Zanim przejdę do mojego wpisu, to takie małe ogłoszenia parafialne:
- Nie przerywam dalszego oglądania filmów z Lee Pacem (tak więc spodziewajcie się kolejnych recenzji, nawet crapy obejrzę dla niego). Tak, filmów, bo seriali on ma niewiele. Moim celem jest obejrzenie wszystkiego do premiery "Halt and Catch Fire". Premiera tego serialu będzie w czerwcu, a potem jeszcze dwa filmy z nim - "Strażnicy Galaktyki", no i "Hobbit", ale to później.
- Równolegle czytam również książkę, więc w końcu też będzie recenzja książkowa (i mam nadzieję, że w trakcie majówki również poczytam. Wprawdzie planuję wyjazd, ale w trakcie długiej podróży można czymś zająć swój czas).
- W międzyczasie prawdopodobnie również obejrzę inne produkcje. W moim przypadku nie warto się kierować jakąś konkretną kategorią, chronologią, itd. Oglądam to, na co aktualnie mam ochotę lub na co trafię.
- Gdy obejrzę wszystko z Lee, zrobię małe podsumowanie jego twórczości (chyba też pierwsze takie w moim życiu, bo nie wszystko udało mi się nadrobić z ulubionymi aktorami).
Do tego postu generalnie skłoniło mnie kontrowersyjne zakończenie serialu "Jak poznałem waszą matkę". Dlaczego więc nie napisałam recenzji? Z prostego powodu - nie oglądałam regularnie tego serialu. Zdarzyło mi się kilka odcinków od czasu do czasu, ale wiedziałam, jacy są bohaterowie i o czym jest ten serial. Jednak nasłuchałam się tyle wściekłych opinii na temat zakończenia, że postanowiłam obejrzeć ten ostatni odcinek. I stąd ten wpis.
Tytuł może być dość prowokujący, bo uwaga: dobre zakończenie =/= happy end. Tak, wszystko bowiem zależy od wielu czynników - od gatunku, od całości opowieści, od konwencji, itd. W tym wpisie podam kilka kategorii zakończeń, które nie do końca mi odpowiadają z jakichś względów. Głównie będzie to tyczyło seriali, dlatego z góry ostrzegam przed spoilerami.
1. Zakończenie "z innej parafii".
Można rozumieć to w zarówno dobry, jak i zły sposób. Dobry sposób to taki, który jest plot twistem, ale jednak wpisujący się w konwencję całości i nie przeszkadza ono widzowi, a wręcz przeciwnie - jest ono niespodziewane, jest takie, którego nikt się nie spodziewa, ale widz ma przy tym często "Że też na to nie wpadłem". Ale ja chcę mówić o tym złym zakończeniu, które po prostu nie pasuje do reszty.
|
Źródło: geekenfreude.com |
I tu pierwszym przykładem będzie serial
"Jak poznałem waszą matkę". Jak wspomniałam wcześniej, nie oglądałam tego serialu regularnie, ale specjalnie zobaczyłam ten ostatni odcinek. Zakończenie bardzo kontrowersyjne, ale z tego, co widzę, to większość jest niezadowolona. I nie dziwię się. Ci, którym się podobało, mówią często do ludzi, którym zakończenie się nie podobało, że go "nie rozumieją". Może zabrzmię złośliwie, ale proponuję w takim razie poszukać w literaturze byle jakiej definicji sitcomu. Sitcom to komedia sytuacyjna, obyczajowa. W odmianie amerykańskiej charakteryzuje się pewną "teatralnością", czyli akcja zazwyczaj toczy się w kilku stałych sceneriach, liczba bohaterów jest niewielka, a humor wynika ze wszystkich trzech rodzajów komizmu: słownego, sytuacyjnego i postaci. Przy tym klasyczna komedia ma również pewien morał, przesłanie, ale zaprezentowane jest ono w lekki i subtelny sposób widzowi. Natomiast w HIMYM to zakończenie było... Tak subtelne, jak uderzenie kogoś w twarz. Nie tylko z tego powodu, że tytułowa matka umiera. Pomijam już nawet fakt, że takich rzeczy się w sitcomach po prostu nie robi. Jeśli tak bardzo chcieli zrobić to na smutno, to niech to nie będzie sitcomem, a zwyczajnym serialem obyczajowym. Drugą sprawą jest to, że wierni widzowie mają prawo czuć się oszukani. Historia była może banalna, ale jednocześnie ciekawa. Otóż Ted, główny bohater, opowiada swoim dzieciom o tym, jak poznał ich matkę. Przez 9 sezonów, 9 lat, człowiek się zastanawiał: a) kim jest matka, b) jaki jest cel tej opowieści. Ale co ważniejsze - bohaterowie przechodzili
stopniową zmianę. A czy właśnie to nie jest istotą każdej opowieści? Pokazanie, że nawet wredni bohaterowie mogą się zmienić? Niestety, twórcy postanowili to kolokwialnie mówiąc, olać. I w ten sposób dowiadujemy się, że historia była po to, aby Ted mógł zyskać "pozwolenie" od swoich dzieci na to, by związać się z Robin, na co większość zareagowała złością, ponieważ... Ci bohaterowie do siebie nie pasują i było to pokazane. Przez to też Ted stał się znienawidzoną postacią, który lekko zapomina o tym, że Matka była miłością jego życia. Obrońcy mogą mówić, że "przecież minęło ileś lat". Zgoda. Ale dla widza minęło znacznie mniej czasu, więc nie może się tak łatwo przestawić. Z czego to wynika? Niestety, z lenistwa twórców. Finał bowiem mieli zaplanowany już w 2006 roku i nie zmieniano tego zbytnio. Niestety, nie wzięli pod uwagę tego, że przez ten czas wiele się zmieniło. Jasne, że każdy sobie planuje tam wstęp, rozwinięcie i zakończenie, jakieś ramy swojego dzieła, ale uroki procesu twórczego pokazują nam, że często trzeba zmieniać te pierwotne plany i założenia. Podobny błąd popełniła J.K. Rowling, która nie zmieniała epilogu do Harry'ego Pottera, stąd niektórzy byli niezadowoleni i ona sama żałuje takiego, a nie innego zakończenia. No, ale pani Rowling, mówi się trudno, już jest po ptokach. W każdym razie jak dla mnie zakończenie HIMYM jest jednym z najgorszych zakończeń serialu - nie dość, że niepasującym gatunkowo, to jeszcze niebiorącym pod uwagę tych wszystkich zmian.
|
Źródło: superherohype.com |
Podobne rzeczy miałam okazję widzieć w innych serialach. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to odcinek rocznicowy
Doctora Who. Miałam okazję o nim pisać w
osobnym wpisie, więc nie będę się szczegółowo rozwodzić. Ale jest to podobna sytuacja, a nagminna u Moffata, czyli brak konsekwencji. Moffat często daje zakończenie "takie, jakie mu pasuje", a niekoniecznie takie, jakie pasuje do reszty, więc w efekcie mamy groch z kapustą, zero wyjaśnień, a także coś, co odstaje od reszty i olewa całość serialu. Na szczęście mam nadzieję, że tu się coś poprawi.
|
Źródło: bubblews.com |
Jeszcze innym przykładem będzie krótkie anime,
"School Days", o którym pisałam na moim socjologicznym blogu w ramach wpisu o
wizerunku kobiety. Tu zdradzę, że zakończenie jest również kontrowersyjne i albo się je kocha, albo się nienawidzi. Ja należę do tych drugich widzów, a to też z prostego względu - jest ono jakby oddzielnym tworem, podczas gdy historia zmierzała w innym kierunku. Na usprawiedliwienie - jest to anime oparte na grze, w której jest kilka zakończeń, tu zmiksowano bodajże dwa najbardziej tragiczne.
2. Zakończenie, które można olać.
Jest to taki rodzaj zakończenia, którego wprawdzie można się spodziewać, ale jest ono także jakby gwoździem do trumny. W sensie, że wiesz, że seria od dawna spada w dół, ale zakończenie jest już kopaniem leżącego i w efekcie niewiele widza obchodzi, jakie ono jest. Żeby rozwinąć, to przychodzą mi do głowy dwa seriale.
|
Źródło: lostpedia.wikia.com |
Pierwszym serialem będzie
Lost. Serial, który wręcz kochałam w gimnazjum i w szkole średniej, a co do którego straciłam serce. Był on swoistym fenomenem - a to dlatego, że przynosił wiele ciekawych teorii fanowskich w trakcie jego trwania. I również widzowie mają prawo czuć się oszukani. Dlaczego? Ano dlatego, że dużo wcześniej przed zakończeniem powstała taka teoria fanowska, która była bardzo zbliżona, a twórcy wypowiedzieli się, że nie o to chodzi. I po co zaraz kłamać? Nie mogli po prostu się nie wypowiadać na ten temat? Dlatego czułam się zła. Ale serce do serialu straciłam wcześniej, jakoś w piątym sezonie - stwierdziłam, że za dużo kombinują i po prostu dałam sobie spokój, nawet mi nie zależało na tym zakończeniu.
Drugim takim serialem jest Doktor House. Należałam do wiernych fanów tego serialu, co tydzień czekałam na nowy odcinek na dwójce, a jednak... Również straciłam serce po siódmym sezonie. Siódmy sezon miał dla mnie dziwne zakończenie, że moją reakcją było "what the fuck". Obejrzałam również z dwa odcinki sezonu ósmego i... Dałam sobie spokój. Stwierdziłam, że to nie to samo. Obsada była tak przetasowana, że stwierdziłam, że już nie mam serca do tego serialu i nie mam zamiaru go oglądać. Nie interesuje mnie również nawet zakończenie tak do końca, bo nie mam zamiaru oglądać tego ostatniego sezonu. Jeśli ktoś mi zdradzi szczegółowo, to ok, płakać nie będę, najwyżej wzruszę ramionami.
|
Źródło: darkwarez.pl |
Dodam jeszcze, że przy tym drugim rodzaju jest problem z większością anime, które powstają na podstawie nieskończonej mangi. Tak było np. z pierwszą serią FMA, czy Kuroshitsuji - twórcy polecieli z tematem i wymyślili własne zakończenia, z czego wyszła... Kupa, brzydko mówiąc. Choć nie zawsze to wypada na niekorzyść (np. ostatnia seria Sailor Moon jest lepsza od oryginału, choć ma sporo różnic).
3. Zakończenie niesatysfakcjonujące.
Ten ostatni rodzaj jest takim "najlżejszym grzechem", ponieważ nie wpływa na całość, a raczej jest czymś, przy czym widz ma niedosyt, że wie, że czegoś brakuje, ale generalnie jest w stanie kupić dane zakończenie. Tu przychodzą mi na myśl również trzy serie, a także film. Wszystkie niedawno zrecenzowane, dlatego nie będę się rozwodzić.
|
Źródło: filmweb.pl |
Pierwszym przykładem będzie
"Gdzie pachną stokrotki". Ten serial po prostu ucierpiał na tym, że go zabito za wcześnie, dlatego twórcy musieli upchać rozwiązanie wątków na szybkiego. I średnio im to wyszło. Owszem, wątki są rozwiązane, do żadnego z nich nie mam zastrzeżeń, tylko, że jedne rozwiązywano dość długo, wlekły się, a ten najważniejszy natomiast został rozwiązany w ciągu kilku minut, tak, że miałam reakcję "Co, już koniec?" i pozostawia z pewnym uczuciem pustki, bo jednak chciałoby się zostać trochę dłużej z bohaterami.
Na podobny syndrom cierpi inny serial Fullera, czyli "Magia Niagary", również niesłusznie ubita po jednym sezonie. Obejrzałam ten serial dwa dni temu, a wciąż czuję pustkę. Dlaczego? Dlatego, że choć tutaj dobrze zamknięto wszystkie główne wątki, nie za wolno, ani nie za szybko, jednak część z tych pobocznych pozostała nierozwiązana. Wiem, że miała być ich jakaś kontynuacja w kolejnych sezonach, ale niestety, kolejnych sezonów nie było. Dlatego serial niesłusznie przerwany po jednym sezonie.
|
Źródło: filmweb.pl |
Słowo "niesatysfakcjonujący" rozumiem także w ten sposób, że właśnie zakończenie jest rozwleczone pod pewnymi względami, a pod innymi jest zbyt szybkie. Na to cierpiał
American Horror Story: Coven. Część wątków była rozwiązana też raptem w kilka minut, a reszta dłużyła się i dłużyła w nieskończoność, w taki sposób, że nawet ulubieni bohaterowie byli w stanie sprawić, że widz miał ich dość. Tak miałam z Fioną, która była świetną bohaterką, lecz było jej po prostu za dużo, że miałam ochotę powiedzieć "Skończcie już wreszcie, błagam, są inni bohaterowie". Podobnie było też z poprzednią serią, która coś wyjaśniała, ale te wyjaśnienie nie trafiło do mnie do końca, a niepotrzebnie przedłużało serial.
|
Źródło: fansided.com |
Innym wlekącym się zakończeniem jest zakończenie filmu
"Kamerdyner", gdzie jak wspomniałam w recenzji - sceny z Obamą są niepotrzebne, przedłużają film, który miał pozamykane wątki, w dodatku upolityczniają go i sprawiają, że przez to był być może nieatrakcyjny dla Akademii, która ukarała twórców brakiem nominacji do Oscarów. Gdyby tak odjąć to zakończenie, to szczerze... Film wypadłby po prostu lepiej.
|
Źródło: filmweb.pl |
Wracając do tytułu, to czym powinno być dobre zakończenie, skoro mam takie wymogi, ktoś zapyta. Otóż... Nie mam gotowego przepisu na takiego. Nie musi to być happy end, choć może, czemu nie - zwłaszcza, gdy przez większość filmu czy serialu głównemu bohaterowi los rzuca kłody pod nogi lub jest to też lekka forma, jak komedia, czy animacja. No i kto powiedział, że happy end niczego nie uczy? Przecież może być szczęśliwe zakończenie, ale jednocześnie jakiś morał. Zakończenie może być gorzkie, takie "życiowe", ale jednocześnie satysfakcjonujące i dające nam poczucie, że nie zmarnowaliśmy swojego czasu. Zakończenie może być również wielkim plot twistem, czymś, czego się nie spodziewamy, co pozostawia nas w niemałym szoku, ale wpisuje się w konwencję całości. Wreszcie zakończenie może nam otwierać nowe furtki. Może być zwyczajne, takie "nic specjalnego", ale jednak jesteśmy ciekawi, co może być dalej. Zakończenie może sprawiać emocje, skłonić nas do refleksji, sprawić, że się ucieszymy, lub też wzruszymy. Bo jeśli nie czujemy po nim nic, to być może jest to pierwszą oznaką tego, że mamy do czynienia z kiepskim zakończeniem. I chyba właśnie tym powinno się charakteryzować dzieło, które zostaje w pamięci widza na długo. I to wszystko z moich luźniejszych przemyśleń na dziś :)
PS. Czy fanpage na facebooku byłby dobrym pomysłem?