poniedziałek, 28 grudnia 2015

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy (2015)

Przyznaję, że nie miałam takiego parcia, żeby gnać na premierę tego filmu, choć wiedziałam, że na pewno go obejrzę. Nie obejrzałam też tej trylogii sprzed ponad 10 lat, mówiącej o Anakinie, choć wiele się naczytałam i nasłuchałam, że jest kiepska w porównaniu do tej pierwszej, oryginalnej trylogii. Być może będę musiała nadrobić, bo mam jedynie porównanie z filmami sprzed blisko 40 lat. Ale mimo wszystko nie mogę zaprzeczyć temu, że "Gwiezdne Wojny" to fenomen. Kasowy hit, jeden z najstarszych fandomów, który działa do tej pory, twór, który na zawsze wpisał się w popkulturę. I jak wobec tego wszystkiego wypada najnowsza część, czyli epizod siódmy? Moim zdaniem bardzo przyzwoicie. Mimo, że starą trylogię obejrzałam ładne kilkanaście lat temu, to jednak w tym najnowszym filmie, mimo wielu zmian, czuć było klimat starych filmów. I chyba to mnie przekonało do całości. I sprawia, że nie będę mogła się doczekać kolejnej części. Recenzja bezspoilerowa. 
Źródło: filmweb.pl
Zaczyna się oczywiście klasycznie od "przelatującego" napisu, będącym wprowadzeniem. Od wydarzeń z "Powrotu Jedi" minęło 30 lat. Władzę po Imperium powoli przejmuje organizacja zwana Najwyższym Porządkiem, która to ma powiązania z ciemną stroną Mocy. W związku z tym Luke Skywalker, ostatni Rycerz Jedi, ukrył się na jakiejś planecie. Bezskutecznie próbuje go szukać jego siostra, generał Leia Organa. Mapa ze wskazówką pobytu Luke'a znajduje się na pustynnej planecie Jakku, na którą dociera pilot Ruchu Oporu, Poe Dameron. Ten jednak zostaje porwany, a mapę przechowuje droid BB-8. Wojsko Najwyższego Porządku zaczyna szukać małego robota. Po drodze jednak BB-8 napotyka ludzi, którzy mu pomagają.

Wprawdzie jest kilka rzeczy, do których można byłoby się przyczepić, jeśli chodzi o fabułę, ale gdybym chciała je tu omawiać, musiałabym niestety dość mocno spoilerować. Mam na myśli głównie parę nieścisłości i niedopowiedzeń ze strony twórców, ponieważ w pewnym momencie człowiek zaczynał sobie zadawać pytanie "Czy tylko dla mnie nie jest to takie oczywiste?". Tu jednakże muszę zamilczeć, a przejdę do elementów, które mi się podobały.

Przede wszystkim - klimat. Nie oszukujmy się, "Nowa Nadzieja" to po prostu bajka. Klasyczna space opera, opowieść przygodowa osadzona gdzieś na jakichś tajemniczych planetach. Opowieść o awanturniku, który szuka przygód i opowieść o jego towarzyszu pt. "od zera do bohatera". A do tego księżniczka, która jednak niekoniecznie potrzebuje ratunku, gdyż sama sobie poradzi. W "Przebudzeniu Mocy" mamy niejako powrót do korzeni. Wprawdzie już ci starzy bohaterowie ustępują młodszemu pokoleniu, są oni bardziej w tle i odgrywają inną rolę, ale to też dzięki nim czuć, że to są wciąż "Gwiezdne Wojny". Druga sprawa to sama opowieść. Niektórzy narzekają, że banalna, przewidywalna, ale jednak "Nowa Nadzieja" też miała prostą fabułę. A do tego jest kilka smaczków, takich "parallels", które fani na pewno kojarzą i które budzą jednak pozytywne emocje. A o to głównie chodzi.

Duży plus za to, że nowi bohaterowie są grani przez aktorów, którzy właściwie jeszcze nie mieli szansy się nigdzie wykazać. A nawet jeśli występują znani aktorzy, to zwykle są ucharakteryzowani tak, że w życiu bym np. nie poznała, kogo gra Lupita Nyong'o. Nowych głównych bohaterów, czyli Finna i Rey grają natomiast całkowicie niedoświadczeni aktorzy (sprawdzałam, są młodsi ode mnie), a mimo to wypadają świetnie. Widać, że dobrze czują się przed kamerą i mam nadzieję, że będzie to dla nich droga do sukcesu, zwłaszcza, że przyszło im grać dość nietuzinkowe postacie, zwłaszcza, jeśli chodzi o Finna. Natomiast z całego serca kibicuję Rey, jako że lubię takie bohaterki, jak ona.

Byłam zaskoczona tym, że film nie przegiął z efektami specjalnymi - było ich właściwie w sam raz, nie widać było jakiegoś niepotrzebnego nadmiaru, korzystano też z charakteryzacji, co bardzo sobie cenię, dzięki czemu można było poczuć klimat. Podobnie jak i z muzyką Johna Williamsa.

Podsumowując: "Przebudzenie Mocy" to pozycja obowiązkowa dla fanów "Gwiezdnych Wojen", ale też i kawał porządnego kina przygodowego i sci-fi. Moim zdaniem film jest udany. Może w tym roku nie przebije jakościowo jak dla mnie Mad Maxa, ale również w swojej kategorii jest po prostu świetny. Rozrywka dla każdego. A moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjny (oczko wyżej ze względu na sentyment). 
Share:

wtorek, 22 grudnia 2015

One Punch Man (2015)

Niedawno pisałam o "Scream Queens", czyli serialu, którego mi brakowało, jeśli chodzi o kategorię "parodia". W międzyczasie odkryłam inne anime, które również okazało się parodią - i to aż dwóch gatunków. Mam na myśli anime... Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to dla mnie anime roku - czyli "One Punch Man". Tytuł, który idealnie łączy humor i akcję niemalże na miarę "Dragon Balla".
Źródło: filmweb.pl
Zaczyna się bardzo niepozornie. Saitama ma 25 lat, zero włosów na głowie i "bawi się w superbohatera". Walczy z wrogami, z którymi nikt nie daje sobie rady. I co najlepsze... Pokonuje ich zawsze jednym ciosem, co doprowadza go do frustracji - chciałby bowiem z kimś walczyć dłużej. Przez przypadek Saitama poznaje nastoletniego cyborga, Genosa. Ten, widząc zdolności głównego bohatera, zaczyna go nazywać swoim mistrzem. Saitama pragnie jednak po cichu sławy, nawet własnego fanklubu - bowiem jego wyczyny w ogóle nie są dostrzegane. Okazuje się, że powinien był się zarejestrować w Stowarzyszeniu Bohaterów, które to odpowiednio klasyfikuje danych superbohaterów. Saitama i Genos przechodzą testy, jednak dopiero teraz okazuje się, że życie superbohatera nie jest takie proste.

Tytuł spełnia warunki shounena, a nawet seinena - jest trochę krwi i brutalności. Jest w nim jednak coś, co wyróżnia go spośród innych tytułów z tego gatunku. W shounenach bardzo mnie irytuje tzw. "przeskakiwanie hierarchii" - czyli dziwnym trafem główny bohater wykazuje niesamowity talent, być może ma też trochę szczęścia lub też jest "wybrańcem", dlatego przy odrobinie wysiłku udaje mu się prześcignąć wszystkich.

Schemat znany chociaż z Dragon Balla, Saint Seiyi, Naruto, Bleacha. Tutaj... Po części on występuje, ale nie do końca. Przede wszystkim w świecie przedstawionym bohaterowie wykazują odrobinę zdrowego rozsądku. Być może trochę lecą stereotypami, ale jednak nic w Saitamie nie sugeruje, że jest on silniejszy od wszystkich innych superbohaterów (a w Stowarzyszeniu jest ich trochę, są bardzo ciekawymi postaciami), dlatego często pierwsza reakcja na jego widok to śmiech. Inna - niedowierzanie i szukanie, gdzie jest haczyk. Aż w końcu także oskarżenia o oszustwo. Dlatego też Saitama - choć początkowo zakwalifikowany do najniższej klasy superbohaterów, nie od razu przeskakuje wszystkich. Nie staje się znany, nie staje się też wielkim ulubieńcem cywili, nawet jeśli ratuje ludzi z niebywałej opresji, kiedy już się wydawało, że nie ma żadnej nadziei. I chyba to mi się najbardziej podoba w One Punch Manie - to przełamanie schematu.

Kolejną rzeczą, która mi się podobała, jest niewątpliwie humor. Bardzo absurdalny, ale przy tym ukazuje też absurdalność gatunku filmów i seriali o superbohaterach. Nawet Saitama jest narysowany bardzo uproszczoną kreską tylko po to, aby sparodiować pompatycznych herosów takich jak Superman. Bardzo również podobała mi się cięta riposta Saitamy - nie pozwolił on bowiem rozwinąć skrzydeł Genosowi, kiedy opowiadał o swojej przeszłości (często też stały element gatunku) - tylko powiedział, że ma się streścić do dwudziestu słów.

Zastanawiam się przy tym, czy przy okazji Saitama nie jest antybohaterem - a przynajmniej często wykazuje takie zachowania - czasem robi coś tylko dla sławy, jest raczej dość przyziemny (nie ma czasu na walkę, bo promocja w supermarkecie ucieknie!) i czasem nie grzeszy wielką inteligencją. Trudno go zaszufladkować. Nie lubi też wielkich wzruszeń, tylko woli konkrety. Momentami również zazdrości Genosowi sławy.

Trzeba przyznać, że Mad House odwaliło kawał dobrej roboty z animacją, a także z muzyką - muzyka podczas walk przypomina klimatycznie tę z "Shingeki no Kyojin", do tego też energiczny opening i... Nawet ending, choć bardziej pasujący do shoujo, również mi się podoba.

Wady? Anime zdecydowanie za krótkie, choć wiem, że zrealizowano tylko część rozdziałów mangi. Mam nadzieję na drugi sezon, bowiem jestem też ciekawa innych superbohaterów - tu mieliśmy zaledwie ich przedstawienie tego. Pokazano, co potrafią, ale chciałabym wiedzieć coś o nich więcej.

"One Punch Man" to niewątpliwie anime roku. I skusiło mnie do zakupu mangi. Po prostu trzeba to obejrzeć. Dla mnie tytuł spełnia wszystko, co powinna spełniać parodia. I po prostu... Czekam na więcej. A anime dostaje ode mnie ocenę 9/10, czyli jest rewelacyjne.
Share:

środa, 16 grudnia 2015

Scream Queens (2015)

Serial, który właściwie zaczęłam oglądać przypadkiem. Zaciekawiła mnie głównie obsada: Jamie Lee Curtis, Lea Michele, Nick Jonas, Ariana Grande i Emma Roberts w jednym serialu? Stwierdziłam, że muszę to zobaczyć. I w sumie nie zawiodłam się, choć też nie oczekiwałam cudów. Mimo wszystko wiele rzeczy potrafiło pozytywnie zaskoczyć, nie tylko obsada i role, jakie dostała.
Źródło: filmweb.pl
Serial opowiada o pewnym campusie jednej z amerykańskich uczelni, na której niepodzielnie rządzi bractwo Kappa Kappa Tau, do którego przynależeć mogą tylko wybrane studentki. Dwadzieścia lat przed wydarzeniami w domu bractwa wydarzyła się rzecz, którą potem chciano zamieść pod dywan - jedna ze studentek podczas imprezy urodziła dziecko w wannie, po czym zmarła. W roku 2015 na uczelnię trafiają nowi studenci, w tym Grace, która pragnie przynależeć do bractwa Kappa Kappa Tau, którym rządzi niejaka Chanel Oberlin. W tym samym czasie uczelnię, a w szczególności dziewczyny z Kappa Kappa Tau, niepokoi seria morderstw dokonanych przez człowieka w kostiumie Czerwonego Diabła. Nikt nie spodziewa się, że wydarzenia sprzed 20 lat mają wielki wpływ na to, co dzieje się obecnie.

"Scream Queens" to serial Ryana Murphy'ego i Brada Falchuka, tego samego duetu, który stworzył "American Horror Story". Prawdopodobnie również "Scream Queens" będzie miało podobną formę, tj. każdy sezon będzie opowiadał zupełnie inną historię. Byłam nieco zmęczona "American Horror Story", zwłaszcza, że obsada, najsilniejszy punkt serialu, bardzo mocno się zmieniła. "Scream Queens" to jakby powiew świeżości, bowiem formuła jest nieco inna. "American Horror Story" oprócz wątków grozy ma w sobie głównie wątki dramatyczne (czasem aż do przesady), tak "Scream Queens" to po prostu czarna komedia. Wprawdzie wiele przerysowanych wątków klasyfikowałoby się po prostu do parodii serialu skierowanego do młodzieży czy "young adults", jednak scenki grozy, szczególnie scenki dość okrutnych zabójstw, sprawiają, że serial jest właśnie czarną komedią.

I szczerze, tego mi brakowało ostatnio. Seria "Straszny film" skompromitowała się, tworząc parodie popularnych filmów w tym czasie (a nie tylko horrorów). Myślałam, że już raczej nie pośmieję się ze schematów, które występują w horrorach, aż właśnie pojawił się ten serial. Humor zawarty w "Scream Queens" doskonale łączy ze sobą parodię szkolnej komedii oraz horroru, tworząc czasami iście absurdalną mieszankę. Połączenie, w którym wiele może się nie udać, tutaj jednak sprawdziło się świetnie.

Trzeba jednak przyznać, że głównym atutem serialu jest doborowa obsada. Wprawdzie Emmę Roberts poznałam już w "American Horror Story", tutaj po raz kolejny gra "typową zimną sukę", jednak robi to w sposób bardziej komediowy, przerysowując postać bogatej i rozpieszczonej dziewczyny, która zdaje sobie sprawę ze swojej popularności oraz władzy. Moim zdaniem jeszcze nie raz pokaże swój talent, choć liczę, że dostanie nie tylko rolę "zimnej suki". Jamie Lee Curtis prezentuje klasę i wieloletnie doświadczenie w aktorstwie i to doskonale widać w roli pani dziekan, Cathy Munsch. Z jednej strony kobieta przy władzy, a z drugiej strony potrafi nie raz zaskoczyć. Ciekawie wypada wraz z młodszymi gwiazdami. Występ Ariany Grande czy Nicka Jonasa to raczej ciekawostki, gdyż ich role są epizodyczne (choć jedna z nich dość kluczowa, ale nie zdradzę, która). Mimo wszystko całkiem ciekawie się ich ogląda. Lea Michele również zaskakuje swoją rolą. Nie cierpiałam Rachel z "Glee", jednak tutaj ciężko ją dostrzec (i całe szczęście). Jej postać początkowo również irytuje, ale ostatecznie naprawdę zaskakuje i zasługuje na uwagę. Warto też zwrócić na gwiazdy, które właściwie debiutują, w tym na Billie Lourd, córkę Carrie Fisher (wkrótce zobaczymy ją w "Gwiezdnych Wojnach"), która również pokazała talent i ciekawą rolę. Do gustu właściwie nie przypadła mi tylko Grace. Nie jest to wina aktorki, ale raczej postaci samej w sobie, która jest tą "panną idealną" i "tą dobrą". Trochę mi się przejadły takie postacie.

Co do samej fabuły - momentami odcinki są również nierównomierne, zwłaszcza te środkowe nie są aż tak ciekawe i potrafią zanudzić (zwłaszcza wątki romansowe, choć jeden z nich jest bardzo ciekawie rozwiązany). Choć domyśliłam się już w przedostatnim odcinku, kto jest mordercą, to jednak finał jest bardzo zaskakujący ze względu na to, co działo się później. Do tego fajne, otwarte zakończenie. W sumie liczę na więcej.

Myślę, że serial przypadnie do gustu tym, którzy lubią produkcje dla młodzieży, opowiadające o szkole lub studiach - "Scream Queens" ciekawie i dobrze przerysowuje znane schematy, tworząc dobrą parodię. Wątki grozy są również świetnie wplecione i to jest duży plus serii. Myślę, że również warto zaznajomić się z tytułem ze względu na obsadę. A ode mnie serial otrzymuje notę 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

niedziela, 6 grudnia 2015

Doctor Who - sezon 9 (2015)

Za nami już dziewiąty sezon Doctora Who, serialu, który trwa (wraz z długą przerwą) ponad 50 lat. W tym roku obchodziliśmy dziesięciolecie odnowienia serialu, kiedy to Russell T. Davies powrócił z nowymi odcinkami na antenę BBC. I taka nachodziła mnie dość smutna refleksja podczas oglądania sezonu dziewiątego, kiedy w myślach porównywałam te odcinki z pierwszego sezonu, jak to wiele się zmieniło. Niekoniecznie na lepsze. Postaram się, aby recenzja była w miarę bezspoilerowa, w końcu jeśli ktoś śledzi mojego fanpage'a, to widział krótkie, cotygodniowe notki na temat tego serialu.
Źródło: ibtimes.com
Doktor w dalszym ciągu podróżuje z Clarą, która zgodziła się na bycie dalej jego towarzyszką w odcinku świątecznym, mimo dość traumatycznych przeżyć. Od początku jednak nad naszymi bohaterami ciąży dziwne fatum, widmo śmierci i tajemniczej "hybrydy". W międzyczasie Doktor i Clara napotykają niejaką Ashildr, która staje się później osobą podobną do Kapitana Jacka - nieśmiertelną, ale zapominającą o tym, co przeżyła w tak długim czasie (dlatego też pisze pamiętniki). Doktor wraz ze swoją towarzyszką usiłują rozwikłać tajemnicze zagadki oraz bronią ludzkość przed kolejnymi atakami kosmitów.

I już po samym opisie sezonu widać, co jest nie tak. Jeśli ktoś odczuwa, że jest wymuszony, to ma rację. Bo niby ciągle są wałkowane te motywy hybrydy i śmierci, ale one... Są zbyt oczywiste, przynajmniej jak dla mnie. Momentami po prostu brakowało wielkiego, neonowego napisu "ŚMIERĆ" lub "HYBRYDA". Moffat nie umie moim zdaniem tworzyć foreshadowingu, takiego, jak tworzył właśnie jego poprzednik. Brakuje mi subtelnych podpowiedzi w stylu "Bad Wolf" czy "Vote for Saxon".

Druga kwestia: odcinki z tego sezonu nie zapadają w pamięć, a jeśli już, to niestety, zapadają w sposób negatywny, w stylu "ale to były nudy". Podpowiem też, że wystarczy spojrzeć na wpisy Zwierza Popkulturalnego na temat Doktora (kilka moich komentarzy też tam jest) - nie zawsze się zgadzam z autorką, ale tu w większości musiałam. Nie świadczy to o niczym dobrym, ponieważ pamiętam wielkie szaleństwo na tumblrze przed każdym odcinkiem, czasami do tego stopnia, że strona potrafiła mi się zawiesić. Teraz? Cisza. Czasami to zapominałam, że dzisiaj ma być odcinek. Bo co pamiętam z odcinków? Z pierwszych dwóch? Missy i jej dobrą kreację, jakby nie patrzeć. Kolejne dwa mnie nie wciągnęły. Odcinki z Ashildr bardzo mi się podobały i po finale sądzę, że jeszcze spotkamy tę postać. Maisie Williams w tej roli przypadła mi do gustu. Pierwszy odcinek z Zygonami mimo pewnych kontrowersji mi się bardzo podobał, ale to też nie świadczy o tym, że on taki genialny był, a raczej o tym, że reszta była taka słaba. Czy to zmęczenie materiałem? Nie sądzę, bo obejrzałam kilka odcinków Doctora Who z lat 60. (te pierwsze) i podobały mi się. Zupełnie inna forma niż ta dzisiejsza, ale jednak mi się podobało.

I wreszcie... Ech, Clara. Nie będzie to wielkim spoilerem, jeśli powiem, że jej zapowiadane odejście to właściwie śmierć (choć nie wiem, czy do końca mi się podoba to, co zrobiono z nią w finale, wszystko się właściwie okaże). Ale czy trzeba było jej śmierci, by dwunaste wcielenie Doktora wreszcie nabrało osobowości? Trochę to przykre, bo naprawdę to nie jest kwestia Capaldiego (który się stara jak może, jest świetnym aktorem), ani Jenny Coleman (która również jest świetną aktorką, pokazała swój talent grając złe wcielenie Clary, czyli Bonnie), ale właśnie słabego pomysłu. Zwłaszcza mówię tu o postaci Clary, bo Doktor w końcu mi się spodobał w tym ostatnim odcinku. W końcu jest na niego pomysł i mam nadzieję, że będą się tego trzymać. A z Clarą miałam taki problem, że naprawdę starałam się ją polubić. Byłam jedną z tych osób, która broniła postaci w odcinkach początkowych, uważając, że może się jeszcze wyrobi, może się zmieni. Niestety, na próżno. Widać tu przede wszystkim fatalną robotę scenarzystów, bo widać, że każdy miał na nią zupełnie inny pomysł, a w ostateczności ograniczała się ona do stania z boku, Może to też kwestia tego, że byłam bardzo rozczarowana opisem Clary, zapowiadano, że będzie komputerowym geniuszem, a w ostateczności była... No sama nie wiem, kim. Liczę na lepszą towarzyszkę.

Podsumowując, sezon dziewiąty jest moim zdaniem jeszcze bardziej nijaki, niż ósmy. Nie mam pojęcia, co oprócz zmiany scenarzysty mogłoby pomóc temu serialowi. Może sezon pierwszy był kiczowaty, nie było w nim nic epickiego, ostatecznego, nie było wielkich wybuchów i scen, ale miał w sobie klimat. I chciałabym, żeby do tego wrócono, a zamiast tego serial staje się coraz bardziej mroczny. Oby się to źle nie skończyło. A teraz czekam na odcinek świąteczny. Sezon ten jednak pozostawiam bez oceny póki co. 

Share:

niedziela, 29 listopada 2015

Jessica Jones (2015)

Przyznaję, że z produkcjami od Marvela nie jestem na bieżąco ze wszystkim, to nie jest też tak, że zaraz pędzę do kina czy wrzucam każdego newsa na ten temat. Zresztą, newsy o tym serialu już przemykały mi od jakiegoś czasu, aż w końcu stwierdziłam, że jak wszyscy, to wszyscy - i również obejrzałam Jessicę Jones. Początkowo kierowała mną ciekawość, jak wypada tam David Tennant, jeden z moich ulubionych aktorów. ale z czasem doceniłam ten serial jako całość. Bo jest bardzo dobry, najogólniej mówiąc.
Źródło: filmweb.pl
Tytułowa Jessica Jones to była superbohaterka, która cierpi na zespół stresu pourazowego. Aby poukładać sobie życie na nowo, zakłada agencję detektywistyczną. Jessica jest dość zgorzkniałą osobą, której właściwie moce superbohaterki pomagają wykonywać dość nudne w jej mniemaniu zadania, jak śledzenie niewiernych małżonków. Wszystko się zmienia, gdy dostaje zlecenie od zaniepokojonych rodziców studentki o imieniu Hope. Wtedy to okazuje się, że do życia Jessici wraca mężczyzna, od którego próbowała się uwolnić - niejaki Killgrave.

Serial był dość ciekawie zrealizowany - premiera całego sezonu nastąpiła bowiem jednego dnia, czyli 20 listopada. Ja skończyłam zaś całość dopiero dzisiaj, bo lubię sobie jednak dawkować zdrowo seriale. Premiera nastąpiła na platformie Netflix i w związku z tym pojawiły się spekulacje, że wkrótce będzie ona dostępna także i w Polsce - był bowiem dostępny polski lektor lub napisy. Miły ukłon także w stronę polskich fanów. Dlaczego serial był dostępny właśnie na tej platformie, a nie w telewizji? Myślę, że ku temu było kilka powodów, ale o tym później.

W serialu przede wszystkim urzekły mnie kreacje postaci, zwłaszcza Jessici oraz Killgrave'a. Oczywiście reszta postaci jest również ważna, można o nich powiedzieć sporo ciekawych rzeczy, ale jednak to na nich właściwie skupia się cała historia i akcja.

Jessica to klasyczna antybohaterka. Nie ma w sobie nic z dawnej superbohaterki (nie licząc oczywiście nadludzkiej siły). Niekoniecznie pomaga wszystkim, ma problemy z alkoholem oraz sama z sobą. Jest osobą zgorzkniałą i unikającą ludzi, zwłaszcza związków z mężczyznami. Wszystko to jednak idzie zrozumieć, kiedy coraz lepiej poznajemy przeszłość Jessici i fakt, że została wykorzystana przez Killgrave'a, by ten mógł osiągnąć jakieś swoje cele. Zdaje się, że jedyną osobą, którą darzy szczerym uczuciem, jest Trish, jej siostra. Trish ma również spore problemy ze sobą, z przeszłością (ciągle nie potrafi się uwolnić od toksycznej matki, która chciała z niej zrobić koniecznie gwiazdę). Podobnie jest też z Lukiem, z którym Jessica nawiązuje romans - nie wie jednak, że była superbohaterka skrywa przed nim pewien sekret dotyczący jego żony.

Wiele tych problemów właśnie wynika z tego, że Killgrave namieszał w życiu nie tylko Jessici, ale wielu innych osób. Trzeba przyznać, że David Tennant stworzył fenomalną postać czarnego charakteru, w którym najbardziej przerażające jest to, że jest on... Bardzo realny. Niestety, mam wrażenie, że wielu ludzi w swoim życiu napotkało takiego Killgrave'a, osobę toksyczną, zdolnego manipulatora, a do tego gwałciciela z obsesją. I myślę, że to przeraża najbardziej. Jasne, że zdolności do manipulacji są spowodowane nadnaturalnymi mocami, sam Killgrave ma też dość traumatyczną przeszłość, ale nic go nie usprawiedliwia w jego działaniach i w jego "odwracaniu kota ogonem", zwłaszcza, gdy próbuje siebie kreować na ofiarę. Jednoczesne brawa dla Tennanta za mistrzowską grę aktorską (gdzie Doktor, a gdzie Killgrave), ale jednocześnie raczej piszczeć na widok takiej postaci nie będę. I o to chyba chodziło.

"Jessica Jones" to produkcja zdecydowanie przeznaczona dla starszego widza. Mimo że Marvel jest częścią Disneya, to jednak słusznie nie zdecydował się na to, by serial leciał w telewizji. Jest on dość mroczny, ma mocne, dojrzałe wątki, nie wspominając o tym, że bohaterka raczej nie jest wzorem do naśladowania dla dzieci (pije na umór), w dodatku w serialu mamy trochę mocnych scenek seksu (choć też bez przegięcia), jednak najbardziej w serialu podobało mi się to, że nazywa rzeczy po imieniu. Jessica mówi wprost o tym, że została zgwałcona, jednak jest na tyle silna, że potrafi sobie radzić z tym faktem na tyle, że mówi o tym głośno i chce uchronić jednocześnie ludzi przed tym samym. Nie ukrywam, jest to dość dojrzały wątek i raczej głównie z tego tytułu serial nie powinien być przeznaczony dla dzieci.

Właściwie gdyby nie wątek mocy nadprzyrodzonych, to można byłoby uznać "Jessicę Jones" za dobry thriller. Tak jest też ten serial zrealizowany, za wiele efektów specjalnych tutaj nie ujrzymy, co jednak nie jest żadną wadą. Podobnie urzekła mnie muzyka, odpowiednio wprowadzająca w klimat serialu.

"Jessica Jones" to serial Marvela, który dotyka dość trudnych spraw, ale przy tym pokazuje, że zarzut o tym, że produkcje o superbohaterach są "dla dzieci", są naiwne i głupiutkie, jest bezpodstawny. Także seriale o superbohaterach mogą mówić o rzeczach trudnych i rzeczach ważnych. Kreować realne postacie, którym człowiek albo kibicuje, albo wręcz nienawidzi. I bardzo to cenię. Serial jako całość ogląda się świetnie i śmiało go polecam. Moja ocena: 8/10, czyli bardzo dobry
Share:

sobota, 14 listopada 2015

Czy warto kupić czytnik? Oraz Liebster Blog Award po raz drugi

Ten wpis będzie dość nietypowy, bo podwójny. To po pierwsze. A po drugie - jest to wpis, do którego chciałam się już zabrać jakiś czas temu, ale chciałam go okrasić jakimiś dobrymi zdjęciami, ale "a to czasu nie mam, a to już późno, to zdjęcia nie wyjdą, a to mi się nie chce". Aż w końcu udało mi się zmotywować.

Zanim przejdę do właściwej treści, od razu przeproszę autorkę bloga Marszowickie Pola (którego dodałam niedawno do polecanych, warto zerknąć), że jej nominacja jest w podwójnym wpisie, ale Liebster Blog Award już raz dostałam, a po drugie, nie mam za bardzo kogo nominować, więc ten wpis byłby bardzo krótki. Za to pod koniec polecę jeszcze innego bloga. 

Zacznę od tego, że o czytniku e-booków, czyli elektronicznych książek, myślałam już w tamtym roku. Długo się zastanawiałam, czy jest to opłacalny zakup, czy to nie będzie kolejna rzecz, którą odstawię, którą się znudzę, dlatego najpierw zbierałam opinie, trochę również poczytałam na Internecie. W moim przypadku przeważyło głównie to, że mam nieodpartą pokusę kupienia nowej książki, gdy tylko jestem na mieście i wchodzę do jakiegoś sklepu lub księgarni. Niestety, okazało się, że nie mam za bardzo gdzie trzymać nowych książek, więc bywa już tak, że leżą one w dość nietypowych miejscach, a w nowe regały czy w meblościankę nie bardzo mi się opłaca inwestować. Stwierdziłam więc, że dość i po zebraniu odpowiedniej kwoty w styczniu tego roku stałam się posiadaczką czytnika Kindle od Amazon

Dlaczego ten, a nie inny? Przeważyły dobre opinie i chyba przede wszystkim cena. Od razu jednak zaznaczam, że tego czytnika nie dostaniemy w Polsce. W sensie, można napotkać na jakieś egzemplarze w sklepach RTV/AGD, jednakże kryje się pewien haczyk. Po prostu Amazon nie ma w Polsce jakiegoś oficjalnego dystrybutora czytników, tak więc jeśli coś się zepsuje, to gwarancja nie obowiązuje i nie ma pewności, czy taki sprzedawca odeśle czytnik tam, gdzie należy.

Kindle ma ciekawe ekrany blokowania. To tylko jeden z nich. Wszystkie zdjęcia mojego autorstwa.
Jaki czytnik najlepiej wybrać? Na to pytanie nie odpowiem, mogę jedynie opowiedzieć o doświadczeniach z Kindle. Jeśli ktoś nie wie, na jaki czytnik się zdecydować lub nie wie, jak zamówić Kindle, to gorąco polecam stronę Świat Czytników - tam jest powiedziane o czytnikach wszystko od a do z, można sobie porównać różne czytniki, by potem ostatecznie wybrać. 

A tu zbliżenie na tekst książki (w tym wypadku "Fangirl", niedawno recenzowana na blogu).
Jak wspomniałam, w styczniu stałam się posiadaczką Kindle. I szczerze? Czytnik ma więcej zalet, niż wad, a przynajmniej moim zdaniem zalety niwelują wady. A jest ich naprawdę bardzo dużo. Może jednak zacznę od głównego powodu, dla którego kupiłam czytnik, czyli rozmiary. Kindle ma 7-calowy ekran, ale jest on niewiele mniejszy od przeciętnej książki. Czytnik jest idealny do torebki, plecaka, na podróż. Zawsze bowiem miałam problem, że nawet jak chciałam zabrać książki na podróż, to zajmowały one trochę miejsca, a w przypadku samolotu w grę wchodziła jeszcze waga. Na szczęście Kindle można spokojnie zabrać nawet do bagażu podręcznego w samolocie, wystarczy przy starcie jedynie wyłączyć ekran, a potem wyłączyć wifi. I można się cieszyć czytaniem książki. Dodatkowo Kindle waży niecałe 200 gram i jest cieniutki. 

A tu już Kindle w okładce, ale kupionej na allegro. I przy okazji, jakby ktoś pytał o paznokcie, to tak, są moje. Są robione przez BeBeauty Salon Kosmetyczny :) - choć już mam odrosty, niestety.
Sporo miejsca na książki. Kindle oferuje w czytniku, który akurat ja posiadam, czyli w wersji podstawowej, aż 4GB miejsca. Wydaje się to dość mało w czasach, kiedy na smartfonach mamy większe karty pamięci, ale należy pamiętać o tym, że książki na kindle to przede wszystkim format .mobi, który charakteryzuje się tym, że pliki tego formatu mają niewielkie rozmiary, w przeciwieństwie do takiego .pdf (to jest jeden z powodów, dla którego odradzam trzymanie książek na Kindle w pdfie, a kolejny z nich to taki, że często formatowanie się rozwala. Na szczęście jest fajny program, który konwertuje pdf na mobi). Dlatego na Kindle jest tak, że można trzymać nawet tysiące książek. I wiecie co? Żadnej z nich nie wywaliłam, nawet po przeczytaniu. Tak samo mitem jest to, że nagle papierowe książki zaczyna się wyrzucać. Otóż nie, ale zdecydowanie ograniczyłam ich kupowanie. A to też z innej przyczyny. 

Czytnik przyszedł w takim eleganckim pudełku.

Ceny książek.  Ceny książek na czytniki są zdecydowanie niższe od książek w księgarni. A do tego mamy na nie masę promocji. Mnóstwo ofert możemy znaleźć na chociażby portalu Lubimy Czytać. Nie mówiąc o tym, że wiele książek dostępnych jest za darmo, i nie mam tu na myśli tylko nielegalnych wersji w pdfie, ale też np. serwis Wolne Lektury, który oferuje książki będące dobrem publicznym. Wystarczy umieć szukać.

Oszczędność. Tu już mam na myśli nie tylko oszczędność na cenach książek, ale także inne aspekty. Kindle w przeciwieństwie do smartfona czy tableta nie ma podświetlenia, wykorzystuje światło zbliżone do naturalnego. Oznacza to tyle, że po ciemku bez lampki sobie wiele nie poczytamy. Oszczędzamy więc energię elektryczną. Czytnik nie wymaga również częstego ładowania - ja osobiście ładuję go raz na jakieś 3-4 tygodnie. Nawet przy częstym korzystaniu nie rozładuje się tak szybko, jak smartfon. Poza tym w obsłudze jest prosty, intuicyjny, a dodatkowo zawiera opcje, których nie ma w papierowej książce - jak np. powiększenie czcionki czy zmiana kroju czcionki, jeśli dana nam się nie podoba.

Ale oczywiście Kindle ma też wady, lecz jak wspomniałam na początku - nie przewyższają one zalet. Przede wszystkim zasadniczą wadą jest cena. Niestety, w Polsce mały tablet, wielkości Kindle, to właśnie wydatek około 150 zł (te z najniższej półki oczywiście), podczas gdy cena czytnika to około 600 zł. Ja osobiście zapłaciłam łącznie nieco mniej niż 150 dolarów - do ceny podstawowej dochodzi jeszcze cło i cena za przesyłkę. To nie jest wydatek, na który można sobie pozwolić ot tak, nawet zarabiając własne pieniądze. Choć potem autentycznie oszczędzamy na książkach (z papierowych nie rezygnuję, nie pogniewam się, gdy ktoś mi da papierową, ale jednak jeśli widzę niższą cenę e-booka, to nie waham się, co kupić). Być może ceny się trochę zmienią, jeśli Amazon zdecyduje się wprowadzić Kindle oficjalnie na rynek polski. 

Inną wadą jest to, co mamy przy każdym sprzęcie elektronicznym - możliwość uszkodzenia. Mam tu na myśli zwykłe uszkodzenie mechaniczne, ale także te wynikające nie z naszej winy, np. niedziałająca bateria. Wtedy droga naprawy jest dość trudna, ponieważ Kindle trzeba z powrotem odsyłać do USA. Mam nadzieję, że nie będę musiała tego robić. Choć np. nawet z wyjęciem baterii byłby kłopot. 

Myślę, że każdy sobie przemyśli to, czy warto kupić czytnik. Wiem, że na pewno zagorzałych zwolenników papieru nie przekonam do tego, ale jeśli ktoś się waha, to moim zdaniem odpowiedź jest prosta: zdecydowanie warto. Warto przede wszystkim, jeśli komuś zależy na oszczędzaniu na książkach (a lubi czytać) lub często podróżuje.


Po raz drugi!

1. Na 5 minut przed rozpoczęciem czegoś, co sobie planowałaś/łeś od dawna dostajesz wiadomość od kogoś kogo w sumie lubisz z prośbą o zrobienie czegoś ASAP. Jak zareagujesz?

Zależy, co to za rzecz, jak szybko ją zrobię, oraz co jest moim priorytetem. Jeśli wiem, że nie zdążę lub ta moja rzecz, którą planowałam, jest dla mnie ważniejsza, to muszę niestety odmówić. Ale tak to myślę, że bym się zgodziła.

2. Dalekie wycieczki wolisz planować w pojedynkę, aby być niezależnym, czy grupowo?

Ostatnio tak planowałam wyjazd do Grecji, że praktycznie wszystko załatwiałam sama, nawet wycieczki fakultatywne szukałam tak, aby wychodziło taniej. Jednakże zwiedzanie miasta na własną rękę miało również swoje uroki, choć szkoda, że nie miałam wcześniej mapy. Ale i tak myślę, że z chęcią jeszcze jedną taką wycieczkę bym sobie zaplanowała. Lubię też jeździć po Polsce i spotykać się z internetowymi znajomymi, którzy zawsze mnie gdzieś oprowadzą. 

3. Do jakiej książki/filmu/etc. chciałabyś/chciałbyś wejść i stać się jedną z postaci towarzyszących głównemu bohaterowi?

Czasami się zastanawiam, jaką byłabym towarzyszką dla Doktora, mimo, że nie mam jakichś super umiejętności. Ale jednak serial pokazywał nie raz, że nawet zwykli ludzie potrafią być niezwykli. 

4. Pracując nad czymś wolisz skończyć to na czas ewentualnie kosztem perfekcji, czy perfekcyjnie i niech terminy pójdą robić to na zielonym?

W pracy niestety gonią mnie terminy i nie zawsze mam do końca satysfakcję z tego, co robię, ale tak to wolę robić rzeczy w swoim tempie, a być z nich zadowolona. 

5. Twój ulubiony sposób podróżowania to?

Chyba jednak wygrywa pociąg. Tani, można przy okazji wiele zobaczyć, wiele się nauczyć (różne moje perypetie z PKP to wręcz materiał na jakieś opowiadanie). Samolot też mi się podobał, ale jednak... Nudy są w nim niemiłosierne. 

6. Kolor, na który nigdy w życiu z własnej i nieprzymuszonej woli nie pomalowałabyś/pomalowałbyś ścian.

Odcienie niebieskiego. I to nie dlatego, że go nie lubię, a dlatego, że mój pokój ma niekorzystne oświetlenie. A niebieski sprawiłby tylko, że pokój byłby ciemniejszy i przygnębiający. 

7. Morze, góry czy gdzieś pomiędzy?

Why not both? Właśnie dlatego podobało mi się na Kos - z jednej strony morze, a z drugiej góry. Zastanawiam się, czy znowu nie jechać do Grecji, acz niekoniecznie na tę samą wyspę. 

8. Bez jakiego urządzenia elektrycznego/elektronicznego byłoby ci się najtrudniej obejść w życiu?

Chyba jednak to będzie komputer. Smartfon ma wiele zalet, ale jednak nie zastąpi mi komputera. Wciąż wygodniej mi jest pisać na tradycyjnej klawiaturze, a nie na tej ekranowej. 

9. Mając do wyboru odbyć siedmiodniową podróż w czasie wybrałabyś/wybrałbyś skok w przeszłość czy w przyszłość?

To zależy, czy miałabym możliwość zmiany. Jeśli mogłabym coś zmienić, to w przeszłość, a jeśli nie - to w przyszłość, na zasadzie "pozwiedzam sobie i zobaczę, co mnie czeka". 

10. „Star Wars” czy „Star Trek”? :)

Wiem, wiem, że Star Trek to jakby geneza wielu fandomowych rzeczy, ale sentyment każe mi zostać przy Gwiezdnych Wojnach.

11. Jakiego wykonawcę/piosenkę poleciłabyś/poleciłbyś komuś, kto powinien siąść na zadku i pisać? 

Albo Rammstein (cała dyskografia jest dziwnym trafem dobra do takich twórczych rzeczy jak dla mnie, pomogła mi w trakcie sesji) albo dla inspiracji... film "Interstella 5555", który został stworzony do płyty Daft Punk "Discovery" (i szczerze polecam).

No i to by było na tyle. Pozostaje mi jeszcze jedna reklama, a mianowicie polecam nowy blog, czyli Mangowy Kącik Verien - jest to nowy blog, na razie widnieje na nim tylko post powitalny, ale mam nadzieję, że autorka się rozkręci i zgodnie z zapowiedzią wkrótce pojawiają się na nim recenzje mang i anime. Jeśli ktoś szuka czegoś tylko o mangach i anime (lub przede wszystkim o nich), to myślę, że dobrze trafi. Dlatego wspieram nową autorkę :)
Share:

poniedziałek, 19 października 2015

R. Rowell - Fangirl (2013)

Tytuł mnie intrygował, od kiedy go tylko zobaczyłam. I miałam dość złe przeczucia, zwłaszcza, że pisałam pracę magisterską m.in. właśnie o tytułowych "fangirlach". Obaw miałam wiele - a to kolejna powieść z cyklu young adult, to raczej nie będzie nic ciekawego i odkrywczego, a to pewnie przerysuje wizerunek typowej "fangirl", a bo pewnie się skończy romansem... I powiem szczerze - książka mnie pozytywnie zaskoczyła. Wprawdzie część motywów sprawdziła się, jednakże jest to historia z cyklu "coś starego w nowej odsłonie". I chyba takie opowieści lubię najbardziej.
Źródło: rainbowrowell.com
Cath i Wren to dwie bliźniaczki, które mieszkały w Omaha razem z ojcem, który cierpi na chorobę dwubiegunową afektywną. Matka zostawiła je, gdy miały 8 lat. Teraz dorosłe bliźniaczki wybierają się na studia, jednakże po raz pierwszy w życiu decydują się pójść własnymi ścieżkami. Wren chce spróbować wszystkiego w swoim życiu, chce się bawić, imprezować, poznawać nowych ludzi. Cath pozostaje wierna starej pasji, niegdyś dzieloną z siostrą. Jako Magicath publikuje bowiem fanfiction do cyklu o Simonie Snow (cykl jest chyba sam w sobie nawiązaniem do Harry'ego Pottera), które jest niezwykle popularne w fandomie. Za cel dziewczyna stawia sobie napisanie fanfika przed publikacją ostatniej części cyklu. W międzyczasie Cath przeżywa rozterki związane z nowym etapem życia, a także poznaje coraz to nowych ludzi.

Książka ma w sobie bardzo dużo cech typowego "young adult fiction", jednakże przez długi czas obawiałam się, że prędzej czy później książka skupi się na romansie, a perypetie z nim związane będą się ciągnąć do końca. I... Może powiem otwarcie - w książce mamy wątek romansowy, jednakże jest on kompletnie inny od tego, czego się spodziewałam. Żeby dużo nie spoilerować - obiektem westchnień Cath staje się zupełnie ktoś inny, niż się spodziewałam początkowo, a i ten wątek zostaje bardzo ładnie poprowadzony, bowiem mamy sytuację podobną do tegorocznego anime "My love story" - pokazuje już daną parę będącą ze sobą i problemy związane z początkami związku. Duży plus należy się autorce również za to, że pokazuje wewnętrzne rozterki głównej bohaterki, które raczej nie są czymś na zasadzie "O Boże, dlaczego on mnie tak nie lubi, dlaczego nie możemy się dogadać", tylko dość wiarygodnie pokazują one osobę, dla której jest to raczej nowa sytuacja - a mianowicie pierwszy poważny związek i fakt, że nie bardzo ta osoba wie, jak się zachować.

Przede wszystkim jednak urzekło mnie w książce to, że raczej skupia się ona na wątku dorastania, wątku jakiegoś nowego etapu w życiu człowieka - wyprowadzka, podjęcie studiów, samodzielne życie. Niedawno sama przez to przechodziłam, więc domyślam się, że dla wielu ludzi jest to bardzo trudne. Studia to czas, kiedy możemy realizować swoje pasje, ale równocześnie musimy podejmować odpowiedzialność za własne decyzje. I wskutek tego powstają niejednokrotnie kryzysy, załamania, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy dany wybór był słuszny, czy może lepiej zrezygnować, itd. Bardzo mi się podobał również wątek dość trudnych relacji rodzinnych - siostry chcą układać sobie życie na nowo - tyle tylko, że Wren chce spróbować czegoś nowego, a Cath boi się wyjść ze swojej bezpiecznej skorupy, nie rozumie też tego, czego ludzie mogą od niej oczekiwać.

Obawiałam się, że wizerunek pisarki fanfiction zostanie przesadzony. No, może autorka przesadziła w jednym - ponieważ osobiście nie kojarzę fanfika, który osiągnąłby niemalże większą sławę od oryginału (nie liczmy "50 twarzy", bowiem te zostały opublikowane jako oddzielna książka, nie jako fanfiction). A już na pewno nie z pierwowzoru, czyli z fandomu Harry'ego Pottera - jedyny fanfiction, który stał się niejako memem i legendą, jest "My immortal", lecz to ze względu na to, jak po prostu ten tekst był źle napisane pod kątem gramatyki, stylistyki oraz fabuły. Tymczasem w książce mamy do czynienia z pisarką fanfików, która w sieci jest sławą, lecz przy tym zachowuje pewną skromność i woli pozostać anonimowa - mimo faktu, że spotyka ludzi, którzy uwielbiają jej tekst i z niecierpliwością czekają na kolejny rozdział. Mimo wszystko główna bohaterka nie jest przerysowana, nie próbuje przekładać motywów fandomowych do prawdziwego życia, jej myśli nie zajmują tylko i wyłącznie bohaterowie jej fanfików.

Choć wszystkie postacie w większym lub w mniejszym stopniu dają się lubić, tak jednak muszę przyznać, że miałam problem z główną bohaterką - teoretycznie dziewczyna mądra, nieco nieśmiała, ale za to ma swoją pasję, zainteresowania. Z czasem jednak zaczęła mnie nieco drażnić jej histeria, zbyt emocjonalne reakcje (zwłaszcza na fakt, że matka chce odzyskać z nią kontakt), a także takie wieczne niezdecydowanie. Ale mimo wszystko bohaterka dorasta i z czasem się zmienia. I myślę, że to mi się najbardziej podoba.

Z gramatyki i stylistyki nie mam co się czepiać, właściwie to jest miły powrót do tego, co znane - do narracji w czasie przeszłym i w trzeciej osobie. Podoba mi się także motyw powieści w powieści, zwłaszcza, kiedy Cath cytuje własne fanfiki.

Myślę, że "Fangirl" to jednak nie jest pozycja dla każdego. Dla kogoś, kto nie jest zaznajomiony z fandomem dzieła kultury popularnej, może to być książka lekko niezrozumiała. Ale mimo wszystko zachowuje dobrą równowagę między wątkami dotyczącymi dorastania, problemów, z którymi borykają się młodzi ludzie na studiach, a pomiędzy tym światem fandomowym, światem pasji. Moim zdaniem jest to fajna i miła propozycja na taki jesienny weekend. Ode mnie ocena [mocne] 8/10, czyli bardzo dobra
Share:

sobota, 17 października 2015

Imigranci (2015)

Przyznaję, że odkąd w mediach pojawiły się doniesienia o kryzysie migracyjnym w Europie, to czekałam na film lub książkę, które poruszą taki problem. I właśnie niedługo w kinach pojawi się francuski film "Imigranci" - ja natomiast dzięki uprzejmości dystrybutora mogłam obejrzeć go w polskiej wersji. I także z racji wykształcenia lubię bardzo filmy, które poruszają problemy społeczne. A ten zrobił to moim zdaniem bardzo dobrze. Bo patrzy na problem oczami nie Europejczyków, a właśnie ludzi, których dotknął problem ucieczki z własnego kraju - z różnych powodów.
Źródło: filmweb.pl
Film "Imigranci" opowiada historię żołnierza ze Sri Lanki, bojownika Tamilskich Tygrysów, który ucieka nielegalnie do Francji wraz z pewną kobietą oraz małą dziewczynką. Cała trójka zaczyna udawać, że jest rodziną, dzięki czemu trafiają do lokalu socjalnego. Dheepan znajduje pracę jako dozorca, a dziewczynka, Illayal, trafia do szkoły, do klasy, w której będzie mogła nauczyć się języka i przystosować się do innej kultury, panującej w Indiach. Jedynie Yalini, która znajduje pracę jako sprzątaczka i opiekunka schorowanego mężczyzny, nie jest do końca zadowolona i marzy się jej wyjazd do kuzynki, która mieszka w Wielkiej Brytanii. Okazuje się, że Francja nie jest wcale rajem na ziemi, a za to zaczynają się pojawiać różne problemy.

Temat bardzo na czasie i widziany z perspektywy ludzi, których dotyczy problem migracji - nie zaś z perspektywy europejskiej (choć i ta jest ważna). Moim zdaniem film bardzo trafnie porusza problemy dotyczące imigrantów, a tych jest całe mnóstwo. Przede wszystkim urzekło mnie to, że nie jest to historia w stylu "przeszliśmy piekło, szliśmy kawał drogi, spotkało nas wiele nieszczęść, ale teraz będziemy żyli sobie długo i szczęśliwie". Tutaj teoretyczny happy end to właściwie dopiero początek opowieści. Szybko się przekonujemy, że pewne bariery są trudne lub wręcz niemożliwe do pokonania: bariera języka, brak zrozumienia obcej kultury, dostosowanie się do nowych warunków, wreszcie zdobycie zaufania miejscowych ludzi, a także zaufanie głównych bohaterów do nich - i chęć uwierzenia w to, że nie każdy napotkany człowiek jest zły i pragnie wykorzystać ich niewiedzę czy brak dostosowania się do nowych warunków.

Podoba mi się również koncept głównych bohaterów - wprawdzie oni tylko udają rodzinę po to, aby móc bezpiecznie zamieszkać we Francji, ale z czasem te relacje rzeczywiście się pogłębiają. Szybko okazuje się, że główni bohaterowie mają tylko siebie nawzajem w obcym kraju. Illayal dopiero uczy się języka, trudno jest jej zdobyć przyjaciół, nawet reaguje agresją. Dheepan, były żołnierz, musi nagle całkowicie zmienić zawód - zostaje dozorcą bloku, w którym mieszka, w dodatku różni ludzie proponują mu nie do końca uczciwe interesy. Zdaje się, że najtrudniej ma Yalini, która najsłabiej zna język, a w dodatku praca, którą ma, nie jest jakąś pracą jej marzeń. Nie rozumie także tutejszej kultury.

Film Jacquesa Audiarda łączy również bardzo dobrze wątki społeczne z obyczajowymi, miłosnymi, czy nawet sensacyjnymi - nic nie jest bowiem wplecione na siłę, ani nie przysłania głównego problemu i morału całego filmu. To, że z czasem główni bohaterowie się w sobie zakochują, zdaje się być dość oczywiste, jednak jest to pokazane w sposób, rzekłabym, naturalny i jest jednym z sympatyczniejszych wątków tego dramatycznego filmu.

Jedynie z wad mogę powiedzieć, że moim zdaniem film jest ciut za długi. Dziewięćdziesiąt minut spokojnie by wystarczyło na opowiedzenie całości. Ale i tak moim zdaniem film dobrze się ogląda. Nie przesadza z wątkami dramatycznymi, czy sensacyjnymi, a nawet jest w nim miejsce na artyzm.

Ogólnie film Jacquesa Audiarda mogę polecić każdemu. Temat jest bardzo chwytliwy, a film pokazuje całą sytuację imigrantów od tej drugiej strony. Polecam film szczególnie tym ludziom, którzy może nie wiedzą za wiele o imigrantach, którzy szukają czegoś, by się dowiedzieć, jak oni chcą przeżyć w Europie. Jednocześnie obrazek ten nie jest przecukrzony i pokazuje, że Europa nie jest rajem na ziemi, a i sami przybysze muszą się mierzyć z wieloma problemami, chociażby tymi dotyczącymi odmienności kulturowych. Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto zobaczyć - ja mówię, że warto pójść do kina. Szczerze polecam, a film dostaje ode mnie mocne 8/10, czyli bardzo dobry.  
Share:

poniedziałek, 28 września 2015

Nowe bajki na Cartoon Network, nowa jakość, czyli nie wszystko stracone?

Ten tekst nie będzie typową recenzją. Mógłby być, ale jednak uważam, że temat jest dość szeroki, by omawiać go tylko przy okazji recenzji jednego serialu. Mowa o Cartoon Network i serialach, które obecnie są emitowane na tej stacji. Stacja, która dla wielu jest symbolem dzieciństwa, dla innych zaś stała się symbolem powolnego upadku i zaniżania jakości prezentowanych treści. Ale może od początku.

Cartoon Network w polskiej wersji jest nadawany od 1998 roku. Wcześniej był dostępny w wersji anglojęzycznej na platformach satelitarnych. Dla mnie - symbol czegoś nieosiągalnego, bowiem będąc dzieckiem niestety nie doświadczyłam dobrodziejstwa satelity, musiałam się ograniczać do tego, że bajki z ukochanej stacji widziałam u rodziny lub przegrane na VHS. Kiedy wreszcie było nas stać na satelitę, która oferowała Cartoon Network, przeżyłam wielkie rozczarowanie. Co się stało?

W pierwszej chwili pomyślałam: może już byłam za stara, miałam w końcu już około 17 lat. Ale z drugiej strony jestem wciąż osobą, która lubi bajki, pomimo ćwierci wieku na karku. Nie widzę w tym nic zawstydzającego czy niezwykłego (całkiem sporo ludzi z mojego pokolenia tak ma). Ale właśnie swego czasu na Internecie krążył taki oto wykres:
"Dlaczego przestałem/am oglądać Cartoon Network? 1. Stało się gówniane, 2. Dorosłem/am" Źródło: knowyourmeme.com
I coś w tym niestety było. Swego czasu Cartoon Network zaczęło emitować mnóstwo kreskówek, które może i docierały w jakiś sposób do najmłodszych, ale nie były one z całą pewnością dla całej rodziny. Nie uczyły niczego, nie były nawet zabawne na swój sposób, poza tym postacie potrafiły tylko krzyczeć, a momentami nawet seplenić (i z tego powodu nie pokazywałabym takich bajek dzieciom, zwłaszcza takim, które dopiero są na etapie uczenia się mowy i języka).

Doszłam do takiego etapu, że nawet widząc bajki, które oglądali (oglądają) moi siostrzeńcy, stwierdziłam, że poddaję się. Nie będę oglądać takiej papki. I czemu nie można wrócić do ciekawszych bajek? Aż tu przyszły przynajmniej dwie pozycje, dzięki którym zmieniłam zdanie.

Jakiś czas temu ludzie zachwycali się jeszcze serialem "Pora na przygodę". Do mnie jednak on nigdy nie dotarł, głównie przez kreskę, która jakoś mnie odrzucała. W dodatku chyba czynnikiem decydującym było to, że twórcy potwierdzili teorię fanowską, że akcja toczy się w świecie po wojnie nuklearnej. Jakoś... Teorie fanowskie są dobre, póki pozostają teoriami fanowskimi.

Postacie z serialu "Pora na przygodę". Źródło: www.poranaprzygode.wikia.com
Kolejnym takim serialem, który właśnie został już okrzyknięty jako kultowy, został Steven Universe. Początkowo widziałam jedynie kilka odcinków z moimi siostrzeńcami, a gdy komentowałam zachowanie głównego bohatera, to usłyszałam od młodszego "Bo to jest Steven, on taki jest." Machnęłam jakoś ręką, póki nie tumblr i jego zachwyt nad serialem. Zwykle trzymam takie wiadomości na dystans, ale sporo osób mówiło, że to fajna bajka, więc postanowiłam spróbować. I wiecie co? Jestem zadowolona. Nie chciałabym jednak tu zamieszczać całej recenzji serialu, bowiem jeszcze się on nie skończył.

Steven Universe ma 10 lat, jest radosnym i wrażliwym chłopcem, który chętnie spędza czas na dworze, a także przechadzając się po rodzinnym Beach City i bawiąc się z przyjaciółką, Connie. Jednakże Steven jest tak naprawdę pół-człowiekiem, pół-Klejnotem. Klejnoty to magiczne istoty z kosmosu. Przed wieloma laty czwórka z nich: Rose Quartz (czyli różany kwarc), Granat, Ametyst i Perła opuściły swoją rodzinną planetę i osiedliły się na Ziemi. Rose związała się z Gregiem Universem, człowiekiem, a żeby urodzić Stevena, porzuciła swoją fizyczną formę. Steven jest wychowywany przez resztę Klejnotów, Granat, Ametyst i Perłę, uczy się także, jak korzystać ze swojej mocy.

Może bajka momentami absurdalna, tak też wygląda i brzmi, ale jednak jest niejako powrotem do tego, co kiedyś kochałam w bajkach - wyważenie radosnych przygód z rzeczami trudnymi, nierzadko dość mrocznymi. Kreskówka ta porusza dość trudne tematy, jak śmierć bliskiej osoby, radzenie sobie z przeszłością, własnymi lękami i uczuciami. A przy okazji Steven, choć przez wielu krytykowany, moim zdaniem jest jedną z lepiej wykreowanych postaci dziecięcych. Nie kozaczy, nie jest dojrzały ponad swój wiek, nie próbuje się popisywać czy zaimponować komukolwiek i wreszcie zachowuje się tak, jak zachowuje się przeciętny 10-latek - może i jest momentami irytujący, ale dzieci w tym wieku takie są.

Historia Klejnotów jest również ciekawa, ale nie chcę za bardzo jej tu opisywać, bo musiałabym wiele rzeczy spoilerować. Ale podoba mi się w nich to, że Klejnoty nie są postaciami bez wad. Niby są kreowane na superbohaterki, ale nie potrafią np. żyć z innymi ludźmi, separują się od nich.

Jedno jest pewne - Stevena mogę polecić każdemu. Obojętnie, czy ktoś jest maluchem, czy jest już "w wieku, w którym się nie ogląda bajek". Jest to serial, który bawi i jednocześnie uczy. Zapewnia też dobrą dawkę mroku - w końcu o to chodzi w bajkach, by jednak nie były przesłodzone.

Główni bohaterowie kreskówki. Od lewej: Granat, Steven, Ametyst i Perła. Źródło: www.steven-universe.wikia.com
Jeśli jednak mowa o mroku, to całkowitym zaskoczeniem był dla mnie krótki serial "Za bramą ogrodu" ("Over the Garden Wall"). Wyprodukowany w tamtym roku, bardzo krótki, jak na Cartoon Network - tam w końcu bajki potrafią lecieć latami, mieć po kilka sezonów. Tutaj całość to dziesięć odcinków, które łącznie trwają około 100 minut (czyli wiele filmów trwa znacznie dłużej). W oryginalnej wersji głównemu bohaterowi, Wirtowi, głosu udziela Elijah Wood, a w polskiej wersji jest to Maciej Musiał.

O czym jednak opowiada ta bajka? Ma właśnie iście baśniowy klimat - w tajemniczym i mrocznym lesie zgubili się dwaj chłopcy, bracia - nastoletni Wirt i mały Greg. Przebrani w dziwaczne stroje próbują odnaleźć drogę do domu. Mogą liczyć na pomoc dziewczyny zamienionej w drozda, Beatrice i tajemniczego Drzewiarza.

Kreskówka ta ma dość ciekawą kreskę, taką trochę "dziecięcą" i klimatem bardziej przypomina klasyczne baśnie braci Grimm. Momentami dość mroczne, pełne symboliki, a końcowe odcinki całkowicie mnie zaskoczyły. Nie będę jednak również zdradzać, dlaczego, ponieważ w ten sposób dałabym mocne spoilery. Naprawdę polecam, całość można spokojnie ogarnąć w jedno popołudnie, a i polska wersja jest dość przyzwoita.

Bajka ta wyróżnia się czymś, czego dawno już nie spotkałam - właśnie mrokiem. Mówi się, że baśnie powinny właśnie trochę przerażać, bo w ten sposób pełnią one swoją rolę edukacyjną - boimy się, wiemy, za co ktoś otrzymał daną karę lub dlaczego spotkało go coś złego, ale w ostateczności dostajemy dobre zakończenie i morał.  I właśnie taki jest ten serial, Poleciłabym go jednak dla nieco starszych dzieci, chociażby ze względu na to, że niektóre odcinki mogą budzić spory niepokój.
Plakat do serii. Również nie będę mówić, z czego wynika dość nietypowy wygląd postaci, trzeba się o tym samemu przekonać. Źródło: filmweb.pl

Podsumowując, dzięki nowym kreskówkom na Cartoon Network, a także na Nickeleodonie (mam tu na myśli głównie Legendę Korry) nie tracę nadziei na jakieś pozytywne zmiany w twórczości dla dzieci. I właśnie naszła mnie refleksja, także związana z niedawnym zakończeniem Soul of Gold, że liczę, że ta moda jakoś pozytywnie wpłynie na twórczość z innych krajów. Przykładowo bowiem przy anime widać, że Japończycy wciąż są konserwatywni w pewnych kwestiach, boją się odejść od schematu, czy ukazać trudne tematy. A niby tak wzorują się na amerykańskich kreskówkach. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że i tak moda do nich dotrze. A na deser filmik z opinią Douga Walkera, z którą również się zgadzam.


Share:

niedziela, 27 września 2015

Saint Seiya: Soul of Gold (2015)

Może zacznę od tego, że moja relacja ze światem Saint Seiyi przypomina trochę moją relację z brytyjskim serialem „Doctor Who” – ciągle po prostu się łudzę, że jakimś cudem obie te serie się poprawią, nawet jeśli na to się w ogóle nie zapowiada. Tak samo miałam z „Soul of Gold”, z którym wiązałam wielkie nadzieje, zwłaszcza sugerując się opisami – anime poświęcone Złotym Rycerzom z klasyka, będą interakcje, będą flashbacki, a fabuła brzmiąca lekko jak zarys jednego z fanfików? Ciut ryzykowne, ale i tak wiedziałam, że spróbuję. Co otrzymałam w ostatecznym rozrachunku? Duże rozczarowanie.
Źródło: filmweb.pl
Fabuła Soul of Gold jest równoległa do fabuły Elizjum. Po poświęceniu się Złotych Rycerzy przy Ścianie Płaczu w tajemniczy sposób zostają oni ożywieni w Asgardzie. Aiolia, próbując się dowiedzieć, co się stało, spotyka niejaką Lyfię, która twierdzi, że była służącą Hildy Polaris. Dziewczyna chce, aby pomóc jej w walce z Andreasem Riise, który przejął władzę w Asgardzie podczas choroby Hildy. Lyfia uważa, że tak naprawdę Andreas jest złym władcą, który coś knuje. Po namowach Aiolia postanawia jej pomóc.

Należy zacząć od dość ważnej i ciekawej rzeczy, o której się dowiedziałam całkiem niedawno. Myślę, że jest to kluczem do zrozumienia pewnych praktyk i rozwiązań twórców anime wszelkiego rodzaju. Zapewne kojarzycie serie w stylu My Little Pony, Transformers, czy Monster High. Łączy je jedno – seriale czy filmy animowane są tylko dodatkiem do sprzedaży lalek, figurek, czy innych gadżetów związanych z danym tytułem. To teraz wyobraźcie sobie, że w Japonii praktycznie taki proceder rozciąga się na wszystkie anime, z wyjątkiem chyba Studia Ghibli, które zarabia na siebie dzięki produkcjom filmów samym w sobie. Dokładnie tak – mówiąc, że Soul of Gold powstało, by zareklamować grę czy figurki Złotych Rycerzy w Boskich Zbrojach nie jest jakimś wielkim odkryciem, czy zdziwieniem. Choć co ciekawe, przez ten proceder często producenci japońscy nie mogą dogadać się ze studiami europejskimi czy amerykańskimi, które chciałyby kupić licencję na dane anime. Przeważnie Japończycy są zdziwieni, że Europejczycy czy Amerykanie chcą jedynie anime, bez figurek, bez gadżetów, argumentując to tym, że utrzymają się z reklam.

I w zasadzie nie ma w tym nic złego, w końcu każdy chce zarobić, ale... W przypadku Soul of Gold mogliby się bardziej postarać, żeby to jakoś „ukryć”, żeby zrobić produkt dobry sam w sobie, a nie tylko jako fajną, długą reklamę dla figurek, czy gry. Myślę, że z tego wynikają wszelkie problemy związane z tą produkcją. A trochę ich jest i zacznę od ich wymienienia, by potem przejść do dobrych stron serialu.

Przede wszystkim największym grzechem już samej produkcji jest mała liczba odcinków. Soul of Gold liczy ich raptem trzynaście. To jest optymalna liczba, jeśli chodzi o krótkie anime o niezbyt skomplikowanej fabule, z niewielką ilością wątków oraz z niedużą liczbą postaci. Niestety, pomimo małej liczby odcinków brakuje pozostałych tych rzeczy, które mogłyby sprawić, że anime będzie lekkie do oglądania, a zarazem zapadnie w pamięć.

Zacznijmy od fabuły (w miarę bezspoilerowo). Ciężko mi uniknąć porównań z Doctorem Who. W tym brytyjskim serialu, zwłaszcza w ostatnich sezonach, zaczęła mi przeszkadzać tendencja głównego scenarzysty do zaczynania wątków i niekończenia ich w żaden sposób, ani nawet nawiązywania do nich. Podobną rzecz mieliśmy w Soul of Gold. W pewnym momencie wątków zrobiło się wręcz za dużo, fabuła zaczęła się gmatwać i niestety wyszło to, co przeczuwałam – część z wątków została nierozwiązana lub rozwiązana w niezbyt satysfakcjonujący sposób. Mam tu na myśli chociażby wątek obudzenia Boskich Zbroi – wytłumaczony bardzo pobieżnie i nie do końca wyjaśniający wszystko. A w związku z nim – wątek sztyletu, którym miała być zamordowana Atena. Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli powiem, że nie zostało wyjaśnione, co się z nim stało. Podobnie wątek blizn/plam – czy jest wyjaśnione, czym one właściwie są, czemu u jednych się pojawiają, a u innych nie? Ależ skąd! Kim tak dokładnie jest Lyfia? Także nie ma żadnego wyjaśnienia. Dlaczego wszystkie tropy, symbole, imiona sugerują Ragnarok, a nic się takiego nie zdarza? A po co komu jakieś wyjaśnienia... I to jest chyba moja największa bolączka, jeśli chodzi o Soul of Gold. Niekończenie wątków, które zostały rozpoczęte. A to nie jedyna wada.

Jak już wspomniałam, mała liczba odcinków przynosi skutki również w przypadku postaci. Tu przyznaję, że bardzo się rozczarowałam, także ze względu na tak zwany „false advertising”, tj. mówiono o tym, że np. Złoci Rycerze będą mieli swoje flashbacki, dowiemy się czegoś o ich przeszłości, będzie więcej interakcji. Niestety, brak czasu oraz fabuła sama w sobie (Złoci zostali kolejno pokonywani) nie pozwalały na to, aby w zamierzeniu naprawdę fajne rzeczy zostały zrealizowane. Flashbacki mieliśmy tylko w przypadku kilku Rycerzy (a i przy nich było narzekanie fandomu, że postacie są przez to OOC, choć w późniejszej części recenzji spróbuję obronić naszych ulubieńców), interakcji też na lekarstwo, wreszcie takie nieco chamskie mruganie okiem do widza, sugestie rzekomych pairingów, tylko po to, aby je za moment rozwalić. W ostateczności Złoci Rycerze z klasyka to dalej enigma – co poniekąd może być zaletą dla ludzi tworzących fanfiki.

Do tego zakończenie całości. Ostatni odcinek niemal doprowadził mnie do płaczu i to nie tylko ze względu na to, co się stało, ale ze względu na poziom zażenowania. Był on strasznie nierówny. Nie cierpię nadmiaru patosu, a tutaj na jego brak nie mogliśmy narzekać, w przynajmniej pierwszej połowie. A gdy patosu jest za dużo, wychodzi po prostu... Coś dość żałosnego, na co nawet ciężko patrzeć. A potem... No cóż – bezspoilerowo – to chyba dalej trzeba tworzyć fanfiki, jeśli chcemy mieć jakikolwiek happy end...

Jeszcze inna rzecz to Asgard sam w sobie i Lyfia, jedna z głównych postaci. Właściwie Asgard nie podobał mi się już w klasyku z tego względu, że tam jakby czas zatrzymał się w średniowieczu (choć zapewne znajduje się on w Skandynawii), a sądząc chociażby po ubraniach niektórych Złotych Rycerzy, akcja toczy się ewidentnie w latach 80. XX wieku. Co do Lyfii... Cóż, można ją kochać, można ją nienawidzić, mi zaś przez większość czasu pozostała obojętna. Rozumiałam przynajmniej początkowo jej rolę, ale czym dalej, tym bardziej było mi obojętne, co się z nią stanie, a to chyba jest najgorsze, co mogę myśleć o danej postaci – czyli totalna obojętność wobec dalszych losów. Mnie ona ani nie ziębiła, ani nie grzała. Jednakże przyznaję, że nie do końca rozumiem decyzję twórców o jej wprowadzeniu, kiedy mieliśmy Hildę i Freyę.

Z rzeczy częściowo wadliwych – animacja i kreska. Dlaczego tylko częściowo, skoro ewidentnie było widać tutaj „quality animation”? Ano dlatego, że ponownie Japończycy zrobili zabieg „tutaj dajemy wersję demo, a na DVD wyjdzie ta poprawna”, jak to miało miejsce w przypadku Sailor Moon Crystal. Dla nich jest to dość normalne, dla widzów zachodnich – lekko niezrozumiałe, delikatnie mówiąc. I właśnie dlatego z oceną animacji wolę się wstrzymać, ponieważ kadry z odcinków na DVD prezentują się bardzo przyzwoicie.

Ale żeby nie poprzestać tylko na wad, to w końcu przejdę do zalet serii. Wprawdzie tych jest znacznie mniej, ale to nie znaczy, że ich nie ma. Po pierwsze – mimo tego, że o postaciach dalej nie wiemy zbyt dużo (i to wynika głównie z ich ilości), to jednak o Złotych Rycerzach wiemy więcej, niż wcześniej. W klasyku mieliśmy tylko zarysy charakterów, a w Soul of Gold w przypadku co niektórych postarano się o jakieś rozszerzenie. Do gustu więc przypadły mi odcinki, w których to Aiolia mówił o swoich uczuciach wobec brata, czy kiedy Shura mówił o tym, że ma wyrzuty sumienia, że musiał zabić Aiolosa. Bo właśnie tego mi zawsze brakowało, jakiejś refleksji na temat tego, jak się z czymś takim można w ogóle czuć. W Soul of Gold tutaj to mamy, przynajmniej częściowo. Porównując z klasykiem, jest naprawdę lepiej – wiemy, czym np. kieruje się Aldebaran, widzimy porywczość Milo w większym wydaniu, a nawet Camus okazuje jakieś uczucia.

Z nowych postaci, które zostały wprowadzone, generalnie do gustu przypadli mi nowi Święci Wojownicy, a także sam Andreas Riise, który jest dość ciekawym wrogiem, który ma obmyśloną strategię przede wszystkim. A też brawa dla twórców za to, że do pewnego momentu wcale oczywistym nie było, kto tu naprawdę jest tym złym. Osobiście chciałabym wiedzieć więcej o nowych Świętych Wojownikach, bo jednak nie o wszystkich dowiedzieliśmy się dużo. Mimo to jakoś bardziej ich polubiłam niż tych z klasyka.

W Soul of Gold pojawiło się też coś, czego bardzo mi brakowało zwłaszcza w Hadesie – czyli strategia. Moje ulubione odcinki to te, w których Złoci Rycerze wykazywali się umiejętnością strategicznego myślenia, współpracy i przemyślanego ataku – bardzo miła odmiana w świecie Saint Seiya (nie licząc The Lost Canvas). I pomimo błędów w animacji ataki (w tym i nowe) prezentują się całkiem nieźle.

Jedno mnie jednak zadziwiało, a mianowicie reakcje fandomu na kolejne odcinki, które jednoznacznie mówiły, że dana postać jest niekanoniczna. Przedstawiając argumenty, odnosiłam silne wrażenie, że oglądałam inne anime, zwłaszcza w przypadku klasyka. Narzekano np. na Dohko, który pomimo swojego wieku okazał się wyluzowany (co przecież jest zgodne z kanonem, przynajmniej w jakiejś części), a także na narwanego Milo (również żadna nowość). W przypadku części postaci po prostu ich charaktery były zgodne z kanonem, a przypadku innych, jak Death Mask – ciężko było cokolwiek powiedzieć w klasyku, tak więc dorobiono jakieś cechy charakteru (jedyny błąd przy jego postaci to taki, że nie ma pokazanego momentu przejścia przy zmianie charakteru). Dlatego ciężko tu zarzucić postaciom bycie „out of the character”.

I tym samym nie można się przyczepić braku kanoniczności względem głównej fabuły, co widać zwłaszcza po ostatnim odcinku. (Nie)stety, wszystko trzyma się kanonu, choć czasem chciałoby się nieco innych rozwiązań. Może jedynie rzecz z Boskimi Zbrojami jest nie do końca zgodna z kanonem i troszkę za mało widziałam powiązań w postaci chociażby wspominania jakichś konkretnych wydarzeń czy osób.

Do plusów „technicznych” mogę też zaliczyć muzykę. Może soundtrack nie zapada aż tak w ucho, jak np. ten z The Lost Canvas, ale cover „Soldier Dream” moim zdaniem można zaliczyć do bardzo udanych.

Podsumowując, Saint Seiya: Soul of Gold była serią z wielkim potencjałem i z wielką szansą na poprawienie tego, co nie dopilnował Kurumada. Wykorzystywała również najpopularniejsze postacie w fandomie, czyli Złotych Rycerzy. Niestety, potencjał ten został zaprzepaszczony głównie przez małą liczbę odcinków. Żeby mogło być lepiej, moim zdaniem odcinków powinno być przynajmniej 2 razy więcej – nie za dużo, ale jednocześnie nie za mało. Czy warto obejrzeć? Wszystko zależy od oczekiwań widza. Jeśli ktoś zadowala się jedynie walkami, to seria powinna mu odpowiadać. Jeśli oczekuje czegoś więcej – raczej nie. Na dzień dzisiejszy ocena ogólna to 6/10, czyli niezłe (głównie jednak z sentymentu, zobaczymy, czy ta ocena przetrwa próbę czasu, czy być może ją zmienię).
Share:

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Halt and Catch Fire - sezon drugi (2015)

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!

Przyznaję, że już traciłam nadzieję na to, że świetnie zakończony sezon pierwszy tego wspaniałego i dobrze zrealizowanego serialu będzie miał swoją kontynuację. Obawiałam się klątwy seriali z Lee Pacem, bowiem każdy serial z nim, choćby był bardzo dobry, został anulowany. Dostaliśmy jednak sezon drugi, którego nie mogłam się doczekać. I co otrzymaliśmy? Moim zdaniem sezon nieco gorszy od poprzedniego, ale również mający swoje zalety. Przy czym ostrzegam, w dalszej części recenzji mogą znajdować się spoilery zwłaszcza dotyczące zakończenia.
Źródło: filmweb.pl
Akcja sezonu drugiego rozpoczyna się rok po zakończeniu poprzedniego sezonu. Mamy rok 1985, a przy tym - mnóstwo zmian. Cameron założyła własną firmę - Mutiny, zajmującą się grami online, razem z nią pracuje Donna. Cardiff Electric upada i tym samym Gordon zostaje bez pracy, ale z pewnym pomysłem na swój biznes. A tymczasem Joe spotyka dawną znajomą, Sarę, której się oświadcza. MacMillan zaczyna także pracować dla ojca Sary, który jakby żąda dowodów miłości do niej. Ponownie jednak drogi bohaterów się krzyżują. Cameron rozważa, czy Mutiny, które ewoluuje w platformę społecznościową, powinno być sprzedane większej firmie.

Myślę, że łatwiej będzie mi mówić o wadach serialu, niż o zaletach. Przede wszystkim wadą jest to, że wprowadzono kilka wątków na raz, a w praniu wyszło, że tylko jeden, czyli Mutiny, jest najważniejszy, a reszta była traktowana po macoszemu. Pierwszy przykład z brzegu: wątek Sary i jej związku z Joe. Zapowiadała się kolejna silna postać kobieca, jak Cameron i Donna. Było powiedziane, że jest dziennikarką, że pisze jakiś ciekawy artykuł i że zna Joe ze szkoły. Wyszło... No cóż, pani ta została ograniczona niestety do roli dziewczyny (a później przez krótko żony) Joe i córki swojego bogatego ojca. Bo właśnie Jacob Wheeler prezentuje się o wiele lepiej, jako ciekawa konkurencja dla Joe, można o nich powiedzieć "trafiła kosa na kamień", bo Jacob momentami jest o wiele bardziej bezwzględny. Śmiało można powiedzieć, że jest to jedna z ciekawszych postaci tego sezonu. Niestety, tego samego nie da się powiedzieć o jego córce. Niechętnie przyznaję, że ucieszyła mnie scena, w której wyszło, że Joe i Sara wzięli rozwód. Może Joe początkowo zmienił się przy niej, ale jakoś do siebie nie pasowali. Drugi takim wątkiem potraktowanym po macoszemu jest Gordon. Pojawia się bowiem wątek jego choroby (uszkodzenie mózgu powodujące zaniki pamięci), co można było rozwinąć bardzo ciekawie, a w ostateczności wyszło, że Gordon był jakby w tle, a nawet jego przelotny romans nie był czymś ciekawym. Kryzys w małżeństwie z Donną to też nie nowość.

Za to zdecydowanie zyskują Donna i Cameron - okazuje się, że te dwie panie są w stanie dogadać się ze sobą i świetnie współpracować, co pokazują niejednokrotnie w tym sezonie. Wprawdzie to Donna reprezentuje tę stronę bardziej rozważną, a Cameron - tę bardziej uczuciową, emocjonalną (co wychodzi także przy nieudanym związku z Tomem), ale dopełniają się i pokazują, że nie potrzebują faceta (świetna jest scena, w której to właściciele wielkiej firmy są zdziwieni, że mają do czynienia z kobietami). Wprawdzie muszą się dotrzeć, ale w ostateczności to one najbardziej zyskują na tym sezonie. Podobnie podoba mi się wątek Boswortha, wprawdzie ciągnięty bardziej w tle, ale również ciekawy, pokazujący jego inną stronę, niż tę szefowską. Myślałam też początkowo, że Joe poprzez "zmianę" charakteru stanie się jakąś postacią poboczną, może nawet lekko "out of the character", ale końcówka serialu pokazała, że jest zdecydowanie inaczej.

A największe plusy? Chyba to, co przy poprzednim sezonie. Ujęcie perspektywy historycznej, pokazanie czegoś, co dzisiaj dla wielu ludzi jest czymś codziennym, a wtedy było czymś pionierskim, jak gry online, chaty, nawiązywanie znajomości przez Internet (i niestety również ta ciemna strona tych znajomości i zagrożenia, jakie mogą nosić), a także hackowanie, czy wreszcie pokazywanie, jak działają wirusy komputerowe i jakich szkód mogą narobić - wbrew temu, co było mówione w jednym z archiwalnych filmików na temat komputerów firmy Elwro, że zabezpieczenia są wystarczające dla obrony komputera przed zewnętrznymi wirusami. Dzisiaj jest to coś oczywistego i patrzymy na to z uśmiechem, ale wtedy to takie oczywiste nie było. I myślę, że to jest najlepsze w tym serialu.

Szczerze, momentami serial był jednak na tyle nudny, że zastanawiałam się, czy na pewno chciałabym sezonu trzeciego. Jednakże znowu ostatni odcinek zostawił nas z otwartą furtką, dzięki czemu widz chce wiedzieć, co będzie dalej. jak się potoczą losy naszych bohaterów w Kalifornii? Oby twórcy zechcieli wyprodukować kolejny sezon. Ja osobiście zaś z góry przepraszam za to, że tego sezonu nie tłumaczyłam - raz, że czasowo niezbyt mogłam sobie na to pozwolić, a dwa - w międzyczasie wyszło, że chyba także sezon drugi ma być nadawany na CBS Europa. Ja mimo wszystko chcę ciągu dalszego. I będę czekać. A sezon drugi dostaje ode mnie notę nie co gorszą, czyli 7,5/10, to jest bardzo dobry z minusem
Share:

sobota, 25 lipca 2015

Sailor Moon Crystal (2014-15)

Właściwie trochę trudno pisać mi o tym tytule. Bo jest to dla mnie coś przełomowego, być może, gdyby nie nadawana na Polsacie w latach 90. "Czarodziejka z Księżyca", to w ogóle nie zainteresowałabym się anime. Dlatego też z wielkim zainteresowaniem śledziłam informacje na temat tego, że miał się ukazać reboot tego słynnego anime, z nową kreską, animacją i przede wszystkim - z zupełnie inną fabułą, bardziej zbliżoną do mangi. Co otrzymaliśmy? Z pewnością produkt niepozbawiony wad, ale jednocześnie z fascynującym podejściem fandomu do pewnych kwestii, które właściwie mogą się wydawać absurdalne.
Źródło: filmweb.pl
Usagi Tsukino ma 14 lat, chodzi do gimnazjum i jest generalnie szczęśliwą nastolatką. Ma swoje wady, jest płaczliwa, momentami nieznośna, a czasem jej oceny pozostawiają wiele do życzenia. Wszystko zmienia się, gdy spotyka gadającą kotkę, Lunę, która mówi jej, że jest tak naprawdę wojowniczką, reinkarnacją księżniczki Serenity, która kiedyś mieszkała na Księżycu. Od tej pory Usagi wraz z innymi wojowniczkami ma walczyć o sprawiedliwość na tym świecie.

Fabuła zamyka się w 26 odcinkach, które streszczają ponad 80 odcinków starego anime, obejmujących dwa pierwsze wątki. Widać więc, jak bardzo fabuła starego anime mogła się różnić. Przede wszystkim w klasyku z lat 90. widoczna była powtarzalność pt. w mieście grasuje potwór - Usagi i inne wojowniczki walczą z nim - zwycięstwo. Mi jako dziecku nie przeszkadzało to (być może dlatego, że dzieciom podoba się taka powtarzalność), ale po latach zaczęłam dostrzegać wady. I właśnie Sailor Moon Crystal te wady fabularne poprawia.

Akcja jest o wiele bardziej zwarta, dzieje się zdecydowanie szybciej i jest sprawniej poprowadzona. Tylko kilka pierwszych odcinków pokrywa się z tym, co mieliśmy w starym anime. Dalej niemal wszystko się rozjeżdża. Różnic jest jednak na tyle dużo, że nie w sposób pisać o nich wszystkich w jednej, dość krótkiej recenzji. I moim zdaniem niemal wszystkie zmiany fabularne czy zmiany charakterów postaci wypadają na korzyść. Wprawdzie dzieje się to kosztem comic reliefów, ale część rzeczy przy tym jest o wiele bardziej dojrzalsza, a także mamy okazję na to, by poświęcić uwagę poszczególnym postaciom i relacjom między nimi. Niektórzy irytowali się, bo Usagi bardzo dużo swojej uwagi poświęcała Mamoru, jednakże należy zrozumieć, że mamy do czynienia z zakochaną nastolatką, przeżywającą swoją pierwszą miłość. A więc takie rzeczy, jak tęsknota za ukochanym czy ciągłe myśli o nim są całkiem normalne. Nie znaczy to, że Usagi przez to jest gorszą postacią. Nie straciła w sobie nic z tamtej wojowniczki, która chciała walczyć o dobro i sprawiedliwość do samego końca. A to jest najważniejsze.

Żeby jednak opisać szczegółowo wszystko, musiałabym niestety sporo spoilerować. Dziwi mnie jedynie postawa oburzenia, zwłaszcza amerykańskiego fandomu, że sporo rzeczy zostało pozmienianych i "nie jest jak w oryginalnym anime". Przy niektórych postach wyrażających zbulwersowanie widać było, że ludzie ci nie znają mangi, a co gorsza (a zarazem ciekawsza), nawet nie chcą zajrzeć do artykułów, które mówią o tych różnicach. Nieznajomość źródła moim zdaniem nie jest wymówką, a twórcy nie obiecywali, że będzie to kropka w kropkę to samo anime, które było w latach 90. Generalnie jednak pod względem fabularnych nie mam żadnych zarzutów.

Co bardziej boli? Animacja i kreska, określone już jako "quality animation". Fakt faktem, gdyby śledzić odcinki klatka po klatce, można znaleźć wiele błędów, krzywe i nieproporcjonalne postacie, ale jednakże te błędy poprawione w wersji Blu-Ray (swoją drogą, dobra zagrywka, żeby kupić wydanie Blu-Ray), ale ja osobiście nie mogłam przeboleć momentu transformacji. Jak dla mnie wygląda po prostu jak żywcem wzięty z gry komputerowej (niepotrzebne wstawki CGI), w dodatku jest za długi i ma niedobraną muzykę. Dlatego po pewnym czasie zaczęłam go pomijać.

Kolejną wadą, choć może nie jakąś uciążliwą, ale jednak, jest moim zdaniem emisja - odcinki były co dwa tygodnie, dlatego emisja trwała aż rok. Wynikało to z formy nadawania, czyli ONA - odcinki pokazywały się w Internecie, na oficjalnym kanale, miały gotowe napisy w kilku językach, w tym angielskim.

Mi osobiście Sailor Moon Crystal przypadła do gustu. Graficznie to może nie jest żadne cudo, bo kreska pani Takeuchi sprawdzała się w mandze, ale niekoniecznie w anime, jednakże bardzo nadrabia ono fabułą, jest dojrzalsze i zwyczajnie ciekawsze. To jest właśnie jedno z anime, które ogląda się nie dla kreski, lecz dla fabuły czy postaci. I jestem ciekawa, jak poradzą sobie z najmroczniejszym wątkiem mangi - bowiem w ostatnim odcinku był napis "see you soon", co znaczy, że wkrótce zobaczymy kolejny sezon. A dzisiaj to anime otrzymuje ode mnie ocenę 8/10, czyli bardzo dobre.
Share:

czwartek, 9 lipca 2015

Liebster Blog Award, czyli 10 ciekawych pytań

Przyznaję, że gdyby nie Lemurilla, w sumie nie wiedziałabym, że coś takiego istnieje. Ale bardzo mi miło. Zabawa jest całkiem fajna i ma na celu rozpromowanie blogów. Polega na tym, że po nominacji dostajesz 10 pytań i musisz na nie odpowiedzieć, a potem nominować kolejne blogi i zadać 10 swoich pytań. A zatem zaczynamy!

Nominowana zostałam przez wyżej wspomnianą autorkę Lemurilli, a oto 10 jej pytań:

1. Pierwsza manga jaką kupiłaś/eś, jak kiedyś ją oceniałaś/eś, a jak obecnie o niej myślisz?

Może to głupie, ale przyznaję, że była to dopiero Hetalia. Dlaczego? Złożyło się na to wiele czynników - wcześniej nie miałam kasy, możliwości, a poza tym wcześniej też (a konkretnie w szkole średniej) trochę odeszłam od mangi, więc nie widziałam powodu, by ją kupować. Mangę tą oceniałam jako coś bardzo fajnego, jako zabawną satyrę, choć samo wydanie miało trochę kontrowersji, chociażby te translatorskie. Dzisiaj natomiast chcę ją sprzedać, więc można domyśleć się, jaki mam stosunek. Po prostu tytuł przestał mnie interesować.

2. Najlepszy konwent na jakim byłaś/eś?

W moim przypadku - jedyny, czyli Bachanalia Fantastyczne w Zielonej Górze, o których pisałam relację. Ale bardzo, bardzo mi się podobało i na pewno pojawię się jeszcze, może nawet z panelem? ;)

3. Za komplet jakiej serii mang oddałabyś/łbyś nerkę?

Cały czas poluję na całą serię Fullmetal Alchemist w rozsądnej cenie, ale wiele bym dała również, aby któreś wydawnictwo podjęło się tłumaczenia Saint Seiyi (a tych mang i spinoffów jest wręcz masa). Bo dlaczego wszystkie klasyki zostały wydane w Polsce (a przynajmniej te, których wersja animowana leciała na Polsacie czy RTL7), a Saint Seiya akurat nie? To trochę niesprawiedliwe. Albo żeby chociaż The Lost Canvas wydano...

4. Ulubiony film animowany nie pochodzący z Japonii?

Prawdopodobnie "Król Lew", chyba jedyny film animowany, któremu dałam 10/10 na filmwebie. Dla mnie to już jest klasyka, jest ponadczasowy, piękny, zabawny i momentami smutny. I tego oczekuję po filmie familijnym. Ale swego czasu bardzo lubiłam też disnejowskiego "Herkulesa".

5. Ile najdłużej siedziałaś/eś bez przerwy nad jakimś serialu/komiksie/książce i co cię tak wciągnęło?

Zależy, jak to liczyć. Jeśli tak ciągle, to chyba Doctor Who. Oglądam ten serial od 2012 roku i choć czasami tylko ciężko wzdycham na wymysły Moffata, to dalej oglądam. Może trochę z przyzwyczajenia, ale jednak też dlatego, że mimo wszystko lubię ten serial, który wpisał się na stałe do popkultury brytyjskiej. Ale tak to... No cóż, do tej pory kocham "Czarodziejkę z Księżyca" ("Sailor Moon"), a po raz pierwszy obejrzałam ją, gdy... Byłam chyba w zerówce.

6. Na czym ostatnio byłaś/eś w kinie i jak się podobało?

Na "Mad Maxie: Drodze Gniewu" i bardzo, bardzo mi się podobało, o czym świadczy moja ostatnia, bardzo przychylna recenzja. Film dla każdego, nawet jeśli się nie przepada za sensacją.

7. Ulubiona książka?

Ale tak tylko jedna? Lubię cykl książek o Harrym Potterze, lubię "Małego Księcia", lubię inne książki J.K. Rowling... Tego jest masa. Praktycznie większość książek, które przeczytałam, podobały mi się w większym lub w mniejszym stopniu.

8. Poleć jakąś planszówkę!

Mam naprawdę miłe wspomnienia związane z "Jungle Speed". Gra na refleks i bawić się w nią powinny więcej, niż dwie osoby. Chętnie bym jeszcze w to pograła.

9. Ulubiony kraj Europy Środkowej?

Nie licząc Polski głównie pod względem turystycznym (bo naprawdę, jest co zwiedzać, nawet swojego regionu jeszcze nigdy dobrze nie zwiedziłam), to myślę, że Czechy mają swój niesamowity klimat i jeśli miałabym okazję, to znowu bym się wybrała do Pragi.

10. Czym okaże się One Piece?

Kapeluszem Luffy'ego ;)

Ok, teraz porcja pytań ode mnie :)

1. Przypomnij sobie rzecz, której jesteś fanem od bardzo, bardzo dawna. Co to za rzecz? Ciężko mi pisać bowiem, w jakim fandomie siedzisz najdłużej, bo ludzie różnie to pojmują.
2. Może coś o muzyce. Ulubiony gatunek i kilka zespołów/muzyków, których lubisz?
3. Wolisz wracać do czegoś nostalgicznie, czy lubisz odkrywać nowe filmy i seriale? Dlaczego?
4. Najukochańszy film/bajka z dzieciństwa.
5. Test: czy jesteś dzieckiem lat 90? Co łączyło ze sobą te dwie rzeczy: kasetę magnetofonową i ołówek? Gimby nie znajo
6. Czy masz jakąś ulubioną grę komputerową? Jeśli tak, to jaką?
7. Najgorsza książką, jaką przeczytałaś?
8. Jakie miejsce na Ziemi chciałabyś koniecznie zobaczyć?
9. Ulubiona forma sztuki?
10. I wreszcie: kawa czy herbata?

A nominuję dwa blogi:

Subiektywnie o kinematografii - naprawdę warto śledzić także fanpage'a ;)

Kącik krytyczno-filozoficzny - o popkulturze i nie tylko, również gorąco polecam! :)


Share: