niedziela, 24 listopada 2013

The Day of the Doctor (2013), czyli 50 rocznica Doktora.

UWAGA! Recenzja mocno spoilerowa. Jeśli nie znasz serialu "Doctor Who", lub też nie oglądałeś/oglądałaś wczorajszego odcinka, radzę opuścić stronę. W przeciwnym razie czytasz recenzję na własną odpowiedzialność.

Wyobraźcie sobie, że istnieje serial, który jest nadawany przez 50 lat, a jednocześnie nie spełnia on wymogów opery mydlanej. Takim serialem jest "Doctor Who", najdłużej nadawany serial sci-fi (tak, przebił on również Star Treka), serial wpisany w kulturę brytyjską (nawet królowa Elżbieta ogląda ten serial). Wczoraj była wielka, 50 rocznica tego serialu. Każdy więc spodziewał się czegoś wspaniałego. Co mogło pójść więc nie tak?
Źródło: en.wikipedia.org
Zanim przejdę do rzeczy, warto nakreślić krótko, o czym jest serial - w przeciwnym razie jestem zdania, że niekoniecznie ktoś może zrozumieć moją dalszą wypowiedź. Otóż serial opowiada o tajemniczym osobniku, kosmicie z planety Gallifrey, który sam siebie nazywa Doktorem (jego prawdziwe imię nie jest znane, mówi się, że jest zbyt trudne do wypowiedzenia przez ludzi). Doktor jest Władcą Czasu (Time Lordem; i ma wygląd człowieka, choć często na stwierdzenie "Wyglądasz jak człowiek" odpowiada "To ty wyglądasz jak Władca Czasu"), który potrafi podróżować w czasie i w przestrzeni za pomocą TARDIS, specjalnego statku, który potrafi się kamuflować w zależności od tego, gdzie się znajduje. Coś jednak w TARDIS (to rodzaj żeński) Doktora poszło nie tak i statek ma postać niebieskiej budki policyjnej, która była normalnym elementem krajobrazu Wielkiej Brytanii w latach 50. czy 60. Doktorowi podoba się ten wygląd, więc go nie naprawia. Ważnym elementem zwłaszcza odświeżonej serii (od 1989 do 2005 mieliśmy długą przerwę w emisji serialu) jest (a właściwie było, sądząc po wczorajszym odcinku) to, że Doktor był zamieszany w Wojnę Czasu. Wojna ta była tragiczna w skutkach. Była to wojna pomiędzy Władcami Czasu, a ich wrogami, Dalekami z planety Skaro. Rada Władców Czasu miała plan, by unicestwić wszechświat - zginęliby Dalekowie, zginęliby wszyscy, ale oni pozostaliby jako niezależny byt w próżni, bez ciała, itd. (Jeśli ktoś zna Neon Genesis Evangelion, to przypomina to bardzo Projekt Dopełnienia Ludzkości) Gdy Doktor dowiedział się o tym, gdy miał szansę, unicestwił Gallifrey wraz ze wszystkimi Time Lordami. Został on ostatnim Władcą Czasu. I od tego zaczyna się właściwie sezon z Christopherem Ecclestonem, który jest świeżo po tej wojnie. Podróżuje przez dłuższy czas samotnie, aż spotyka Rose Tyler, graną przez Billie Piper. Generalnie Doktor Ecclestona to postać melancholijna, która chce zmazać swój czyn, odkupić swoją winę (w końcu jest winien śmierci milionów istnień) i odczuwa samotność pomimo ludzi, których spotyka na swojej drodze (po Rose mamy kilku innych towarzyszy). Tę grę kontynuował David Tennant.

I to było coś, co mnie urzekło w tym serialu. Postać Doktora byłaby idealnym przykładem do prezentacji maturalnej o samotności, czy o toposie wędrówki. Doktor podróżuje, by odnaleźć sens w tym wszystkim. Pomaga ludziom i innym rasom, bo chce zmazać swoją winę. Jednocześnie nie jest bogiem, ma swoje wady, czasami ludzi traktuje z pogardą. Nie wie wszystkiego. Nie jest żadnym superbohaterem. To się zmienia, gdy Doktor grany przez Tennanta uznaje, że skoro on został sam po Wojnie Czasu, to on nie jest przegranym, tylko zwycięzca, który może ustalać własne zasady. Dopada go kompleks boga, co kończy się tragicznie. I to wszystko do wczorajszego odcinka mi odpowiadało.
Odcinek rocznicowy przede wszystkim jest bardzo chaotyczny. Ciężko go opisać. Jest to po części kontynuacja ostatniego odcinka z serii 7, gdzie na końcu mamy pokazanego Johna Hurta jako Doktora. W tym odcinku dowiadujemy się, że Doktor grany przez niego to ten Doktor z Wojny Czasu, zmieniony 8 Doktor grany przez Paula McGanna (kilka dni wcześniej mieliśmy mini-epizod, który to wyjaśniał). Poprzez zamieszanie związane z Zygonami, kosmitami potrafiącymi przybierać wygląd jakiejś postaci 11 Doktor, rozwiązując tajemniczą zagadkę, wpada w wir czasu i spotyka 10 Doktora, który właśnie był tuż po tej zmianie, gdzie stwierdził, że jest Zwycięzcą, a także spotykają oni tamto wcielenie z Wojny Czasu. Po krótkim zamieszaniu (a przy okazji wyjaśniając kilka rzeczy), okazuje się, że przeznaczenie Gallifrey może być zmienione. Doktor rezygnuje z zagłady, lecz zamyka planetę w takiej jakby bańce, tak, żeby wszechświat nie był zamieszany w wojnę.

I... Może zanim przejdę do krytyki (lub krytykanctwa), to powiem o zaletach takiego rozwiązania i ogólnie o zaletach odcinka.

Po pierwsze, interakcje trzech Doktorów były świetne. Humor... Może miałabym lekkie zastrzeżenia, ale jednak też mi się bardzo podobał. W sumie tego oczekiwałam po spotkaniu Doktora Tennanta i Doktora granego przez Smitha. John Hurt również wypada znakomicie w swojej roli. Tu nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń.

Niektórzy się czepiają, że Billie Piper w tym odcinku nie grała Rose, a Bad Wolfa, czyli uosobienie sumienia bądź samego wiru czasu. Ja jednak uważam, że to wypada na korzyść. Billie sobie świetnie poradziła z tą rolą, a wątek samej Rose Tyler jest zamknięty, więc nie wiem, jak twórcy mogliby do tego wrócić. Jest tajemniczo i tak miało właśnie być.

I może to dziwnie zabrzmi, ale rozwiązanie samo w sobie mi się nie podoba, lecz doceniam to, że daje nam nowe, ciekawe możliwości. Mieliśmy zajawkę 12 Doktora, który będzie grany po Świętach Bożego Narodzenia przez Petera Capaldiego. Jedno spojrzenie (groźne) wystarczyło, bym kupiła jego postać. Otwiera nam furtkę, która była dobrze przedstawiona pod sam koniec odcinka. Doktor ma cel, ma marzenie. Chce sprawić, by Gallifrey przetrwała. I dobrze, ponieważ brakowało mi w seriach Moffata (zwłaszcza w szóstej serii) jakiegoś konkretnego motywu przewodniego, było dużo chaosu, a postać Doktora wydawała się taka bezcelowa i bez charakteru - każdy chciał go zniszczyć, ale dlaczego? To nie było wyjaśnione tak do końca. Wiele rozwiązań Moffata po prostu zawodzi. Tu jest po prostu sytuacja związana po części z PRem - Moffat bardzo lubi gadać o tym, że "to będzie coś wielkiego", "to będzie coś strasznego", "to zmieni ciąg dalszy serialu" i... Wychodzi z tego nic. Dużo gadania, a potem wielkie nic. A tutaj mamy wreszcie coś nowego.

Strona wizualna jest ciekawa, ładna, choć szczerze, brakuje mi kiczowatych efektów specjalnych. Może to sentyment, ale jednak momentami efekty wyglądają jak z nowych "Gwiezdnych Wojen", co nie bardzo pasuje moim zdaniem do klimatu całości. Ale co kto lubi. Wykonanie jest świetne, mimo wszystko.
Aha, i miłe smaczki, nawiązania do poprzedników: szalik, zdjęcia, Tom Baker (odtwórca roli 4 Doktora, choć mówiono wstępnie, że starzy Doktorzy, z wyjątkiem Tennanta, nie biorą w tym udziału). To było miłe zaskoczenie. To nie to, co mieliśmy w "Journey's End", w ostatnim odcinku 4 serii, gdy spotkali się towarzysze z nowych serii, ale rozumiem, ograniczenia budżetu, czasu, ok.

Teraz przejdę do tego, co mi się nie podobało. Będę nawiązywać też do części wypowiedzi, komentarzy z tumblra, czy z facebooka - bo nie wyłapałam sama wszystkich rzeczy, albo pomyślałam o nich później.

Gallifrey. Z jednej strony fajnie, że nam pokazali rąbek Wojny Czasu, jak to w zasadzie wyglądało, ale z drugiej strony - mocne rozczarowanie. Od pola bitwy bije patos, wielkie super efekty i generalnie - przerost formy nad treścią. Pamiętam te pierwsze odcinki, zwłaszcza z Ecclestonem, gdzie on nam jedynie opowiada o tej wojnie. Z gry aktorskiej, z treści, jaką mówił 9 Doktor... Zawsze mi się jawiło to jako coś tragicznego, jednak koniecznego. I jako coś, czego Doktor bardzo żałuje, ponieważ zginęła tam również jego rodzina, jego cały gatunek. A jednocześnie było to coś tajemniczego, coś, co twórcy pozostawili wyobraźni widza. I być może to właśnie było najbardziej tragiczne. A tu mamy wszystko podane na tacy. W dodatku szantaż emocjonalny, na który sama się złapałam - dzieci. W odcinku Doktor przejmował się tym, że zginęły tam również dzieci, podczas gdy poprzednik, Russell T. Davies, w swoich seriach stwierdził, że Władcy Czasu zrobili się zbyt agresywni i było to konieczne, bo inaczej Wszechświat przestałby istnieć. Dzieci... To taki dość słaby szantaż, niestety. Sama się przez chwilę na tym złapałam, ale potem pomyślałam tak na trzeźwo. Nieładnie, Moffat, nieładnie.

Doktor Tennanta i Clara Oswald. Nie mam nic do gry Tennanta. Mam jednak zastrzeżenia do rozpisanej postaci. Inaczej sobie wyobrażałam "Time Lord Victoriousa", czyli tego mrocznego zwycięzcę. Tennant wciąż go grał tak, jak go grał - trochę wesoły, trochę żądny przygód, czasami jednak okazujący wściekłość. Wie jednak, czym jest flirt, a cały humor polegał na tym, że nie wiedział, kiedy ktoś z nim flirtuje, a kiedy nie. Trochę ta postać była jakby... OOC? Może to tylko moje wrażenie. Cały czas przecież kocham 10 Doktora. Ale Clara niestety robiła za dodatek. Doktor był sam dla siebie towarzyszem. I to wypadło świetnie. Potem jednak Clara zaczęła być troszkę jak Rose, gdy zaczęła prosić o ocalenie. Lubię ją, jako towarzyszkę, ale cóż, to nie był jej show tym razem.

"Duży czerwony przycisk". Do momentu tejże sceny miałam ochotę dobrze ocenić ten odcinek. Jednak to wszystko się zmieniło, gdy zobaczyłam scenę z dużym czerwonym przyciskiem. Przycisk ten miał unicestwić Gallifrey. Tak się jednak nie stało - Doktor zmienił bieg historii. I ok, teoretycznie Doktor ma wpływ na czas, ale są tzw. stałe punkty. 9 Doktor przecież wspominał, że chciałby to zmienić, ale nie może tego zrobić, bo to jest stały punkt w czasie, czyli to się musi wydarzyć. Nie to, że jestem przeciwniczką szczęśliwych zakończeń. Nie to, że nie jest mi miło, że Gallifrey wróciła. Po prostu jestem przeciwniczką braku konsekwencji. Moffat pokazał poprzednikowi dostatecznie wielkiego fucka i brak szacunku. Nie twierdzę, że zniszczenie całej planety, ludobójstwo są super rozwiązaniami, ale skoro jedna rzecz była ustalona, to dlaczego kolejny twórca sobie to tak prosto zmienia? Ktoś mówił o tym, że "stałe punkty" ustalał sobie sam Doktor do momentu, gdy uznał siebie za Zwycięzcę. Zgoda. Pełna zgoda. Ale było pokazane, że jednak one muszą być. Nie są zależne od Doktora, bo on nie jest bogiem. I zabawa w boga źle się kończy. Matt Smith powiedział "Never apply logic to Who". Nie zgodzę się z tym. Może jestem przypadkiem, jak z mema "overeducated man", ale ja jednak od serialu sci-fi oczekuję odrobiny logiki, a nie plot twistów bez konsekwencji. Podobnie jak kwestia myślenia o czasie w sposób linearny. Może jestem za głupia na logikę gallifreyańską, ale podczas kursu filozofii miałam wykłady o czasie. Bardzo mi się podobały, bo one pasowały do serii stworzonych przez Russella T. Daviesa. Dowiedziałam się m.in., że myślenie linearne jest wpisane w naszą kulturę. Wcześniej starożytni Grecy myśleli o czasie w sposób cykliczny. W kulturze judeochrześcijańskiej myślimy o czasie jednak jak o linii. Tak więc przepraszam, ale nie potrafię się tego wyzbyć. Skoro jakaś rzecz była ustalona, to nie można tego sobie tak zmienić. Tym samym jestem zdania, że sezon pierwszy, sezon z Ecclestonem przestał mieć sens i został odarty z dramatyzmu. Tak, jakby go nie było. Tym samym ostatnie 8 lat zostało jakby zaprzepaszczone. Jest jednak nadzieja - mam nadzieję, że sezon 8 pokaże nam, że jednak to nie jest takie proste lub też, że nie można walczyć z przeznaczeniem. Takie rozwiązanie byłoby tragiczne, ale uratowałoby ten odcinek.

Ja mogę zrozumieć, że wszystko było rozwiązane za szybko, bo całość trzeba było zmieścić w 75 minutach, a nie jest to dużo czasu. Rozumiem ograniczenia budżetowe. W końcu to serial telewizyjny i choć ten odcinek był emitowany w wybranych kinach (i to w 3D, przyznam, że część efektów pasowała pod te 3D), to jednak to nie jest wielomilionowa produkcja. Ale i tak jestem zdania, że można zastosować prostsze rozwiązania, bez nadmiaru efektów specjalnych, a za to z logiką i konsekwencją.

Murray Gold powiedział, że ten odcinek jest bardzo kontrowersyjny i podzieli fanów. I niestety, miał facet rację. Dlatego teraz się wstrzymuję z oceną. Czekam na odcinek świąteczny, gdzie pożegnamy się z Mattem Smithem i na sezon 8. Jeśli sezon 8 zostanie dobrze poprowadzony, to być może ten odcinek ocenię korzystnie. Jeśli jednak Doktor stanie się krystalicznym superbohaterem, jakich mamy na pęczki, to nie wróżę dobrej przyszłości serialowi, który mimo wszystko uwielbiam. 
Share:
Lokalizacja: Zielona Góra, Polska

4 komentarze :

  1. Mam bardzo podobne odczucia. Nie chcę żeby nasz smutny Doktor - podróżnik i obserwator zamienił się w optymistę - psa tropiciela, durną Lessie, która wierzy w powrót. Nienienie i jeszcze raz NIE.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi wiedzieć, że jednak po tym, jak opadły emocje i szał ludzie umieją się wypowiedzieć bardziej racjonalnie. I dokładnie jest jak mówisz - choć Doktor jest idealistą, to jednak najlepszym rozwiązaniem byłoby w tym momencie to, że jednak nic z tego, że przeznaczenia się nie zmieni. W tym przypadku happy end nie ma najmniejszego sensu. Ktoś na tumblr dobrze to ujął, że to tak, jakby w Harrym Potterze zmienić taką rzecz, że okazuje się, że jednak rodzice Harry'ego żyją. I to mi się nie podoba.

      Usuń
  2. Ehhh dokładnie - gdzie ta logika? I gdzie ta konsekwencja? Też nad tym boleję. A co do efektów to jednak cieszy mnie, że są coraz lepsze. Mnie obraz Wojny Czasu zachwycił pod tym względem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znaczy te kiczowate efekty specjalne to w dużej mierze sentyment w moim przypadku. Nie jestem przeciwko, ale nie lubię przerostu formy nad treścią. Nie można zapominać o podstawowych rzeczach.

      Usuń