sobota, 28 grudnia 2013

Hobbit: Pustkowie Smauga (2013)

Na ten film czekałam rok i się doczekałam. I krótko mówiąc - moje oczekiwania zostały spełnione, jestem zachwycona. Jeśli ktoś narzekał na dłużyzny w części pierwszej, to ten film go usatysfakcjonuje. Jeśli każde dzieło składa się ze wstępu, rozwinięcia i zakończenia, to ten film jest rozwinięciem idealnym - pełen akcji, bez przestojów, a jednocześnie dojrzalszy i mroczniejszy od części pierwszej. Postaram się, żeby recenzja nie zawierała spoilerów - jeśli podam jakieś szczegóły, to będą te zbieżne z książką (która ma ponad 75 lat, więc ciężko mówić w tym przypadku o spoilerach).
Źródło: filmweb.pl

Bilbo wraz z towarzyszami kontynuuje swoją podróż do Ereboru, która obfituje w jeszcze więcej przygód, które to stają się coraz bardziej groźne. Wyprawie zagrażają Orkowie, ścigający Krasnoludów przez niemalże całe Śródziemie, dodatkowo spotykają na swej drodze niezbyt przyjazne Elfy (w porównaniu do tych z Rivendell) oraz Ludzi z Miasta na Jeziorze (zupełnie innych, niż Ludzie z "Władcy Pierścieni"). Tymczasem Gandalf, który pozostawia kompanię Thorina, rozwiązuje wspólnie z Radagastem zagadkę tajemniczego i mrocznego Czarnoksiężnika.

Ciężko mi tak na świeżo rozpisać się, co mi się najbardziej podobało, bo podobało mi się tyle rzeczy, że nie wiem, od czego zacząć. Ale myślę, że najlepiej od fabuły. Jak wspomniałam w wstępie - film nie ma praktycznie przestojów. Dla kogoś, kto liczył na to, że pewne wątki będą identyczne, jak w książce, to może być wada, ale dla mnie - niekoniecznie, choć czytałam książkę. Zresztą, liczę też na wersję rozszerzoną, gdzie pewnie dodadzą pewne sceny, których akurat zabrakło względem książki - podobnie jak w przypadku "Niezwykłej Podróży". Bo przy Mrocznej Puszczy akurat mam lekki niedosyt, że było to tak dość szybko pokazane. Z jednej strony - bardzo fajna, narkotyczna wizja lasu, a z drugiej - trochę za krótko, jeśli chodzi o Elfy (choć nie należą do moich ulubieńców w Śródziemiu, jednak chciałam więcej). Pod względem akcji i pod względem wizualnym jest to jednak uczta dla oczu. Jak ktoś narzekał na "bajkowość", czy "cukierkowe kolory", tak w "Pustkowiu Smauga" mamy zdecydowanie więcej mroku.

Zresztą, bajkowość była zamiarem twórców, więc tego się nie czepiam. I spotkałam się z fajną interpretacją, że przecież jest to opowieść Bilba, który jest już stary, więc może nie pamięta wszystkiego dokładnie i idealizuje pewne rzeczy - i tak wytłumaczenie mi się podoba. A także inne tłumaczenie, bardziej związane z "foreshadowingiem" na temat "mroku i ciemności" - przecież książka była napisana na krótko przed II wojną światową - nawet w literaturze w tamtym okresie czuć było nadchodzącą katastrofę. Być może jest to nadinterpretacja, ale mi się podoba. Wiele efektów jest stworzonych ewidentnie pod 3D, dlatego mam zamiar wybrać się jeszcze raz właśnie na wersję 3D. Ale akcja jest bardzo szybka, szybko się rozwija, napięcie rośnie z każdą minutą, aż pozostawia widza w punkcie kulminacyjnym. Nie ma zastojów, momentami jest trochę fragmentarycznie, ale dla mnie to nie jest wadą, ponieważ uważam, że nie wszystko musi być podane widzowi na tacy. I zwykle zabieg pozostawienia widza w punkcie kulminacyjnym (który jest wręcz epicki tutaj) doprowadza mnie do wściekłości, ale takiej pozytywnej, pt. "Ja chcę jeszcze!" i tak też było tym razem.

Bohaterowie. Z jednej strony mamy tylko kilka dramatis personae, które są jak w teatrze antycznym - osobami ważnymi, z wysokich rodów, itd. (z wyjątkiem Bilba), a z drugiej - jednak jest mnogość postaci, a dochodzą także nowe. Dlatego rozumiem, że ciężko opowiedzieć w szczegółach historię każdego Krasnoluda, bo film trwałby może i 4 godziny. Mimo wszystko warto powiedzieć o tych głównych bohaterach. Przede wszystkim wielki plus i wielkie brawa dla Martina Freemana i Richarda Armitage - Bilbo i Thorin jako postacie nabierają kolorów, ponieważ nie są jednoznacznymi postaciami. A ja wręcz kocham niejednoznaczne postacie. Bilbo powoli odczuwa to, jaki wpływ ma na niego Pierścień (i jest to moim zdaniem lepiej pokazane, niż w przypadku Froda, ale to też kwestia aktorstwa - niestety Elijah Wood to dla mnie drewno, jeśli chodzi o aktorstwo, czyli nazwisko jest dość znaczące). Czuć to, że jego postać przechodzi zmianę, lecz ciężko ocenić, czy ta zmiana jest tak do końca negatywna. Podobnie Thorin - czym bliżej złota z Ereboru, tym bardziej zaczynają się ujawniać cechy dziedziczone w rodzinie (ktoś to nieźle porównał do uzależnienia i dziecka cierpiącego z powodu tego, że bliski jest uzależniony, w efekcie mamy zamknięte koło, co mi się podoba), ale jednocześnie Thorin jest dumny, dba o swój ród, swoich bliskich, można zrozumieć jego pobudki, gdy odmawia Thranduilowi współpracy. Gdy spotyka Smauga, nie jest bierny, jak w książce. I to jest wielki plus. Może kogoś będą drażnić przygody a'la Indiana Jones, ale mi one nie przeszkadzały (może to sentyment do tej serii filmów?). Lee Pace jako Thranduil wypada genialnie. Z jednej strony jest królewski, majestatyczny, również dba o swoich ludzi, ale z drugiej strony jest właśnie tak, jak powiedziała Evangeline Lilly - widzowie go pokochają, a jednocześnie znienawidzą. Tak też było w moim przypadku. Bard Łucznik - z jednej strony również dba o swoją rodzinę (jest samotnym ojcem dla syna i dwóch córek po śmierci żony), ale z drugiej strony jest również niczym Robin Hood, trochę ujawnia się jego makiawelizm (jak w przypadku Thorina, sam Richard mówił, że wzoruje postać Thorina na postaci Makbeta i coraz bardziej jest to widoczne), dla dobra rodziny jest nawet skłonny do korupcji. Podobnie jak i postać Władcy Miasta na Jeziorze (świetnie zagrał go Stephen Fry) - z jednej strony to powtórka z rozrywki i postać złego, chciwego władcy, ale z drugiej strony - powiew świeżości, jeśli chodzi o wątki polityczne (taki ukłon w stronę współczesności). Pewnie sporo ludzi jest ciekawych Legolasa - szczerze, Legolas jest też powtórką z rozrywki, jeśli chodzi o jego akcje. Podobnie jak w "Władcy Pierścieni" znów jest za idealny i odnosi się wrażenie, że właściwie mógłby sam wygrać każdą wojnę, bitwę, itd., a z drugiej strony pod względem charakteru jest bliższy swojemu ojcu, Thranduilowi - nieufny Krasnoludom, żeby nie powiedzieć - wrogi. Jakiś wpływ na niego próbuje mieć Tauriela. I o niej słów kilka. Jest to postać dodana do filmu, bo brakowało postaci kobiecych. I wypada zaskakująco dobrze - jej wątek nie przysłania głównej opowieści, a jest uroczym dodatkiem (dla mnie, świeżo po lekturze "Silmarillionu" świetne są smaczki, takie jak rozmowa o gwiazdach, które są najdroższe Eldarom), choć nie tylko jej uroda wyróżnia się w filmie. Jej charakter, młodość, chęć bycia niezależną i robienia tego, co uważa za słuszne - to są te rzeczy, dzięki którym kupiłam postać. A także śliczny wątek romansowy z Kilim. Jak zazwyczaj nie lubię wątków romansowych, tak ten mnie urzekł (żeby nie powiedzieć, że wzruszył). Jestem ciekawa, jak dalej się rozwinie (choć znając książkę, tym bardziej trzecia część złamie mi serce).

No i efekty CGI. Znowu mi zgrzytały przy scenach, gdy postać była pokazana z daleka, ale jestem w stanie przymknąć na to oko - chyba jeszcze tak zaawansowani technologicznie nie jesteśmy. Za to pająki są wyjątkowo realistyczne (i straszne), a także Smaug - nie bez powodu wszyscy go zachwalają, jest to chyba najlepszy filmowy smok, jakiego widziałam (no i głos Benedicta Cumberbatcha bardzo do niego pasował).

Z wad - właściwie nie podobała mi się jedna rzecz (a właściwie postać), która była pokazana zbyt łopatologicznie moim zdaniem. Ale to nie jest wina filmu samego w sobie, bowiem ta postać, znana przede wszystkim z "Władcy Pierścieni" była również ukazana w ten sam łopatologiczny sposób. Dlatego... A, nie czepiam się.

Jeszcze mogę dodać w ramach zakończenia, że na pewno nie zabrałabym na ten film dziecka - jest jednak zbyt brutalny i zbyt mroczny. Ja, osoba dorosła, momentami zamykałam oczy, więc nie chcę wiedzieć, co ma poczuć dziecko. Podsumowując - film jest majstersztykiem w swojej kategorii. Oczekiwałam porządnego kina rozrywkowego i przygodowego - i to dostałam. "Hobbit" nie dorówna "Władcy Pierścieni", na pewno nie zdobędzie też tylu nagród (choć są inne powody, dlaczego), mimo wszystko jest wart uwagi. I już nie mogę się doczekać trzeciej części. Moja ocena to: 9,5/10, czyli rewelacyjny/fantastyczny z wielkim plusem. 
Share:

środa, 25 grudnia 2013

The Time of the Doctor (2013) - odcinek świąteczny Doctora Who

Hej. Życzę przede wszystkim wesołych świąt, bo przed nami jeszcze jeden dzień świąt Bożego Narodzenia. I dzisiaj miała miejsce premiera świątecznego odcinka Doctora Who. Odcinek nosił tytuł "The Time of the Doctor". Był to ostatni odcinek z Mattem Smithem w roli Doktora - od 8 serii, która będzie w przyszłym roku, zobaczymy Petera Capaldiego. Recenzja tym razem nie zajmie mi tyle, co w przypadku odcinka rocznicowego, bo i nie mam się co rozwodzić. Mogą być lekkie spoilery
Źródło: sciencefiction.com
Ogólnie znowu mi ciężko streścić odcinek. Tyle się w nim dzieje, że w zasadzie mógłby posłużyć jako bingo, czy jako odcinek pod pijacką grę. W zasadzie pokazuje wszystkie motywy związane z 11 Doktorem, jak np. Anioły, Silence, szczelina w ścianie, czy nawet paluszki rybne z custard*. A jednocześnie Moffat chce utrzymać bajkowość odcinka świątecznego i... O dziwo, udaje mu się to. Byłam bardzo zaniepokojona trailerem, w którym było wszystko i nic, a jednak... Wypadło bardzo, bardzo dobrze. Doktor ratujący miasteczko "Boże Narodzenie"? Dla mnie bomba. Choć zabieg bardzo, bardzo bajkowy, to jednak takie wychodzą Moffatowi dobrze. I to nawet bardzo dobrze.

Poza kilkoma zgrzytami, jak zbyt dorosły humor, czy pewna postać, która się pojawia na kilka sekund, naprawdę mam niewiele zastrzeżeń. Dlaczego? Bo nawet motywy w stylu "Silence will fall, when question is answered", czy motyw z Dalekami, które mogły się przejeść nawet największemu fanowi... Nie mają znaczenia, gdy widzimy, co się dzieje. Z każdą minutą odcinek staje się po prostu coraz lepszy. Momentami śmieszny, momentami wzruszający - taki, jaki właśnie powinien być odcinek świąteczny. Szkoda nam się robi Clary, która naprawdę przywiązała się do Doktora, jak do przyjaciela (a może nawet coś więcej, ale to kwestia interpretacji). Ale najbardziej podoba mi się sama końcówka. Wiemy już od pewnego czasu, że Doktor regeneruje się w tym odcinku, więc nie będzie to żadnym spoilerem. Ale podoba mi się bardzo sposób, w jaki ta regeneracja przebiegła. Była jednocześnie... I typowa dla 11 (z wielką pompą, żeby nie rzec bardziej wulgarnie, bardzo efektowna), a jednocześnie nietypowa i niespodziewana. Pierwszy raz (chyba) bowiem Doktor regeneruje się właściwie z powodu... Starości. I o dziwo, stary 11 Doktor przypomina bardzo 1 Doktora. A właściwie jest wspomniane, że 11 Doktor to tak naprawdę 12 Doktor, więc można powiedzieć, że kółko (zegar) się zamyka. Podoba mi się to! Jak i nagłe pojawienie się Capaldiego. Peter Capaldi to aktor po pięćdziesiątce, znacznie starszy od Matta, widać, że jego Doktor będzie inny, ale również mi się podoba! I tak samo wyjaśnienie, co z Gallifrey - Gallifrey jest w równoległym wszechświecie, więc mogę to twórcom darować odcinek rocznicowy tym samym.

Muzyka czy realizacja stoją na wysokim poziomie, więc nie ma się co nad tym rozwodzić. Oczywiście realizacja wizualna była słabsza niż odcinek rocznicowy, ale można to zrozumieć - w końcu tamten odcinek był również emitowany w kinach. Ale nie przeszkadza to w odbiorze.

Cóż, teraz pozostaje tylko czekać na serię 8 (jestem bardzo ciekawa, jaki będzie kolejny Doktor, ale już go lubię) i gdybym miała ocenić tylko ten odcinek, to otrzymałby ode mnie notę 9/10, czyli rewelacyjny.

Być może coś jeszcze jutro napiszę, a na pewno w sobotę recenzja "Hobbita: Pustkowia Smauga". :)

* ponieważ nasi tłumacze z BBC Entertainment nieudolnie przetłumaczyli "custard" jako "budyń", a to niestety nie jest to samo. Czym jest custard, można poczytać chociażby na wikipedii
Share:

niedziela, 22 grudnia 2013

Saint Young Men (2013)

W ramach przerwy przedświątecznej obejrzałam sobie dzisiaj anime pt. "Saint Young Men" (jap. "Saint Oniisan"). Jest to film, który wyszedł w maju w tym roku, do tego są jeszcze dwa OVA. Skupię się jednak na filmie. Co by było, gdyby bogowie teraz zeszli na Ziemię, bo chcą spędzić na niej wakacje? Ten film w dość komediowy sposób stara się odpowiedzieć na to pytanie. 
Źródło: filmweb.pl
W skrócie - anime opowiada o Jezusie i Buddzie, dwóch wielkich założycielach religii istniejących do tej pory, czyli chrześcijaństwa i buddyzmu. Pewnego dnia Jezus i Budda są znudzeni ciągłym przebywaniem w lepszym miejscu, niż Ziemia, więc postanawiają... Spędzić rok na niej, w ramach wakacji, jako zwykli ludzie. Wybór pada na Japonię (jakby to było inaczej w przypadku anime...). Jezus i Budda, żyjąc jak ludzie i poznając kulturę Japonii, doprowadzają do wielu zabawnych sytuacji.

Zanim jednak ktoś zapyta - nie warto się bulwersować wizerunkiem przedstawionego tam Jezusa. Wynika to z różnic kulturowych, dla Japończyków chrześcijaństwo, czy Jezus to taka sama egzotyka jak dla Europejczyków większość krajów azjatyckich, czy afrykańskich, dlatego oni nie traktują Jezusa tak podniośle, jak my i są w stanie zrobić z tego komedię. Przy tym warto dodać - dość sympatyczną komedię. Podobna rzecz jest z buddyzmem. Większość społeczeństwa japońskiego wyznaje pewien synkretyzm religijny - np. przy uroczystościach weselnych powszechne są ceremonie obrządku shinto, a przy uroczystościach pogrzebowych - ceremonie buddyjskie, lecz tak na co dzień Japończycy nie czują większego przywiązania do religii. Stąd też dość lekkie podejście do tematu.

Dwaj główni bohaterowie są bardzo sympatyczni, a przy tym... Bardzo ludzcy. Wprawdzie dziwi ich wiele napotkanych rzeczy, momentami zachowują się dość naiwnie czy nierozsądnie, zwłaszcza Jezus, ale i tak daje się ich polubić. Z kolei u Buddy widać większą dojrzałość, ale i takie wady jak nadmierna skłonność do oszczędzania.

Film na pewno zawiera w sobie sporą dawkę typowego, japońskiego humoru, często w tym przypadku humor może być dość kontrowersyjny (jak na przykład Jezus i jego rany), ale moim zdaniem ma dość pozytywne przesłanie i ładną, przystępną kreskę. Muzyka może się nie wyróżnia, ale warstwa humoru i warstwa wizualna wszystko nadrabiają.

Jeśli ktoś ma więc dystans do spraw religii, a przy tym chce zobaczyć komedię o pewnych różnicach kulturowych, polecam obejrzeć film "Saint Young Men". Moja ocena w tym przypadku będzie 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

czwartek, 19 grudnia 2013

Hobbit: Niezwykła podróż, edycja rozszerzona (recenzja wydania DVD, 2013)

Bo nie wiem, czy jest sens tworzenia recenzji filmu, który wyszedł rok temu. Oczywiście mam na myśli film sam w sobie. Choć warto też sobie przypomnieć, tak przed drugim filmem, o czym opowiada nam pierwsza część.
Źródło: bluedvd.pl

Tu jednak, zanim przejdę do rzeczy, opowiem nieco o samym wydaniu. Jest to wydanie kolekcjonerskie, bardzo ładnie oprawione, bo przypomina książkę. Zanim wyciągniemy samo pudełko z płytami, widzimy po prostu brązową okładkę z żołędziem na środku. I... Podoba mi się to. Podoba mi się, ponieważ jest to coś innego, niż zwykłe okładki DVD z plakatem filmowym z postaciami - tu nie mamy pojęcia, o czym może być film. Ma to zapewne zachęcić do zobaczenia i do kupna. I przyznaje, udaje się zaintrygować potencjalnego klienta, więc jest dobrze. W środku mamy 5 płyt - na dwóch płytach mamy sam film, na pozostałych trzech - dodatki. Dodatków jest bardzo dużo, więc dzisiaj obejrzałam jedynie sam film. Ale myślę, że stopniowo będę też oglądać dodatki, bo sama jestem ciekawa, czy to jest coś ponad to, co Peter Jackson wrzucał na swój kanał na youtube, czy to jest to samo. Gdy włączyłam film, oczywiście poza ekranem tytułowym standardowo mamy do wyboru wybór scen, czy języka. Przeszłam do opcji językowych. Na duży plus - są napisy angielskie dla słabo słyszących. Często korzystam z nich, gdy chcę obejrzeć jakiś film w oryginale, a boję się, że czegoś nie zrozumiem, gdy postacie będą mówić niewyraźnie. Ja natomiast wybrałam lektora. Dlaczego tak? Ponieważ to jedyna opcja, jakiej nie widziałam. W kinie byłam na dubbingu, ściągnęłam sobie wersję oryginalną i napisy (choć dałam radę obejrzeć film bez nich), a lektor to nowość. Ktoś się zdziwi, dlaczego? Nie ma oficjalnego wyjaśnienia ze strony dystrybutora (mam np. wydanie Harry'ego Pottera i Czary Ognia, można tam wybrać albo dubbing, albo napisy), ale wydaje mi się, że to przez to, że mamy dodatkowe scenki, a zatrudnienie aktorów do ponownego dubbingu to większy koszt, niż lektor. Dlatego też moim zdaniem dystrybutor kinowy powinien się czegoś nauczyć...

I teraz może krótka, standardowa recenzja samego filmu. Film jest pierwszą częścią adaptacji powieści Tolkiena pt. "Hobbit, czyli tam i z powrotem". Bilbo Baggins (stryj Froda) jest podstarzałym hobbickim kawalerem, który mieszka sobie w swojej ciepłej i potulnej norze w Shire. Pewnego dnia czarodziej, Gandalf, proponuje mu udział w wyprawie krasnoludów, którzy chcą odzyskać swoją ojczyznę, zajętą przez smoka Smauga. Bilbo miałby pełnić rolę włamywacza, ponieważ smok nie zna zapachu Hobbita. Początkowo Bilbo nie jest chętny, ale ostatecznie zgadza się na udział w przygodzie. Nie wie jednak, że w tle rozgrywają się o wiele poważniejsze wydarzenia, które będą miały wpływ na historię Śródziemia.

Jeśli chodzi ogólnie - nie zmieniam zdania. Nic nie zmieniło się, odkąd zobaczyłam pierwszy raz film - spełnia on wszystko, co powinien zawierać dobry film przygodowy. Jest akcja, są jakieś przygody, ucieczki, ważna misja, ciekawe postacie, motyw wędrówki. Aktorstwo stoi również na wysokim poziomie, w końcu zatrudniono bardzo dobrych aktorów. Martin Freeman świetnie sprawdza się w roli Bilba, podobnie jak i Ian McKellen jako Gandalf, nieco inny, niż ten z "Władcy Pierścieni", ale należy pamiętać, że akcja toczy się wcześniej. Z krasnoludów na bank wyróżnia się Richard Armitage jako Thorin. Wprawdzie charakter Thorina jest zmieniony, z zrzędliwego, chciwego krasnoluda na dumnego i honorowego przywódcę. I to jest wielki plus. Wiele wątków jest dodanych, rozszerzonych, ale wydaje mi się, że to na korzyść. Powieść bowiem jest jak rozszerzona baśń (acz bez happy endu, bez większych spoilerów), ale niedopracowana książka, która właściwie w streszczeniu jest podróżą od punktu A do punktu B i nie rozszerza charakterów postaci. Rozumiem, że ciężko byłoby opowiedzieć coś o każdym z krasnoludów, a jest ich 13, bo film trwałby nie 2,5 godziny, a nawet 4, ale i tak Jackson stara się rozszerzyć historie i opowiedzieć coś ciekawego, bowiem w książce mamy raczej archetypy postaci, niż konkretne charaktery. No i jeśli chodzi o krasnoludy - mamy tu zupełnie coś innego, niż krasnoludy w stylu Gimliego. Są one dumne i poważne.

Muzyka na duży plus - wprawdzie część powtarza się z "Władcy Pierścieni", ale soundtrack i tak jest godny uwagi. Make-up zasługuje na wszelkie nagrody, ale cóż... Z CGI momentami jest nieco gorzej, bo zgrzyta mi coś, ale jestem w stanie przymknąć na to oko. Jeszcze do tego wrócę za moment.

Według pewnych informacji dodane zostało 13 minut materiału, którego nie widzieliśmy w kinie. Moim zdaniem te scenki dodane miały charakter głównie comic reliefu, albo były rozszerzeniem o coś, co widza nieobeznanego z dziełami Tolkiena, może znudzić, bo nie wie, o czym mowa. Ale mimo wszystko są one godne uwagi - zwłaszcza dodatkowe sceny w Rivendell.

Nadal jestem zdania, jeśli chodzi o CGI, że część scenek była dodana tylko po to, aby efektownie to wyglądało w 3D w kinie, jak np. kamienne giganty rzucające głazem. Niektórzy mówią, że niektóre elementy CGI wyglądały zbyt sztucznie. Ja miałam takie wrażenie tylko w scenach, gdzie postać była uchwycona z daleka - wtedy widać, że jest to animacja. A zbliżenia są bardzo dopracowane.

Teraz jeszcze kilka słów o lektorze. Lubię tego lektora, czytał on m.in. "Władcę Pierścieni" na TVN, jeśli się nie mylę (nie wychwyciłam jednak nazwiska), choć miał parę wpadek. Część wynikała z tłumaczenia, które momentami pomijały pewne smaczki, albo były źle przetłumaczone (np. "chips" jako "chrupki", a nie "frytki", zgodnie z brytyjskim angielskim), a część z jego dykcji. Miałam wrażenie, że momentami przy imionach facet nie wiedział, jak miał czytać. Raz czytał imię "Thrain" jako "Thra-in", a raz "Threin", zgodnie z angielską wymową. No i coś, czego ogólnie w filmach z lektorem nie lubię - pomijanie części kwestii, np. imion bohaterów. Człowiek nieobeznany z językiem nie zawsze wie, o czym mowa. No i jeszcze jedna wada - brak tłumaczeń piosenek. Wiem, że głupio by to brzmiało z lektorem, ale czy tak ciężko dać napisy, jak chociażby ma miejsce w "Glee" (a przynajmniej w wersji dla TVP1)?

Co jeszcze z wad? Cena. Cena, cena i jeszcze raz cena. Wydanie rozszerzone jest bardzo drogie, więc dlatego zażyczyłam sobie je jako jedyny prezent na święta. Nie rozumiem, dlaczego w Stanach to samo kosztuje 25 dolarów, ale to raczej refleksja na zupełnie inny wpis. Jeśli ktoś chce mieć miły prezent - proszę bardzo. Jeśli jednak ktoś woli się wstrzymać, to niech się wstrzyma, może za kilka lat będzie taniej?

Ogólnie daję dwie oceny. Ocena filmu to: 9/10, czyli rewelacyjny, a ocena wydania 8/10, czyli bardzo dobry (bo jednak te wady troszkę mi przeszkadzają). Bonus! Daję fotki, jak wygląda owo wydanie ;) Przepraszam za jakość z góry.


Coś mi albo blogger obraca te fotki, albo to wina telefonu. Dopiero w środku widzimy obrazek z postaciami.

Tu to samo. Mapka Śródziemia i obrazek z Gandalfem. 

Płyty wyglądają bardzo ładnie. 

Share:

poniedziałek, 9 grudnia 2013

J.R.R. Tolkien - Silmarillion (1977)

Hmm. I mam dużą zagwozdkę, a jestem świeżo po przeczytaniu tegoż dzieła. Tolkien uważał Silmarillion za swoje najważniejsze dzieło, ważniejsze od Władcy Pierścieni, a już na pewno ważniejsze od Hobbita. I może miał rację, bo Hobbit i Władca Pierścieni opowiadają tylko drobne wycinki z obszernej historii Śródziemia, bogatej w ciekawe wydarzenia, nie tylko takie jak Bitwa Pięciu Armii czy Wojna o Pierścień. 
Źródło: blogspot.com
Nie wiedziałam, czy pisać, czy będą spoilery w tej recenzji. Doszłam do wniosku, że jednak nie, bo szczerze, ciężko jest mi to streścić. Ciężko też cokolwiek zaspoilerować, po prostu trzeba to przeczytać. Chociażby jako ważny wstęp do Władcy Pierścieni, czy jeśli mówimy o filmowym Hobbicie - to część wątków jest właśnie wyjaśniona w Silmarillionie, a nie jak twierdzą niektórzy - dodane bezmyślnie przez Petera Jacksona.

Silmarillion to ogólnie rzec biorąc - historia Śródziemia opowiedziana do momentu, kiedy zaczynają się wydarzenia znane z Hobbita. W każdym razie podczas czytania, zwłaszcza początkowych rozdziałów, miałam mocne skojarzenia z mitologią grecką i Biblią. I chyba najłatwiej opisywać Silmarillion właśnie porównując go do tychże dzieł. Marzeniem Tolkiena było bowiem stworzenie czegoś na wzór mitologii. Ale czy mu się to udało? Książka jest właściwie zbiorem opowiadań o Śródziemiu i jego historii. Zaczyna się od mitu kosmogonicznego, czyli od opisu stworzenia świata przez Eru Iluvatara (który budzi skojarzenia z Bogiem chrześcijańskim), a jego pomocnikami byli Ainurowie, do których należeli Valarowie (wyżsi rangą, oni z kolei przypominają bogów z mitologii greckiej) i Majarowie (niżsi rangą, przypominają raczej aniołów). Oczywiście ciężko by było, gdyby nie istniał antagonista, więc mamy takowego od początku - Melkora, zwanego później Morgothem, który zbuntował się, dowiadując się o zamiarach Iluvatara, który chciał stworzyć swoje Dzieci (Elfów i Ludzi). Hmm, Lucyfer, bunt aniołów mówi coś komuś? Melkor i jego postępki są w zasadzie przyczyną wszystkich późniejszych wydarzeń opisanych w książce. Tytuł zaś pochodzi od Silmarili, trzech klejnotów stworzonych przez Elfa Feanora, które miały odzwierciedlać światło pochodzące od Valarów.

I powiedzmy, że to jest streszczenie. Tak naprawdę każdy rozdział można traktować oddzielnie, każdy się różni w jakiś sposób. Mi osobiście podobała się historia o Berenie i Luthien, która bardzo przypominała baśń (choć sama Luthien mnie bardzo irytowała, ale dojdę do pewnych rzeczy przy opisie wad książki, a tych trochę jest) oraz opowieść o dzieciach Hurina (bardzo tragiczna, lecz ciekawa, całkiem niedawno syn Tolkiena wydał tę historię jako oddzielną książkę, tutaj mamy jakby streszczenie, które jest rozszerzone z kolei w "Niedokończonych opowieściach"). Właściwie większość z tych historii to bardzo mroczne opowieści, które są jak dla mnie alegorią walki dobra ze złem. I choć większość historii zdaje się beznadziejna, pokazuje (podobnie jak mitologia grecka), że nie ma sensu walczyć z przeznaczeniem, to pod koniec wiemy, że dobro ostatecznie triumfuje. Mimo wszystko bohaterowie są kompletnie inni niż ci, których znamy z Władcy Pierścieni, czy z Hobbita.

Głównymi bohaterami są przede wszystkim Elfy. Sam Tolkien przyznaje, że jest to opowieść o Elfach, nie o Ludziach, Krasnoludach czy innych rasach, choć stanowią one ważne (?) tło. I tu pojawia się rzecz, która mnie irytuje w pisaninie Tolkiena. Brak konsekwencji czy częste zmiany zdania. Utrudnia to zadanie nawet największym fanom, bo przez to na dobrą sprawę nie wiemy, co jest kanonem w historii Śródziemia, a co nie (chociażby taka drobnostka, jak to, że Tolkien wspomina w Silmarillionie, że Bilbo uciekał przed orkami, a w Hobbicie mamy goblinów). Elfy są moim zdaniem największym problemem. Tolkien uparł się, że to były "najwspanialsze, najpiękniejsze i najmądrzejsze istoty w Śródziemiu", a wiele historii pokazuje coś całkowicie przeciwnego. Zresztą, opisywanie na jedno kopyto (każdy Elf był "najpiękniejszy") nie ułatwia sprawy. Elfy zostały wyidealizowane do bólu, ale największą bolączką jest dla mnie to, że są one właściwie nieśmiertelne, nie starzeją się, umierają jedynie w wyniku morderstwa czy wypadku, ale też z powodu złamanego serca. Opisywanie postaci nieśmiertelnych zawsze rodzi pewne pytania natury logicznej. Te, które za chwilę wymienię, to tylko niektóre, jakie mnie trapiły. Jeśli Elfy są nieśmiertelne, nie starzeją się, to po co w ogóle wiążą się i się rozmnażają? Lub na odwrót: dlaczego nie mają dużo potomstwa, skoro im śmierć tak łatwo nie grozi? Jako gatunek przecież mogliby podbić spokojnie całe Śródziemie samym rozmnażaniem się. Jaki jest w ogóle sens istnienia Elfów? Jeśli Arda miała być stworzona dla nich, dlaczego wracali do Valinoru, by mieszkać z Valarami? Jeśli są takie mądre i mają przewodzić innym rasom tego świata, dlaczego z tego nie korzystają, tylko żyją sobie oderwane od rzeczywistości i nie obchodzą ich sprawy tego świata, zwłaszcza gdy wiedzą, że zło czai się tuż obok? (Mam wrażenie, że wszystkie Elfki tylko śpiewały i nic więcej.) Dlaczego zostały ukarane za próbę naprawy tego świata?

Szczerze mówiąc, Elfy były ulubioną rasą Tolkiena, to widać. Lecz opisywał je tak, że przyniosło to odwrotny skutek - wiem, że nie tylko ja nie znoszę Elfów (poza kilkoma wyjątkami). Są patetyczne i wyidealizowane. Nawet jeśli one mają wady, to są one dodane "przez kogoś" (czyli np. zło sprawiło, że dany Elf stał się zły, zabieg dosyć baśniowy). Znacznie bardziej podobali mi się Ludzie, czy Krasnoludowie. Ci drudzy pomijani przez Tolkiena, a to prosta, dość sympatyczna rasa, choć nie wolna od wad. Podobnie i Ludzie, którzy w większości nie przypominają w niczym walecznego Aragorna. Trapią ich różne namiętności, są różni, często słabi. Wolę po prostu postacie, które mają naturalne wady, a nie są wyidealizowane w żaden sposób. Inny problem to określone prawa, nadane przez Iluvatara, a jednak w prawie każdej opowieści znajduje się jakiś wyjątek od reguły (np. Elf, który rezygnuje z nieśmiertelności). To już lepiej było to przedstawione nawet w Biblii, gdzie jest powiedziane, że prawa nie są jakąś magią, których nie można złamać. Można, ale są tego konsekwencje. Sami Valarowie, kiedy w myślach porównuję ich z bogami greckimi, również nie przypadają mi do gustu (z wyjątkiem Aulego, twórcy Krasnoludów i Ulmo, który władał wodami i miał wszystko gdzieś), ponieważ niby mają boską moc, a z niej nie korzystają i nie mogą (a raczej nie chcą) walczyć ze złem, którego nie rozumieją. Bogowie greccy byli jednak bardziej ludzcy, mieli swoje wady, ale to po prostu odzwierciedlało sposób myślenia starożytnych Greków, gdzie dla nich bogowie byli blisko tego świata, byli jego częścią, a nie byli odseparowani.

Moją bolączką w pisaninie Tolkiena są kobiety. Ktoś kiedyś policzył, że ogólnie kobiety w dziełach Tolkiena stanowią 17% bohaterów wymienionych z imienia. Zdecydowanie za mało, z perspektywy współczesnego czytelnika. Zwłaszcza, że większość z nich ma ograniczone role. I również w ich przypadku pojawia się sprzeczność - niby Tolkien uważał, że np. społeczeństwo Elfów jest równe i nie patrzy na płeć, kobiety też są np. żołnierzami, to jednak nie mamy zbyt wiele opisanych kobiet. Najczęściej są to żony, księżniczki, królowe, które tylko czekają na ukochanych, a jeśli biorą sprawy w swoje ręce, to nie kończy się to dobrze (jak w przypadku Nienor). Wszystkie są pięknie, pięknie śpiewają i są właściwie tylko dodatkiem. Niestety.

Od strony technicznej... Ja mam znowu wrażenie, że Tolkien pisze bardzo chaotycznie. Nie jestem nieuważnym czytelnikiem, a zauważam, że bardzo łatwo można się pogubić, ponieważ przypomina to momentami "pisanie na kolanie". Na przykład: dana postać była synem/córką tego i tego, który to był synem tego i tego... A i jeszcze była jedna postać. Wprowadzanie postaci nie należy do najsilniejszych stron Tolkiena, bo niektóre pojawiają się "znikąd", a autor oczekuje, że czytelnik doskonale wie, co to za postać, nawet jak była wcześniej wspomniana tylko raz. Otóż nie, ja przykładowo musiałam się wracać. To samo było przy "Niedokończonych Opowieściach", a nawet przy "Hobbicie". Ale są też zalety. Nie można odmówić Tolkienowi tego, że był świetnym lingwistą, miał wielki talent, o czym świadczy wymyślenie i opracowanie kilku języków, jak sindariński (odmiana elfickiego), czy Khuzdul (krasnoludzki). Niektóre nazwy, choć skomplikowane, świadczą o dużej znajomości zasad językowych. Z kulturą jest nieco gorzej, ale nie można mieć wszystkiego.

Wydanie, jakie czytałam, to wydanie uzupełnione z ilustracjami Teda Nasmitha. Bardzo ładne wydanie z wydawnictwa Amber, ilustracje świetnie oddają klimat i wydarzenia przedstawione w Silmarillionie. Mapki, drzewa genealogiczne i indeksy są dobrymi uzupełnieniami, pomagającymi Czytelnikowi w uporządkowaniu sobie wszystkiego.

I mimo tylu narzekań muszę powiedzieć, że generalnie mi się to podobało. Po prostu nie jest tak, że wychwalam Tolkiena, nie uważam, że jego dzieła to... Nie wiem, druga Biblia, że nie można złego słowa powiedzieć. Niestety, wady są, nie potrafię spojrzeć na nie bezkrytycznie. Po prostu Tolkien miał genialny pomysł na Śródziemie i jego historię, ale przedstawienie tego świata nie jest do końca logiczne, dlatego też uważam, że nie zawsze jest sens, żeby trzymać się ściśle kanonu, zwłaszcza przy pisaniu fanfików do tego świata. Mimo wszystko Tolkien to prekursor fantasy. Silmarillion wlicza się już do klasyki i jeśli chce się całkowicie zrozumieć Władcę Pierścieni chociażby, lepiej najpierw przeczytać Silmarillion. Choć właśnie do nadrobienia z tych głównych dzieł został mi właśnie Władca Pierścieni (książka, nie film). Moja ocena to generalnie 6,5-7/10, czyli dobry z małym minusem.

PS. Chyba grudzień upłynie pod znakiem Tolkiena, ponieważ mam zamiar zrecenzować rozszerzone wydanie Hobbita: Niezwykłej Podróży i film Hobbit: Pustkowie Smauga. :)
Share: