sobota, 12 października 2013

Big Love (2012), czyli dlaczego unikam polskich filmów.

Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że w polskim kinie mamy tendencję do marnowania dobrych tematów. Nie wiem, z czego to wynika. Z braku budżetu? Z braku pomysłu? Z ignorancji twórców, którym chyba nie chce się wgłębiać w problemy (zwłaszcza w problemy młodzieży) i robić przez to parodię problemu, a tym samym spłycając go? Nie mam pojęcia. Niedawno obejrzałam "Bejbi Blues" w reżyserii Katarzyny Rosłaniec. Wydawałoby się, młoda reżyserka, powinna znać problemy młodzieży. Ale widać nie, powtórzyła tym samym błędy "Galerianek" (nie mówię tu o etiudzie dyplomowej, akurat ona wypadła lepiej, niż odpowiednik kinowy). Pani Barbara Białowąs ze swoim "Big Love" również się nie popisała, lecz w tym przypadku mamy tu do czynienia z innymi błędami, niż wymyślanie problemów, których nie ma. W dodatku pani Białowąs zrobiła sobie kiepską promocję, robiąc "dyskusję" z redaktorem filmweba, ponieważ nie zgadzała się z jego recenzją. Jeśli ktoś nie widział - polecam obejrzeć, chociażby po to, żeby zobaczyć, jak się nie powinno dyskutować. Dzisiaj jednak zabrałam się w końcu za film, który był przedmiotem tamtej afery. 
Źródło: filmweb.pl
"Big Love" to historia, której akcja rozpoczyna się pod koniec lat 90. Opowiada ona o 16-letniej Emilce, która jest córką znanej aktorki. Matka jednak jest w ciągłych rozjazdach, więc nie poświęca zbyt wiele czasu córce. Ta tymczasem poznaje starszego od siebie Macieja, granego przez Antoniego Pawlickiego. Zakochuje się w nim i wkrótce ucieka z domu, by móc być z nim. W ten sposób zaczyna się ich toksyczny związek, który ma tragiczny finał.

I sama nie wiem, od czego zacząć. Z jednej strony chciałam pisać, że recenzja może zawierać spoilery, ale jednak uznałam, że jest to bez sensu, bowiem prawdopodobnie od pierwszych minut tego filmu znamy jego rozwiązanie. To jest pierwsza rzecz, jaka mnie ubodła. Ponieważ jest to kolejny przypadek, kiedy polskiego widza traktuje się jak idiotę i podaje się rozwiązanie na talerzu, zamiast pozostawić pewne rzeczy domysłom. Irytuje mnie to okropnie, ponieważ z jednej strony jest to film ewidentnie dla dorosłych, a jednak widza traktuje się jak dziecko, które trzeba prowadzić za rączkę i pokazać "Tak, to się skończyło tak, czy siak". Dlaczego choć raz nie można pozostawić zakończenia otwartego? Dlaczego w polskim kinie wiele rzeczy jest mało subtelnych? Wrócę jeszcze do tego wątku.

Sam temat jest bardzo ciekawy i ma duży potencjał - toksyczny związek, w którym jedna osoba chce mieć całkowitą kontrolę nad drugą, co prowadzi do destrukcji głównych bohaterów. Dla mnie pomysł - bomba. Myślę, że pani Białowąs chciała przedstawić ten wątek niepretensjonalnie, nie tak jak w wielu telewizyjnych filmach obyczajowych z cyklu "Okruchy życia". Rozumiem, że chciała dodać tu artyzmu, żeby nie wyszły takie "Trudne sprawy", ale jednak co za dużo, to niezdrowo. I pominięcie pewnych istotnych elementów nie sprawia, że film ma więcej artyzmu, tylko sprawia, że staje się nielogiczny. A w czym to się przejawia?

Przede wszystkim kluczem jest tu główna bohaterka. Od początku do końca nie mogłam rozgryźć jej zachowań, decyzji. Dlaczego tak łatwo ucieka od matki, mówiąc (jako 16-letnia dziewczyna!), że ona "chce mieć facetów"? Dlaczego właściwie nie jest wspomniane, co doprowadziło do tego, że jest tak rozpuszczoną nastolatką, która szkołą się nie przejmuje, pali papierosy, później nawet dochodzą narkotyki i ciągle imprezuje? Czy tylko to, że jej matka jest znaną aktorką, której ciągle nie ma? Nie wydaje mi się, ale film tego nie wyjaśnia. Tak samo postać jej matki jest dla mnie nielogiczna. Daje córce bardzo łatwo uciec, nie walczy o nią, a potem, po kilku latach zachowuje się, jakby nic się nie stało. Oj, nie popisała się tu Małgorzata Pieczyńska, choć złą aktorką nie jest - tu jest bardziej wina źle rozpisanej postaci. Kolejna sprawa - związek z Maciejem. Zaczyna się on dziwnie szybko - po prostu Emilia raz go zobaczyła w klubie. I ok, gdyby nie to, że... Nawet słowem się do siebie nie odezwali, nie nawiązali nawet kontaktu wzrokowego, nie wymienili numerów, ani nic z tych rzeczy. Później Maciej sam ją odnajduje pod szkołą. Potem jest trochę lepiej. Emilia bowiem przejawia osobowość kobiety stłamszonej, uzależnionej od drugiej osoby (objawia się to niezdecydowaniem, ciągłymi rozstaniami i powrotami do Macieja, choć ten ją rani), mimo że chce zacząć lepsze życie i robić karierę jako piosenkarka. Jednak sama końcówka (i tu uwaga, spoiler) sprawia, że jednak Emilia znowu staje się postacią nielogiczną i źle rozpisaną - po prostu chciała, żeby sam Maciej ją zabił. Wręcz go o to poprosiła, choć nic na to nie wskazywało. Daje to wiele pytań bez odpowiedzi - bo kiedy wydaje się, że decyduje się na to, by żyć normalnie, to podejmuje tu nielogiczną i niczym nieuzasadnioną decyzję, która... Nie przynosi żadnych korzyści obu stronom. Albo nie wiem, widocznie ja nie byłam tak zakochana. Albo jestem za głupia, żeby to zrozumieć. Jeśli ktoś z aktorów wypada dobrze, to jest to Antoni Pawlicki - wciela się w rolę chłopaka, który początkowo ma ciekawą, nietuzinkową osobowość, imponuje młodej dziewczynie, by stopniowo objawiać swoją psychopatię i tendencję do kontroli. I ta postać wypada wiarygodnie i jest napisana dobrze.

Z innych rzeczy, o których wspominałam wcześniej. Sceny seksu. Ani to subtelne, ani w zasadzie potrzebne. Scenki rodem z pornosa po prostu. Długie, wulgarne i zbyt dosłowne. Czyli robienie z widza idioty, który się nie domyśli tego, że para może uprawiać ze sobą seks, tylko trzeba to pokazać. W dodatku jedna scenka była strasznie kiczowata - seks na wszystkie możliwe kombinacje, niczym w tanim pornosie, a w tle animacja jak... Nie wiem, ale mi się to skojarzyło z teledyskiem. Naprawdę, gdybym chciała obejrzeć pornosa, to bym włączyła jakieś redtube, czy coś. Takie scenki powinny być bardziej subtelne, a już na pewno krótsze.

Kolejna sprawa - do połowy filmu nie mogłam się domyślić, w jakim czasie toczy się akcja tego filmu. Zwykle nie mam z tym problemu, nawet jak nie ma podanej daty, ale tutaj kilka elementów, jak na końcówkę lat 90. było mylące: po pierwsze, słuchawki Emilki w jednej z pierwszych scen - są one ewidentnie współczesne. Scena na lotnisku, scena w klubie - elementy strojów, czy muzyka też raczej są z roku 2012, niż z 1997. Niestety, jeśli za coś się brać, to należy to robić porządnie i unikać tego typu wpadek (a mam do takich rzeczy oko).

Podsumowując: film porusza naprawdę dramatyczny i ciekawy temat. Nieczęsto jest to poruszane w polskim kinie. Problem jest realny, jednak także w tym przypadku mamy do czynienia z kiepską formą. Pod względem psychologicznym postacie są niedopracowane, niektóre sceny niepotrzebne, a zakończenie - dziwne (choć już nie wspominam tego, że rozwiązanie mamy na początku, bo są filmy opierające się na retrospekcji, które są dobre). Strywializowany został również problem aborcji - główna bohaterka potraktowała to bardzo lekko i nie ma wyjaśnione, na czym opiera swoją decyzję. Z plusów - rola Pawlickiego, a także zdjęcia, czy muzyka (choć serio, nie kojarzyła mi się ona z latami 90. czy początkiem XXI wieku, który pamiętam). Chęci dobre, ale jednak nie wystarczą. Moja ocena: 4/10, czyli ujdzie (chyba głównie ze względu na temat, który jednak mi się spodobał). 
Share:
Lokalizacja: Zielona Góra, Polska

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz