Wczoraj się wybrałam do kina na film, na który czekałam, odkąd tylko w mediach pojawiły się informacje na ten temat. Z racji, że lubię okres historii najnowszej, zwłaszcza naszego kraju, jak i z racji obsady, wiedziałam, że muszę ten film koniecznie zobaczyć.
Źródło: dziennikteatralny.pl |
Krótko streszczając fabułę: film opiera się na wywiadzie Lecha Wałęsy ze słynną włoską dziennikarką, Orianą Fallaci, której opowiada historię tego, w jaki sposób został wręcz legendą za życia. Film opowiada o okresie od roku 1970 (i strajków w grudniu) aż do listopada 1989 roku, kiedy to Lech Wałęsa wystąpił w amerykańskim kongresie ze słynnym przemówieniem "My, naród...".
Zacznę od tego, że wielu ludzi zarzuca "przekłamanie" w niemal każdym filmie historycznym, czy biograficznym. Ja odpowiem krótko: film biograficzny nie jest filmem dokumentalnym. Jeśli ktoś chce zarzucać brak rzetelności, to proszę bardzo, ale niech to dotyczy filmów dokumentalnych. Ten film jest filmem biograficznym, więc wiadomo, że pewne fakty trzeba było podkoloryzować, czy przeinaczyć, a z pewnych postaci zrezygnować, żeby po prostu pasowało to do wizji artystycznej reżysera.
Bo właśnie o to chodzi - o artyzm. Gdyby go nie było, dostalibyśmy film dokumentalny. Mam na myśli tu np. śmieszny zarzut na temat tego, że jedną z pierwszych scen są strajki w grudniu 1970 r., a w tym samym czasie Wałęsie rodzi się pierwszy syn, podczas gdy tak naprawdę urodził się on dwa miesiące wcześniej. Dla mnie jest to absurdalne, ponieważ wiadomo, że taka scena lepiej wygląda, jest bardziej wyrazista, w dodatku wyraża pewien symbolizm (ja to odebrałam jako "nowe życie" = "początek zmian"). Albo oczywiście zarzut "marginalizacji postaci Anny Walentynowicz". Fakt, jej postać jest tylko wspominana, pokazana, nie ma jednak w zasadzie żadnej kwestii. Ja jednak powiem tak: co by reżyser, pan Wajda w tym przypadku nie zrobił, to by było źle. Zdecydował się na najbardziej dyplomatyczne wyjście z sytuacji, ponieważ sprawa z Anną Walentynowicz moim zdaniem budzi kontrowersje także z tego powodu, że zginęła ona w katastrofie smoleńskiej, która ciągle jest wyjaśniana. Ale generalnie nie mam zastrzeżeń, co do formy, ponieważ nie powtórzył on błędu wielu filmów biograficznych. To nie jest jeszcze "Jak zostać królem", ale jest ta sama forma, czyli nie jest przedstawione tu całe życie Lecha Wałęsy, a jedynie jakiś jego aspekt. I za to wielki plus.
Bo właśnie o to chodzi - o artyzm. Gdyby go nie było, dostalibyśmy film dokumentalny. Mam na myśli tu np. śmieszny zarzut na temat tego, że jedną z pierwszych scen są strajki w grudniu 1970 r., a w tym samym czasie Wałęsie rodzi się pierwszy syn, podczas gdy tak naprawdę urodził się on dwa miesiące wcześniej. Dla mnie jest to absurdalne, ponieważ wiadomo, że taka scena lepiej wygląda, jest bardziej wyrazista, w dodatku wyraża pewien symbolizm (ja to odebrałam jako "nowe życie" = "początek zmian"). Albo oczywiście zarzut "marginalizacji postaci Anny Walentynowicz". Fakt, jej postać jest tylko wspominana, pokazana, nie ma jednak w zasadzie żadnej kwestii. Ja jednak powiem tak: co by reżyser, pan Wajda w tym przypadku nie zrobił, to by było źle. Zdecydował się na najbardziej dyplomatyczne wyjście z sytuacji, ponieważ sprawa z Anną Walentynowicz moim zdaniem budzi kontrowersje także z tego powodu, że zginęła ona w katastrofie smoleńskiej, która ciągle jest wyjaśniana. Ale generalnie nie mam zastrzeżeń, co do formy, ponieważ nie powtórzył on błędu wielu filmów biograficznych. To nie jest jeszcze "Jak zostać królem", ale jest ta sama forma, czyli nie jest przedstawione tu całe życie Lecha Wałęsy, a jedynie jakiś jego aspekt. I za to wielki plus.
Podobało mi się także zachowanie chyba większości realiów tamtych czasów. Mam na myśli tu życie codzienne - stroje, sprzęty, zwyczaje. Chociażby scena z porodówką. Może młodemu człowiekowi dzisiaj wydaje się to dziwne, że ojciec nie mógł zobaczyć w szpitalu własnego dziecka, ale jeszcze do lat 90. tak było. Wspólne oglądanie serialu "Pogoda dla bogaczy", samochody, wszechobecny nawyk palenia, nawet w miejscach publicznych... Zwracam na takie "błahostki" uwagę i tu się świetnie z tego wywiązano. Nie zauważyłam niczego, co mogłoby się rzucać w oczy, bo np. było typowe dla lat 90., a nie 80.
I najważniejszy aspekt - kreacje aktorów. Więckiewicz powinien moim zdaniem zostać doceniony nie tylko w Polsce, ale także i za granicą. Został genialnie ucharakteryzowany, wyuczył się takiego sposobu mówienia i bycia, że momentami przebijał oryginał - a już na pewno zapominało się, że na ekranie mamy aktora, a nie prawdziwego Wałęsę. Za tę rolę należałaby mu się wszystkie możliwe nagrody. Agnieszka Grochowska wypada dobrze, ale już nie przypomina tak bardzo oryginału, czyli Danuty Wałęsowej. Swoją rolę opierała głównie na wspomnieniach pani Danuty, zawartych w książce "Marzenia i tajemnice". I z tego zadania wywiązała się dobrze, z Robertem Więckiewiczem tworzy zgrany duet, ale to jednak nie to. Inne role może się tak nie wyróżniały, bo jednak bardziej to "film Roberta Więckiewicza", ale zapamiętałam z pewnością Dorotę Wellman, która charyzmatycznie zagrała Henrykę Krzywonos (ponoć miała nawet od oryginału błogosławieństwo), czy Mirosława Bakę, grającego dyrektora Stoczni Gdańskiej, a także Zbigniewa Zamachowskiego, grającego agenta SB. Również włoska aktorka Maria Rosaria Omaggio dobrze wypada w roli Oriany Fallaci (choć szkoda, że to nie jednak Monica Belluci, jak miało być pierwotnie, ale nie jest źle).
Podobała mi się również muzyka - polski rock z lat 80. Poza tym, że lubię taką muzykę, to moim zdaniem pasowała do klimatu filmu i do czasów, w jaki toczy się akcja. Miły dodatek i z pewnością z chęcią posłuchałabym jeszcze ścieżki dźwiękowej do "Wałęsy".
Z wad - cóż, z pewnością efekty komputerowe. Nastała jakaś dziwna moda, że do materiałów archiwalnych wrzuca się scenki nagrane z aktorami. Jedne wypadły nieźle, ale inne niestety nie - np. wklejona twarz Grochowskiej do prawdziwego nagrania z Danutą Wałęsową odbierającą Nagrodę Nobla razi w oczy i jest po prostu brzydko wykonana. Mogli już po prostu zostawić prawdziwe materiały archiwalne, bez takich "kombinacji". I rzecz, którą inni uznają za wadę, a ja nie mam zdania na ten temat w zasadzie - a mianowicie wrzucanie napisów w filmie w stylu "4 czerwca 1989 roku odbyły się wybory, w których zwyciężyła Solidarność...". Jedni zarzucają, że jest to dostosowanie do młodego widza, ze szkoły i stylizacja na dokument, ja uważam jednak, że jest to przejęcie mody z krajów zachodnich. W filmach biograficznych ostatnio można często znaleźć takie napisy. I myślę, że są również one zrobione pod widza zachodniego - w końcu film był wyświetlany chociażby na festiwalu w Wenecji.
Wiem, że zdania niektórych nie zmienię, że dalej będą mówić, że Wałęsa to zdrajca narodu, choć w filmie reżyser starał się ukazać jego postać dość neutralnie (sam pierwowzór po pokazie przedpremierowym stwierdził "Ja takim bucem nie byłem", choć osobiście mi się wydaje, że Więckiewicz pod tym względem się popisał. No i czy postać główna zawsze musi być idealna?), nie uciekał od tematu współpracy z SB, przedstawił też ten fakt, że ludzie Wałęsę jednego roku nosili na rękach, a następnego już opluwali i winili za wprowadzenie stanu wojennego. Moim zdaniem jednak w pełni Lecha Wałęsę osądzi nie film, lecz historia. Film jest warty zobaczenia. Ma pewne braki, jak wspomniałam, to nie jest "Jak zostać królem" (ten film postawił mi poprzeczkę w przypadku filmów biograficznych), ale jednak kawałek historii to jest. I każdy z nas sam powinien ocenić, jak ta postać, ta żywa legenda została przedstawiona. I choć teraz czuję się zobligowana do zobaczenia "Człowieka z Marmuru" i "Człowieka z Żelaza", to nie żałuję wydanych pieniędzy. Moja ocena: 7/10, czyli dobry.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz