraith to nikt inny jak J.K. Rowling, sprawił, że byłam jeszcze bardziej ciekawa. I podobało mi się. Książkę przeczytałam w dwa dni, ogólnie mówiąc, dawkując ją sobie, żeby za szybko jej nie kończyć. A jest to trudne zadanie, bo cholernie wciąga.
Źródło: www.metrocafe.pl

W Londynie, pewnego zimowego i mroźnego wieczoru niespodziewanie znana supermodelka, Lula Landry (nazywana Kukułką) popełnia samobójstwo, skacząc z okna swojego mieszkania. W tę wersję nie wierzy jej przybrany brat, John Bristow, który kilka miesięcy zwraca się z prośbą o pomoc do detektywa Cormorana Strike'a, weterana wojennego, który stracił nogę w Afganistanie, a niedawno rozstał się z narzeczoną. Strike niechętnie się godzi na pomoc, ale robi to ze względu na to, że Charlie, przybrany brat Luli, był jego przyjacielem z dzieciństwa. Detektyw postanawia się dowiedzieć, czy faktycznie było to samobójstwo.

Co tu dużo mówić, jest to porządnie skonstruowany kryminał. Jest zagadka, jest mnogość postaci, zmylenie czytelnika (przez tyle postaci ciężko w zasadzie obstawić rozwiązanie) i niesamowity plot twist. Ale też mamy dwójkę fantastycznych bohaterów. Cormoran Strike z pewnością nie należy do ideałów - nie jest zbyt atrakcyjnym facetem, nie powodzi mu się w życiu, ma długi, do tego jest inwalidą wojennym i pali jak smok. Mamy też bohaterkę drugoplanową, która schodzi na dalszy plan, Robin - znacznie młodsza od Strike'a, piękna, mądra, właśnie próbuje znaleźć stałą pracę w Londynie, a wychodzi na to, że zatrzymuje się u Strike'a jako sekretarka i pomocniczka. Jak to stwierdziła moja koleżanka w swojej recenzji, która jest linkowana wyżej, Robin ma ciekawą rolę, ponieważ nie wie dużo więcej niż czytelnik, dzięki czemu można się z nią łatwo utożsamić. Generalnie jest dobrze nakreśloną bohaterką - nie ma jej za mało, ani za dużo. Ma konkretną rolę i z niej się idealnie wywiązuje.

Przyznaję, że nie wiem, na ile jest to fakt, że wiedziałam, że autorką książki jest tak naprawdę pani Rowling, a na ile jakieś rozpoznanie stylu pisania, ale jednak chyba nawet nie wiedząc, że autorem książki jest tak naprawdę kobieta, czułabym, że coś jest nie tak. Miałam bowiem okazję czytać książkę pana Musso i u niego widać inny styl - np. opisy postaci nie są tak dokładne, a bardziej się zagłębia w aspekty techniczne, a tutaj mamy trochę taki styl pani Rowling, ale bardziej zbliżony do "Trafnego wyboru", niż do Harry'ego Pottera. Mam na myśli jej słabość do bohaterów "po przejściach", zwłaszcza z ciężkim dzieciństwem, bądź adoptowanych. Do tego specyficzny język, oddanie wielu idiolektów (tu brawa dla tłumaczki, że dość kreatywnie podeszła do tłumaczenia, zwłaszcza przekleństw - jestem zdania, że mimo wszystko język angielski jest uboższy pod tym względem). Może lekko mnie zirytowało stereotypowe przedstawienie Polaków, ale jestem w stanie przymknąć na to oko.

Generalnie "Wołanie kukułki" to świetny kryminał, inteligentny, trzymający w napięciu, do tego skonstruowany tak, że chyba nawet najuważniejszy czytelnik na świecie nie jest w stanie przewidzieć zakończenia. A chyba głównie o to chodzi. Dlatego moja ocena to 8/10, czyli bardzo dobra

*Bo nawet jak wiadomo, że tak naprawdę to J.K. Rowling, to wciąż na okładce mamy pseudonim. 
Share: