Na początku muszę przyznać się do pewnej rzeczy, a mianowicie - ten film w przeciwieństwie do poprzednika nie był przeze mnie mocno wyczekiwany. Nie wynika to jednak z tego, że poprzednie były takie złe, a bardziej z tego, że próbowałam odgonić od siebie myśl, że to koniec przygody ze Śródziemiem (nie licząc rozszerzonego wydania DVD), ale też myślę, że sporo można zarzucić słabej promocji filmu (ale o tym nieco później). Nie mogę powiedzieć jednak, że "Bitwa Pięciu Armii" mnie jakoś zawiodła, bo jest to na pewno wzruszające zamknięcie całości, łącznie ze świetnymi nawiązaniami do "Władcy Pierścieni", dzięki czemu obie trylogie tworzą zgrabną całość. Nie oznacza to jednak, że film ustrzegł się wad.
Źródło: filmweb.pl |
Moim zdaniem nieco bezsensowne jest przyrównywanie filmów Petera Jacksona do oryginału książkowego. Oczywiście, można się czepiać, że wiele rzeczy było inaczej w książce, ale po co? Książka nie jest jakimś wielkim arcydziełem literatury, bądźmy szczerzy. A tu mamy do czynienia z adaptacją, lub jako to ująła Zwierz Popkulturalny "filmowe fanfiction". I tak te filmy traktuję.
Może zacznę od plusów tego filmu. Pierwszym z nich na pewno jest akcja i spektakularna bitwa. Jak ktoś narzekał na nudy, przestoje, nie lubi motywów wędrowania - to ten film jest w sam raz, ponieważ właściwie obejmuje tylko przygotowania do bitwy i samą bitwę. Jeśli ktoś lubi taką akcję - to na pewno mu się ten film spodoba. Mi osobiście jednak podobały się bardziej przygotowania do wojny i to całe napięcie, strach, niż bitwa sama w sobie (np. dopiero w tym filmie Galadriela pokazała, na co ją stać).
Ten film z całą pewnością kradnie Richard Armitage. Tylko on chyba potrafił zrobić z postaci niemalże bez charakteru w książce niemalże postać jak z tragedii Szekspira, postać bardzo tragiczną i niejednoznaczną. Z jednej strony można go zrozumieć, w końcu stracił wszystko, a teraz nagle to odzyskał i zwyczajnie nie może sobie poradzić z chorobą władzy. Ale z drugiej strony człowiek ma ochotę aż go uderzyć za to, jak traktuje przyjaciół i bliskich, że liczy się dla niego tylko on sam, a cała reszta może sobie ginąć. Niemniej jednak jeśli Richardowi zależało na stworzeniu takiej postaci (bo ja czytałam, że zależało), to z całą pewnością mu się to udało. Podobnie Martin Freeman jako Bilbo potrafi przekonać, wzruszyć... Tak samo nie zawiódł mnie Lee Pace. Choć nie miał on zbyt dużo do powiedzenia, to jednak każda scena z nim to perełka.
Wielkim zaskoczeniem był dla mnie Alfrid, który wybronił się ostatecznie jako postać. Stał się trochę comic reliefem, ale również można go zrozumieć. Jest podstępnym szczurem, ale właśnie tacy najczęściej przeżywają. On chce przeżyć i można to nazwać tchórzostwem, ale nikt nie wie, jak zachowałby się w danej sytuacji.
A teraz przejdę do wad filmu. Pierwszą z nich jest Legolas. O ile we "Władcy" miał głupie miny, tak w "Hobbicie" ma praktycznie same głupie sceny walki/ Można się upierać, że to fantasy, itd., ale niektóre z nich wyglądały jak gra komputerowa. Niestety, niewiele on wnosi do tego filmu. Nie jest on całkowicie niepotrzebny, ale film mógłby się też śmiało bez niego obyć.
Dalej - wątek Kiliego i Tauriel. I jak ja życzę jak najlepiej tej parce, bardzo mi się spodobali, tak jednak w wersji filmowej ich romansu czegoś zdecydowanie zabrakło. Zabrakło jakiegoś większego tła, mieli ze sobą trochę za mało scen, choć rozumiem motyw młodzieńczej miłości, tej nieco szalonej, jak z "Romea i Julii". Mimo wszystko, choć ich wątek wzrusza, to aż się prosi o uzupełnienie.
Podobnie boli nieco to, jak potraktowano inne krasnoludy, zwłaszcza Filiego, który robi niemalże całkowicie za tło. Liczyłam na lepsze przedstawienie jego relacji z wujem lub chociażby bratem. Podobnie Bard, choć potrzebny, jednak od pewnego momentu zaczyna nieco irytować. Czytałam również inne zarzuty, lecz niestety pewne dziury fabularne, o których wspominali ludzie w komentarzach, recenzjach, wynikają też z książki.
Efekty specjalne to dużo CGI, ale w tym filmie nieuniknione. Choć i tak mam wrażenie, że lepiej dopracowane, niż w poprzednich częściach. Muzyka wiele się nie różni od tej z poprzedniej części, choć końcowa piosenka potrafi wzruszyć.
I jeszcze słówko dygresji: mam bowiem wrażenie, że ludzie byli słabo zainteresowani tym filmem nie dlatego, że poprzednie dwa były takie złe, ale raczej tu była też kwestia bardzo słabej promocji. Nie mam pojęcia tak do końca, z czego to wynikało, ale twórcy puścili trailery dość późno, nie było videoblogów, tak jakby kompletnie Jacksonowi nie zależało na tym, aby wypromować swój film. A szkoda. Mimo wszystko, jest to wciąż niezłe zwieńczenie całości. I chyba końcowe sceny, które tym samym zamykają "Hobbita" i "Władcę" w jedną całość, są tego najlepszym dowodem. Moja ocena to 8,5/10, czyli bardzo dobry z plusem. Jednak ciut gorszy od poprzedników, ale wciąż moim zdaniem jest to chyba najlepszy film, jaki obejrzałam w tym roku w kinie.