czwartek, 22 grudnia 2016

Marzenia (nie)spełnione, czyli Yuri!!! On Ice (2016)


Wprawdzie recenzję planowałam na piątek, ale jednak chyba wolę, kiedy napiszę coś na świeżo. Zwłaszcza, że już po kilku odcinkach Yuri!!! On Ice (lub jak to polski fandom ochrzcił ten tytuł - "Jurki") okrzyknięto anime sezonu, a nawet roku. Czy sportowa historia, jakich wiele jest warta obejrzenia? Co wyróżnia ją spośród innych tytułów? Myślę, że przede wszystkim podejście do tematu. I sądzę, że nie bez znaczenia jest fakt, że twórczynią tego anime jest kobieta. Stąd pewien nacisk na uczucia, na spojrzenie nie tylko sportowe, ale także spojrzenie czysto ludzkie, psychologiczne. Jest wiele rzeczy, które mnie oczarowało w tym anime, co nie znaczy, że nie brakuje wad.

UWAGA! RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY. 

Główni bohaterowie, na pierwszym planie Yuri Katsuki. Źródło: yurionice.com
Yuri Katsuki ma 23 lata i jest znanym łyżwiarzem figurowym w Japonii. Przez pewien czas trenował w Stanach Zjednoczonych, tam też skończył studia. Choć osiągnął wiele, nie brakuje mu talentu, to brakuje mu jednak pewności siebie, która sprawia, że na lodzie za bardzo się stresuje i w efekcie popełnia podstawowe błędy. Jego idolem jest Wiktor Nikiforow*, rosyjski łyżwiarz, który, zdaje się, osiągnął już wszystko. Pewnego dnia Yuri powtarza sławny układ Wiktora, tańcząc na lodowisku w swojej rodzinnej miejscowości. Łyżwiarz jest nagrywany bez swojej wiedzy, a nagranie szybko podbija Internet. Dociera ono nawet do samego Wiktora, który wkrótce zjawia się w Japonii i oznajmia, że zostanie trenerem Yuriego. Wkrótce przyjeżdża także nowa, młoda gwiazda, która chce konkurować z Yurim i Wiktorem, czyli 15-letni Jurij Plisecki. Zaskoczony Yuri przystaje jednak na propozycję Wiktora.

Wprawdzie część ludzi, która mnie zna, zaraz powie, że najbardziej podobał mi się fanserwis, jakiego jeszcze nie było w tego typu anime, ale tu zaskoczę chyba wielu i powiem, że nie. Wprawdzie do fanserwisu jeszcze wrócę (bo mam do niego kilka zastrzeżeń), ale chyba najbardziej podoba mi się w tym anime fakt, że jest to opowieść o tym, że do pewnych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć. 

Yuri Katsuki to postać, z którą dość łatwo można się utożsamić. Ma swoje wzloty i upadki, ale jednak jego największym problemem jest to, że brakuje mu wiary w siebie i swoje możliwości - nawet jeśli wiele osób mówiło mu, że nie brakuje mu talentu ani umiejętności. Problem jednak leży w pewnej blokadzie psychicznej. Zdaje się, że wielu ludzi ma podobny problem - i nawet nie trzeba być sportowcem. Ale często wystarczy jedna krytyka, jedna porażka, by się zamknąć w sobie i nie rozwijać tego talentu. Yuri potrzebował jakiegoś motywatora, a tym okazuje się miłość. Miłość... Cóż, jedni uważają, że jest to po prostu czysty podziw i przyjaźń do nowego trenera, a inni, że jest to miłość romantyczna (ja skłaniam się ku drugiej opcji). Anime ma raptem dwanaście odcinków, a po prostu byłam zachwycona, kiedy patrzyłam na rozwój charakteru postaci, który był płynny, ale nie sztucznie przyspieszony. Miło było patrzeć, jak Yuri nabierał pewności siebie i z zakompleksionego faceta, który w dodatku zmagał się z nadwagą (wiem, że niektórzy krytykują ten wątek, ale spójrzmy prawdzie w oczy - mowa tutaj o łyżwiarzu figurowym, który nie może sobie pozwolić na dodatkowe kilogramy) stał się pewnym siebie mężczyzną, który osiąga sukces. Być może nie są to te wyśnione osiągnięcia, ale czasem, jak to w sporcie mówią, progres jest o wiele ważniejszy niż wszystkie medale. 

Pierwsza połowa anime to raczej rozwój relacji i rozwój charakteru - w tym także dość urocze podziwianie drugiej osoby z perspektywy kogoś zauroczonego, zafascynowanego - czy to samym talentem, czy może osobą - to w tej chwili nie jest istotne. Wprawdzie jest to dość sztampowy zabieg w anime, ale jednak często tzw. sportówki (jak chociażby Free!, o którym również pisałam) nie wychodzą poza ten schemat i poza ten etap relacji. W Yuri!!! On Ice stało się zupełnie inaczej. Nie dość, że pokazano coś niemalże wprost, to kolejna rzecz, która urzekła mnie w tym anime to fakt, że pokazuje ono, że w każdym związku są również wzloty i upadki, a pocałunek, czy wszelkie wyznania nie sprawiają, że od tej pory jest wszystko super i można by było tylko dodać "i żyli długo i szczęśliwie". Doskonale rozumiałam Yuriego, który płacząc mówił o tym, że czuje się źle ze swoimi porażkami, ponieważ nie odpowiada już tylko sam za siebie, ale także ewentualna porażka będzie także rzutować na trenera. Wzajemna odpowiedzialność i lęki z nią związane są czymś niby oczywistym, a jednak w mediach nieczęsto spotykamy taki motyw. W drugiej połowie widzimy, jak "odmieniony" Yuri zmierza się w finałach mistrzostw w łyżwiarstwie figurowym. Ta druga część jest również ciekawa, ponieważ poznajemy nowych bohaterów, ich motywacje (lub przynajmniej ich część), a nawet zdążymy zmienić stosunek co do nich - np. Chris Giacometti wydawał mi się początkowo osaczający, a jego seksapil wręcz powodował zażenowanie połączone z... strachem? Trudno mi to ująć, był to po prostu typ faceta, jakiego nie chciałabym spotkać. Pod koniec jednak - a właściwie w ostatnim odcinku - okazał się całkiem sympatyczny. Podobnie jak Jean Jacques Leroy, zwany JJem - początkowo chłopak z wybujałym ego, zbyt pewny siebie, a później zaczęłam mu współczuć, ponieważ pierwszy raz poważnie poczuł presję - a jednocześnie naprawdę miło było widzieć wsparcie ze strony bliskich dla niego.

Czas powiedzieć troszkę o fanserwisie. Do tego trochę odwołuje się tytuł tej recenzji - te "marzenia niespełnione" dotyczą głównie fabuły - w końcu Yuri nie wygrał mistrzostw (ale na to nie liczyłam). "Marzenia spełnione" to te dotyczące wątku miłości homoseksualnej - i tu wyjaśnię, dlaczego jestem za opcją pt. "to jest normalny związek, Wiktor i Yuri są po prostu parą" - po prostu dlatego, że czasem za bardzo patrzymy z perspektywy heteronormatywnej. Gdyby któryś z nich był dziewczyną, to myślę, że dla wszystkich byłoby oczywiste, że są parą. I nawet nie trzeba byłoby przedstawiać wiele rzeczy wprost. W tym anime zaś po sławnej scenie z odcinka siódmego pojawiły się kłótnie, czy był pocałunek, czy go nie było. A ja jestem zdania, że nawet jak go nie było, to uścisk był zbyt oczywisty i zbyt intymny jak na przyjaciół. Nie widzę także sprzeczności w pokazywaniu relacji czysto zawodowych i przyjacielskich - w sporcie nie raz się zdarzało, że trener i sportowiec (obojętnie jakiej płci) zostawali parą lub nawet małżeństwem. A że byli też na stopie przyjacielskiej? A co może być piękniejszego od przyjaźni, która w naturalny i niewymuszony sposób przeradza się w miłość? 

Nie oznacza to jednak, że fanserwis nie przeszkadzał mi tak w stu procentach. O ile początkowe odcinki wraz z pewnymi "hintami" typu wspólna kąpiel, czy para w strategicznym miejscu, albo teksty "Yuri, chodźmy spać razem" to potrafiły śmieszyć, bo dawka była dość rozsądna, tak potem zaczynało to lekko przeszkadzać, zwłaszcza nagromadzenie tego mieliśmy w odcinku dziesiątym, gdzie niemal każdy pytał się "czy to się wydarzyło naprawdę?" - obrączki jako symbol obietnicy? No błagam... Złączone łóżka w hotelu? Na pewno przypadek. Zdecydowanie było tego za dużo, a wolałam oglądać treningi czy zmagania się na lodowisku, ponieważ w końcu miało to być anime o jeździe figurowej na lodzie. Niemniej jednak cieszyło mnie w tym wszystkim jedno - rozsądny wiek bohaterów. Yuri miał 23 lata (pod koniec już skończył 24), a Wiktor - 27. Dlatego podobało mi się też rozsądne podejście Wiktora do choreografii Jurija - dla piętnastolatka choreografia nacechowana seksapilem byłaby zbyt dojrzała i nieodpowiednia, natomiast Wiktor wybrał temat czystej miłości dla młodego łyżwiarza.

Czas powiedzieć trochę o animacji. Animacją zajęło się małe studio MAPPA. Małe studia mają swoje zalety, ale niestety, również i wady. A najgorszą z nich jest ograniczony budżet. Być może w początkowych odcinkach tego nie widać (sama byłam zachwycona kreską i animacją), ale czym dalej w las... Niestety, CGI (prawdopodobnie nie do uniknięcia w dzisiejszych czasach) było dość widoczne w tych miejscach, gdzie miało być właśnie niewidoczne, a być jedynie pomocą - czyli głównie w sekwencjach jazdy głównych bohaterów. Często też podczas jazdy figurowej było widać zachwianie proporcji, niestaranne rysowanie, itd. Problem słabej jakości animacji w Japonii to jednak temat na oddzielny post, a przyczyn takiego stanu jest wiele. 

Technicznie za to nadrabia muzyka. Mowa tu zarówno o openingu (śpiewanym ładną angielszczyzną!) oraz endingu (graficznie również ciekawy, pokazujący zdjęcia z Instagrama głównych bohaterów), jak i o utworach wykorzystanych przez łyżwiarzy do swojej choreografii - mowa tu o muzyce klasycznej (opera czy balet, które są bardzo częste w jeździe figurowej), jak i kawałkach specjalnie ułożonych na potrzeby serialu, które łatwo wpadają w ucho, nawet jeśli pokazane były tylko raz.

Yuri!!! On Ice to z pewnością pozycja wyjątkowa w anime. Dała też nadzieję, że może więcej twórców ośmieli się w końcu wrzucać rozsądnie wątki homoseksualne - bez fanserwisu czy queerbaitingu, nie tworząc jednocześnie z tytułu kolejnego yaoi czy yuri. Marzy mi się, żeby tak fajnie poprowadzony wątek (nawet bez takiej ilości hintów jak w YoI) był pokazany w jakimś shounenie... To byłby chyba znak naszych czasów, jednocześnie pokazujący, że liczy się miłość, a nie płeć czy inne cechy bohaterów, na które kompletnie nie mieli wpływu. Piękna kreska, bohaterowie, z którymi można się utożsamiać oraz cudowna muzyka... Czego więcej potrzeba do szczęścia? No, może drugiego sezonu, choć było zasugerowane, że taki powstanie. I na takowy czekam. A moja ocena to na dzisiaj 7,5/10, czyli bardzo dobry z minusem. Ocena troszkę niższa, ponieważ jednak animacja często zgrzytała, fanserwisu było trochę za dużo, a także niepotrzebnie twórcy wprowadzali historie bohaterów, którzy nie odegrali jednak większej roli - na to będzie czas w sezonie drugim.

* Wiem, jak to jest zapisane w oficjalnym tłumaczeniu angielskim, ale mamy taką piękną, polską transliterację cyrylicy, więc wolę z niej korzystać.
Share:

piątek, 9 grudnia 2016

Czego nie oczekuję od polskich filmów, czyli Pitbull. Niebezpieczne kobiety (2016)

Trochę czasu minęło, odkąd pisałam. Ciągle mam dwa zaległe teksty, w tym jeden o udanym serialu Netflixa "Crown" o młodej królowej Elżbiecie. Tym razem poszłam do kina, choć przyznaję, że bez większego przekonania i większego entuzjazmu. Może to dlatego, że nie widziałam wcześniejszych części "Pitbulla"? Być może. A może to wina filmu samego w sobie? 

W polskich filmach, a może i w filmach w ogóle nie oczekuję żartów na siłę, zwłaszcza odgrzewanych kotletów z Internetu, które znam od dawien dawna. Oczekuję również w miarę poukładanych wątków, a może przede wszystkim - odpowiedniego marketingu. Zwiastun, tytuł i opisy filmu sugerowały, że będzie on głównie opowiadał o kobietach. Dodajmy: niebezpiecznych kobietach. Tytuł chwytliwy, zachęcający, a jednak... Człowiek nie dostaje do końca tego, czego oczekuje.

Coś, co w sumie mnie irytuje w polskich (i nie tylko) plakatach filmowych - wsadzić jak najwięcej postaci i nazwisk aktorów. Źrodło: filmweb.pl
Według statystyk w zeszłym roku 40% przyjętych osób do policji stanowiły kobiety. W szeregach policji swoich sił próbują Zuza i Jadźka. W swojej karierze spotykają nietypowe i ciekawe osoby zarówno w samej policji, jak i w świecie przestępczym. Film opowiada także o niejakim Cukrze, którego dziewczyna siedzi w więzieniu, a on sam ma powiązania z mafią paliwową.

Pierwsze, co rzuca się w "Niebezpiecznych kobietach" w oczy jest chaos. Film jest zbyt chaotyczny i posiada zbyt dużo wątków. Właściwie wszystkie one są w pewien sposób ciekawe, ale żaden z nich nie jest tak w zasadzie rozwinięty do końca. I w ten sposób mamy Majamiego, granego przez Stramowskiego i wątek jego związku z Olką (tutaj fenomenalnie ją zagrała Maja Ostaszewska). Wątek Zuzy i Jadźki łączy się z Cukrem, który w zasadzie jest głównym bohaterem tej opowieści, oraz z mafią paliwową. Oprócz tego mamy wątek skorumpowanej policjantki, granej przez Magdalenę Cielecką - która chciałaby zarabiać więcej ze względu na to, że jej syn wymaga terapii. No i wreszcie jest wątek Drabiny, granej przez Alicję Bachledę-Curuś, który to pojawia się jako pierwszy i jest powiązany z całą resztą. Naprawdę, zdecydowanie za dużo, jak na film, który ma trwać około 2,5 godziny. Przez to traci całość i tracą postacie.

Właśnie najmniej w tym filmie podobał mi się główny antagonista, czyli Remek (Cukier). Wykreowany... W zasadzie na nie wiadomo kogo. Z jednej strony pomocny strażak, z drugiej strony bezwzględny bandzior, a z trzeciej filozofujący złoczyńca. Za dużo sprzeczności w jednym człowieku. Dodatkowo jego postać jest dość niewiarygodna, bo wychodzi, że chyba nikt i nic nie jest w stanie mu zagrozić. Zdecydowanie lepiej wypada tutaj postać grana przez Alicję Bachledę-Curuś - ponieważ widzimy, jak ona się zmienia, w dodatku ta zmiana jest mroczna i jedna z bardziej zasługujących na uwagę.

A przy okazji tych "dobrych" postaci, to w zasadzie nie wiadomo, na kim skupić uwagę. Niby prym wiedzie tu historia Zuzy, która trafia do policji wkrótce po rozstaniu z mężem, ale obok mamy jednocześnie wątek Drabiny czy wątek Majamiego, znanego z poprzedniej części. Nie mam zarzutu do aktorów - ci grają na przynajmniej dość przyzwoitym poziomie, jeśli nie genialnym - np. Maja Ostaszewska, która raczej kojarzy mi się z rolami inteligentnych kobiet fenomenalnie zagrała Olkę, którą raczej można byłoby nazwać prędzej "blacharą". Nie spodziewałam się takiej roli, ale to też świadczy o wielkości aktorki, która podjęła się tego wyzwania. Moją uwagę przykuła również niejednoznaczna postać Somalii, granej przez Magdalenę Cielecką - tu jednak niestety film poświęcił jej dość mało miejsca, a szkoda, bo jej wątek mnie zaintrygował.

Od strony technicznej również nie można narzekać, przynajmniej na stronę wizualną - jeśli ktoś chce dobrych efektów specjalnych, dobrych ujęć operatorskich - na pewno je dostanie. Gorzej jest natomiast z udźwiękowieniem i jest to bolączka polskich filmów. Pół biedy z dykcją niektórych aktorów (niektórych to nie rozumiałam, co w ogóle mówią) - czasami mieli do odegrania po prostu taką postać. Ale jednak często nagranie samego dźwięku po prostu leży i jest za cicho. A w końcu to kino.

Film "Pitbull. Niebezpieczne kobiety" jest również przykładem czegoś, o czym wspominałam w którymś komentarzu - film, który nie przechodzi testu Bechdel, może być naprawdę dobry. Ale tak samo film, który ten test przechodzi, może się okazać czymś kiepskim. Może tego filmu aż tak ostro bym nie oceniła, ale jednak dowodzi temu, że nie wystarczy pisać o kobietach, trzeba to jeszcze robić dobrze, czego przykładem był zeszłoroczny "Mad Max". I nie chodzi tu nawet o postacie, ale najgorszym grzechem tego filmu jest niestety jego chaos i nadmiar wątków. Choć prawdopodobnie jako serial bardzo by się spodobał i wolałabym, aby pan Patryk Vega poszedł tym tropem (raz jeszcze). A na dzień dzisiejszy moja ocena to 5,5/10, czyli średni z plusem. Fabuła dużo na tym zaważyła. 

Share:

piątek, 14 października 2016

Wołyń (2016) - recenzja bardziej osobista

Piszę tę recenzję po dwóch dniach od obejrzenia tego wstrząsającego filmu, a do tej pory nie umiem praktycznie dobrać słów. Ta recenzja będzie bardziej osobista niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Żaden film nie pozostawił chyba we mnie tak silnych emocji. Przyznaję, że bałam się tego filmu. Nie bałam w tym sensie, że będzie zły, że spłyci temat, że będzie ogólnie kiepski. Bałam się po prostu tego, co zobaczę. Z kina wyszłam cała blada, w milczeniu, tak jak i pozostałe osoby, które były na sali. Brakowało mi słów na to, co zobaczyłam.

Film ma też dla mnie charakter osobisty, bowiem chcę się podzielić z Czytelnikami bloga osobistą historią. Myślę, że ten, który czyta regularnie moje notki, widzi w stopce lokalizację "Zielona Góra". Nie trzeba być wielkim znawcą historii, by wiedzieć, że Zielona Góra i jej okolice są w granicach Polski dopiero od 1945 roku. Moja najbliższa rodzina pochodzi nie z Wołynia, a z dawnego województwa tarnopolskiego, ale i tam doświadczono ogromnych krzywd i traumy. Świadkiem tamtych wydarzeń jest jeszcze moja babcia, która nie raz opowiadała o tym, jak ona, jej siostra i matka bały się banderowców, którzy w każdej chwili mogli zabić ludzi tylko za to, że byli Polakami. Dawni sąsiedzi stali się największymi wrogami, przez których zmuszeni byli do ucieczki w nieznane. Te historie często brzmiały tak okrutnie, że były aż nieprawdopodobne. A dodatkowo film Smarzowskiego urzeczywistnił tamte wyobrażenia, które stały się aż nadto żywe.

Źródło: filmweb.pl

Lato 1939 roku. 17-letnia Zosia Głowacka jest zakochana z wzajemnością w młodym Ukraińcu o imieniu Petro. Niestety, rodzice decydują, że dziewczyna powinna wyjść za mąż za wdowca, Macieja Skibę. Zosia pomimo rozpaczy jest posłuszna woli rodziców, a tym samym zostaje żoną Macieja i macochą dla jego dzieci z pierwszego małżeństwa - Franka i Marysi. Wkrótce wybucha II wojna światowa. Wraz z Zosią jesteśmy świadkami tragicznych wydarzeń na Wołyniu, których kulminację mamy w 1943 roku, podczas słynnej rzezi wołyńskiej.

Wiem, że niektórzy mają zastrzeżenia, co do hasła na plakacie, że film opowiada o miłości w nieludzkich czasach. Wprawdzie jest prowadzony wątek trójkąta miłosnego, lecz fakt faktem - nie jest on wcale najważniejszy w tym filmie. Myślę jednak, że hasło nie jest tym samym fałszywe. Widziałam trochę filmów poruszających wątek II wojny światowej i łączy je bardzo często jedna rzecz - antywojenne przesłanie. Przesłanie, które mówi o bezsensie tamtej wojny, o cierpieniu ludzi żyjących w tych nieludzkich czasach, ale też te dzieła filmowe są swojego rodzaju ostrzeżeniem dla współczesnych, do czego może doprowadzić nienawiść. I do takich właśnie filmów zalicza się "Wołyń". A miłość wcale nie musi się objawiać w jeden sposób.

Owszem, mamy wątek miłości romantycznej, mamy nawet sceny czysto erotyczne (jak to przeważnie u Smarzowskiego), ale dla mnie bardziej w oczy rzucała się miłość Zosi do dzieci - czy to do swoich pasierbów (przejawiana w tym, że chciała ich chronić i ich wychować), czy też do własnego dziecka, którego broni za wszelką cenę do samego końca. Mamy też miłość wyrażoną w zwykłej przyzwoitości, nakazującej chronienie czyjegoś życia (np. wątek ukrywania Żydów przez Zosię, pomimo świadomości, że groziła za to kara śmierci), czy bohaterska odmowa Wasyla, szwagra Zosi, w udziale w mordowaniu Polaków (ze względu na to, że jego żona była Polką i nie wyobrażał sobie, że mógłby ją zabić). 

"Wołyń" opowiada jednak przede wszystkim o przetrwaniu. W filmie mamy przedstawione lata 1939-1943 (tak wynika z kontekstu i z tego, o czym opowiadają bohaterowie), a praktycznie całość trzyma w nieustannym napięciu, które dodatkowo potęguje muzyka - wprawdzie używana dość powściągliwie, ale ciągle zbliżająca widza do najgorszego. A właśnie wbrew pozorom w filmie nie ma dużo brutalnych scen. Są one jednak na tyle drastyczne, że w kinie odwracałam wzrok (dlatego film moim zdaniem nie jest dla wrażliwych). Dużo straszniejsze jest to poczucie nieuchronnej tragedii (zwłaszcza, że widz wie, jak film się skończy, a jeśli nie wie... To wystarczy jedno spojrzenie na wikipedię). Ciągłe potęgowanie nienawiści poprzez tajne spotkania Ukraińców, odwoływanie się do Biblii przez grekokatolickich duchownych (i jej fanatyczna interpretacja, nakazująca i usprawiedliwiająca zabójstwa), czy symboliczny pochówek Polski - już te sceny budzą wielkie przerażenie. 

Nie uważam jednak, że pan Smarzowski chciał przekazać nam coś złego, a wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś ten film interpretuje jako nawoływanie do nienawiści do jakiejkolwiek nacji, to niestety, ale nic z tego nie zrozumiał. Takie ludobójstwo mogło się zdarzyć wszędzie. I zdarzyło się niejednokrotnie - także całkiem niedawno na Bałkanach czy w Rwandzie. Obecnie w Syrii trwa okrutna i równie bezsensowna wojna. Film "Wołyń" jest, jak już wcześniej wspomniałam, ostrzeżeniem. Pokazuje też mroczną naturę człowieka - jak niewiele potrzeba, by stać się bestią (o czym dobitnie mówi dialog z filmu: "To nie ludzie, to zwierzęta!" "Zwierzęta się nie znęcają"). Do czego prowadzi nacjonalizm i ślepa nienawiść do wszystkiego, co obce. "Wołyń" to upamiętnienie ofiar tej okrutnej zbrodni (a nazwisk wielu ofiar, a tym bardziej ich grobów, nigdy nie poznamy), ale i przesłanie - należy bowiem wybaczać dawne krzywdy, robić wszystko, by nigdy to się nie powtórzyło, ale też i nie zapominać o tym. Bo jeśli tylko zapomnimy o tamtych okrutnych czasach, to niestety, ale nadejdą one ponownie.

Warto też zwrócić uwagę, że film Smarzowskiego nikogo nie wybiela. I być może to jest w nim najbardziej wstrząsające i dołujące jednocześnie. Nie ma tak, że Ukraińcy byli katami, a Polacy tylko i wyłącznie ofiarami. Pokazano również sceny dyskryminacji Żydów (w tym okrutne zabójstwo) czy akcje odwetowe na Ukraińcach - a zarazem ukazano też bohaterskich Ukraińców, którzy odmówili udziału w ludobójstwie. Myślę, że o tym również należy pamiętać i mieć odwagę do tego, by przyznać się do błędów i okrucieństw.

Uważam, że film "Wołyń" nie jest filmem, w którym mamy jednego bohatera. Owszem, aktorstwo Michaliny Łabacz (wielkie brawa za debiut, jestem pod wrażeniem), Arkadiusza Jakubika czy Jacka Braciaka stoi na wysokim poziomie, ale żaden z nich nie jest typowym protagonistą. Raczej widz jest świadkiem wydarzeń, które widzi z perspektywy młodej Zosi. I jest to moim zdaniem dobry zabieg - Zosia początkowo jest roześmianą nastolatką, zakochaną i cieszącą się swoim życiem. Wystarczą jednak cztery lata, by świat, który dotychczas znała, skończył się. Zosia pod koniec filmu nie jest już tą samą osobą - wymowna jest ostatnia, symboliczna scena filmu, gdzie bohaterka grana przez Michalinę Łabacz jest skrajnie wyczerpana fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie jest wrakiem człowieka. 

Z jednej strony bardzo mi się końcowa scena filmu, ale jednak mam niedosyt. Być może jest to temat na oddzielny film, ale brakuje mi też opowieści o tym, co było potem, czyli o kolejnej traumie tamtych ludzi, którzy musieli opuścić swoje rodzinne miejscowości i wyruszyć w nieznane, by móc poczuć się bezpiecznie. Wprawdzie film "Róża" w reżyserii Smarzowskiego trochę o tym opowiada, ale brakuje mi takich "Samych swoich", lecz ujętych bardziej na poważnie (choć trzeba przyznać, że nawet ta kultowa komedia przełamała pewne tabu związane z tematem wysiedleń). Liczę, że coś takiego jeszcze powstanie.

Co jeszcze z wad, oprócz okrutnych i drastycznych scen morderstw? Coś, co nazywam roboczo "montażem Smarzowskiego". Bardzo lubię jego filmy, porusza on trudną tematykę, demaskuje on wszystkie polskie wady, hipokryzję, ale ciągłe ucinanie scenek jak w teledysku osobiście utrudnia mi odbiór. Na szczęście w "Wołyniu" nie ma tego aż tak dużo jak np. w "Drogówce". Wiem, że jednym się ten zabieg podoba, ale osobiście dla mnie jest zbędny i mnie rozprasza.

Od siebie mogę dodać jeszcze tyle, że nie mam żalu do tego, że osoby, które przeżyły rzeź wołyńską czy były świadkami innych czystek etnicznych nienawidzą daną nację jako całość. Tak jak np. moja ciocia, która mówiła, że "Ukraińcy są gorsi niż Niemcy". Nie oznacza to jednak, że współczesne pokolenie powinno nienawidzić te nacje - raczej powinno się uczyć i służyć przykładem, by nigdy więcej nie dopuścić do takiej tragedii. Trudno mieć jednak żal do świadków tamtych dni - nie czułabym zapewne spokoju i sympatii do ludzi, którzy zabrali mi rodzinę, dom i wszystko, co do tej pory znałam. 

Smarzowskiemu kino się udało. Podjął się naprawdę trudnego, pomijanego tematu i cieszę się, że mimo trudności finansowych udało się zrealizować ten film. Jest to film potrzebny, ale przede wszystkim - uczciwy. Niejednoznaczny. Nie pokazuje jedynie win jednej strony i krzywdy drugiej. Na tragedię na Wołyniu złożyło się naprawdę wiele czynników i Smarzowski świetnie je uchwycił. Daje lekcję historii bez zbędnej "dokumentalizacji" (wprawdzie wiele rzeczy, w tym dat, widz musi się domyślać, ale nie uważam tego za wadę filmu). "Wołyń" daje mocne przesłane i dosłownie wgniata w fotel. Jeśli ktoś jednak jest widzem wybitnie wrażliwym (był taki moment, gdzie sama chciałam wyjść z kina), to nie radzę go oglądać, bo jest wyjątkowo trudny i momentami brutalny. Pozostawiam go jednak bez oceny. Myślę, że długo nie będę mogła tego filmu umieścić w żadnych ramach, kategoriach, bo za bardzo we mnie będzie siedział. Po prostu kawał mocnego kina. 
Share:

czwartek, 6 października 2016

Ostatnia rodzina (2016), czyli wszystkie dziwactwa Beksińskich

Gdy tylko dowiedziałam się o tym filmie, wiedziałam, że po prostu muszę go zobaczyć. Daleko mi do wielkich fanów Beksińskiego, ale jednak jego mroczne obrazy od zawsze mnie fascynowały, a zwłaszcza dowolność ich interpretacji. Dodatkowo historia Beksińskich jest tragiczna i mroczna zarazem - całkowicie pasująca do ekscentrycznego malarza, który wręcz ekshibicjonistycznie obdzierał życie swojej rodziny z prywatności. Dlatego od razu wiedziałam, na co pójdę do kina w październiku. I nie rozczarowałam się. "Ostatnia rodzina" to chyba jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat - choć nie mieliśmy ostatnio złych tytułów, jak chociażby "Bogowie", nie wspominając o oscarowej "Idzie". Ale ten film przenosi nas na zupełnie nowy poziom.

Źródło: filmweb.pl

Opisując fabułę ciężko uniknąć "spoilerów" (o ile spoilerami można nazwać wydarzenia, które są opisane na wikipedii). Film przedstawia opowieść o rodzinie Beksińskich na przestrzeni niemalże trzydziestu lat. Beksińskich poznajemy w roku 1977, kiedy to przeprowadzają się z Sanoka do Warszawy. Obserwujemy ich życie codzienne, widząc tragiczne momenty śmierci każdego z członków rodziny.

Zanim przejdę do recenzji właściwej, to muszę jednak rozpisać taką małą dygresję: mianowicie znów uderzają mnie komentarze, które chyba wciąż świadczą o tym, że ludzie nie rozumieją, że film biograficzny nie jest dokumentem. Pisałam o tym prawie trzy lata temu podczas oglądaniu filmu o Wałęsie (choć Wałęsa jest dość kontrowersyjną postacią). Jeszcze przed premierą tamtego filmu było głośno o tym, że film przeinacza pewne fakty, przedstawia Wałęsę w takim, a nie w innym świetle, itd. To samo mamy przy filmie "Ostatnia rodzina". Film o Beksińskich jest tylko oparty na prawdziwych wydarzeniach, nie odtwarza ich wiernie, bo to nie jest rola filmu biograficznego, który jest filmem fabularnym. Owszem, może tu lekko zawiódł marketing, bo w zwiastunie mamy napis "Poznaj prawdziwą historię Beksińskich", ale sam film niczego takiego nie sugeruje. Główne zarzuty są tutaj do roli Dawida Ogrodnika, ale o tym wspomnę dalej.

Film nie mówi nam wiele również o twórczości Zdzisława jako malarza, ani o karierze radiowej Tomka. Te rzeczy są jakby prowadzone w tle. Film opowiada właśnie o życiu rodzinnym i towarzyszącej śmierci, która wręcz prześladuje bohaterów od pierwszych chwil na ekranie. Dlaczego więc wybrano rodzinę Beksińskich, skoro można było wybrać każdą inną, nawet fikcyjną? Być może dlatego, że ich losy są aż nieprawdopodobne. O samym Zdzisławie można rzec, że umarł tak, jak żył - czyli nietypowo, niespodziewanie. Każdy z rodziny Beksińskich jest świadkiem śmierci lub śmierć próbuje ich jakoś dopaść. I tak po kolei widzimy opiekę nad matką Zdzisława i matką Zofii - a przecież to też jest dość trudny temat. Temat nieco pomijany w filmie, czy w książkach, ale jednak widząc sceny opieki nad osobą starszą, która już leży (i cała reszta wręcz czeka na jej śmierć), to aż przypomina się książka Whartona pt. "Tato". Myślę, że temat będzie coraz szerzej poruszany, zwłaszcza dlatego, że nasze społeczeństwo się starzeje i siłą rzeczy będzie to coraz większy problem. Widzimy od początku próby samobójcze Tomka - choć gdy jest ryzyko, że zginie on w katastrofie lotniczej, to widzimy w jego oczach strach przed tą nagłą i niespodziewaną śmiercią. W końcu widzimy nagłą i druzgocącą diagnozę Zofii - tętniaka aorty. Zofia jednak zdaje się być oswojona z tą śmiercią, lecz chce przygotować na nią swoich najbliższych. Po samobójstwie Tomka widzimy w końcu brutalne morderstwo Zdzisława, wieńczące całość.

Mimo dość depresyjnego tematu, jakim jest śmierć, jest też w filmie miejsce na dość zabawne zdarzenia, a także na te wzruszające - ale niekoniecznie z powodu śmierci. Po prostu widz dostrzega życie rodzinne takie, jakim ono jest. Oczywiście bardzo pomaga tu gra aktorska i niesamowite operowanie głosem wszystkich aktorów - przez to mamy wrażenie, że podsłuchujemy prawdziwe rozmowy, a nie sztucznie recytowane dialogi. Podobnie sama realizacja jest interesująca - większość akcji rozgrywa się w dwóch mieszkaniach - Zdzisława i Tomasza. Czasami można się poczuć klaustrofobicznie, ale przy tym widz ma wrażenie, że jest w mieszkaniu razem z resztą bohaterów i dosłownie może "wejść do ich świata". Byłam również pod wielkim wrażeniem wszelkich zmian, jakie widać na przestrzeni lat - a jest to rzecz często zaniedbywana przez twórców filmowych. Widzimy zmieniające się wnętrza mieszkań z typowo prlowskich aż po "ukochaną" w latach 90. boazerię na ścianach. Sprzęty - coraz mniejsze kamery, aparaty, lepsze telefony, aż w końcu mamy komputer. Naprawdę w detalach i w scenografii można się wręcz zakochać.

Teraz najważniejsze i najlepsze, co w tym filmie, czyli gra aktorska i główni bohaterowie. Dobrego aktora poznaję po tym, że na ekranie widzę jego postać, a nie jego samego. Tak miałam tutaj z Andrzejem Sewerynem w roli Zdzisława. Nikomu nie trzeba udowadniać wielkości tego aktora, ale tutaj pokazał wręcz mistrzostwo świata. I mowa nie tylko o charakteryzacji, ale o zmianie sposobu mówienia, poruszania się (z wiekiem jest też inaczej). Sama kreacja Zdzisława jest wręcz niebywała. Na ekranie widzimy postać wyjątkowo ekscentryka, który w oczach fana, Piotra Dmochowskiego, jest właściwie wesołym człowiekiem, mimo tematyki swoich dzieł. W obrazach było widać jego masochistyczne skłonności, natomiast w życiu rodzinnym - narcyzm i egoizm. Nie mam na myśli tu scen, kiedy Zdzisław uwielbia nagrywać czy fotografować siebie (choć to też jest dość symboliczne). To on jest tym, który nadaje rytm swojej rodzinie, ale jednocześnie nie chce się przystosować do pewnych zwyczajów (chociażby Wigilia, gdzie zlekceważył potrzeby religijne swojej żony, matki i teściowej). To on prowadzi dysputy na najróżniejsze tematy, mówi, że rodzina to po prostu ludzie, którzy się kochają i nie znoszą jednocześnie. Mimo to widać pewną porażkę na wielu polach. Przez stoicyzm i takie jakby wypranie z emocji trudno mi było stwierdzić, czy on kiedykolwiek kogoś kochał naprawdę. Czuł przywiązanie do swojej żony, czuł się odpowiedzialny za syna, ale czy była to miłość? Uderzyła mnie zwłaszcza scena, gdy Tomek po śmierci matki próbował się zbliżyć do ojca, jakoś go przytulić, a Zdzisław gestem pokazał, że sobie tego nie życzy. Na śmierć patrzył kompletnie bez emocji. Obdzierał też rodzinę z intymności - właśnie poprzez nagrywanie takich rzeczy jak śmierć najbliższych. A być może właśnie to jest najbardziej intymny moment w życiu człowieka (coś jak "live together, die alone" z Lost). Zdzisław przez cały film okazał jakieś emocje może z dwa razy - tak to cały czas zachowuje się aż za spokojnie. Przez to nie potrafi zareagować w odpowiedni sposób - np. w scenie, gdy Tomek przychodzi do mieszkania rodziców i demoluje kuchnię bez większego powodu, sprawiając przy tym przykrość matce. Beksiński po prostu nagrywa na kamerze całe zajście, ale ani trochę nie pomaga potem żonie. Tym bardziej swojemu synowi. Myślę, że rola Andrzeja Seweryna jest niesamowita i bardzo wymagająca - grać kogoś niemalże bez emocji to wielka sztuka. I ta się udała.

Całkowitym kontrastem Zdzisława jest jego syn, Tomasz, grany przez Dawida Ogrodnika. Z jego rolą pojawiło się mnóstwo kontrowersji i dość negatywnych komentarzy, zwłaszcza od fanów Tomka - tłumacza, redaktora, dziennikarza muzycznego. Nic dziwnego, że dla jego fanów może to być szok - specyficzna gra Dawida Ogrodnika (gesty, sposób wymowy) oraz cała kreacja Tomka mogą być wątpliwości. Tomasz niewątpliwie jest przeciwieństwem i kontrastem dla Zdzisława, swojego ojca. Ma on problem z kontrolowaniem własnych emocji, wybuchów gniewu, nie potrafi ułożyć sobie życia osobistego, jest też właściwie zależny od rodziców, a zwłaszcza od matki, która to chodzi sprzątać do niego, gotuje mu obiad, itd. Tomasz jednak nie docenia tych wszystkich starań i nie potrafi odnaleźć porozumienia z rodzicami, którzy chcą mu w jakiś sposób pomóc. Zamiast tego podejmuje kilka prób samobójczych. W gruncie rzeczy jest to postać nieszczęśliwa, niezrozumiała. Ma on swoją pasję - muzyka rockowa oraz filmy (zwłaszcza anglojęzyczne, których był tłumaczem) to całe jego życie. Lecz nie odnajduje on wsparcia ani zrozumienia nawet wśród najbliższych, a zwłaszcza u swojego ojca. To od Tomka dowiadujemy się czegoś więcej o twórczości Zdzisława, jest on nią autentycznie zafascynowany, ale jednak kontrast i odległość od ojca są zbyt olbrzymie, by to wszystko unieść. Jest coś smutnego w zdaniu Tomka: "gdybyś dał mi chociaż raz w dupę, to wiedziałbyś, gdzie są granice". Owszem, gra Ogrodnika może męczyć, może jego postać jest przerysowana, przeszarżowana, ale swoją rolę spełnia znakomicie - mam tu na myśli przede wszystkim Tomasza jako przeciwieństwo własnego ojca. Jestem też w trakcie lektury książki Magdaleny Grzebałkowskiej "Beksińscy. Portret podwójny". Jeśli obraz z książki jest prawdziwy, to Tomek grany przez Ogrodnika jest idealnym odzwierciedleniem na ekranie. Należy także pamiętać, że człowiek w życiu zawodowym i w życiu prywatnym może mieć całkowicie różne twarze.

Jest jeszcze Zofia. Najnormalniejsza z całej rodziny, ale przy tym zdaje się, że najtrudniejsza rola do zagrania. I dlatego podziwiam tu Aleksandrę Konieczną za fantastyczną grę. Zofia Beksińska jest cicha, wycofana, mimo swojego wykształcenia jest też osobą skromną. Przykładna matka i żona, towarzyszka życia Zdzisława. Choć też popełniała błędy, zwłaszcza w wyręczaniu Tomasza ze wszystkiego (mimo, że Tomek miał około 30 lat, to ona chodziła do niego sprzątać), to jednak jako matka starała się go zawsze zrozumieć i wspierać. To właściwie dzięki niej obserwujemy te wszystkie dziwactwa, jakie mają miejsce w domu Beksińskich. Zofia jest ostoją normalności, choć i nawet nią stać na rozmowy egzystencjalne w trakcie codziennych czynności - choć czy czasem nie jest tak w każdym domu? Nie można też powiedzieć jednego o Zofii - że jest zahukana. Postawiła się mężowi, gdy wydano o nich książkę, w której zawarte były rodzinne sekrety. Myślę, że rola Aleksandry Koniecznej zasługuje na wiele nagród i jest również fenomenalna.

Na uwagę oczywiście zasługuje (oprócz udźwiękowienia) ścieżka muzyczna - a na niej zarówno muzyka klasyczna, jak i znane rockowe kawałki - nawet muzyka obrazuje idealnie kontrast między Zdzisławem a jego synem, dlatego, że słynny malarz raczej nie podzielał gustu muzycznego Tomka.

Co z wad? Oprócz dość kontrowersyjnej gry Ogrodnika - trochę niektóre scenki są nad wyraz. Nie można powiedzieć, że są niepotrzebne, ale tak jakby trzeba było coś tam jednak wspomnieć, że Zdzisław to był malarzem i artystą, a Tomek był tłumaczem i dziennikarzem muzycznym. Widz nie zaznajomiony z biografią Beksińskich może czuć się trochę pogubiony, na szczęście takich scenek nie ma za wiele. Brakuje jednak pewnego słowa wyjaśnienia, skąd się wzięły takie, a nie inne relacje. Nawet brak wyjaśnienia, dlaczego Beksińscy wyprowadzili się z Sanoka, może sprawić, że widz może czuć się pogubiony.

Przy filmie "Ostatnia rodzina" ciężko uwierzyć, że jest to właściwie debiut reżyserski, ponieważ Jan Matuszyński poradził sobie fenomenalnie z takim zadaniem. Jest to chyba jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Aktorstwo jest na najwyższym, światowym poziomie, historia jest także dość uniwersalna - w końcu chyba każdy widz odnalazł jakieś odniesienia do własnego życia rodzinnego. Idealnym uzupełnieniem tematu będzie też moim zdaniem książka Magdaleny Grzebałkowskiej, którą czytam i ciągle fascynuję się ciekawymi faktami z życia Beksińskich. Jeśli "Wołyń" czy "Powidoki", które również chcę zobaczyć, są jeszcze lepsze, to polskie kino ma niesamowity rok. A moja ocena to 9/10, czyli film jest rewelacyjny. Naprawdę warto zobaczyć. 

Share:

wtorek, 4 października 2016

Cute High Earth Defense Club LOVE! LOVE! (2016)

Rok temu pisałam o anime, będącym idealną parodią gatunku "magical girls" ("mahou shoujo"). Gatunek, który wielu się przejadł, wyczerpał swoją formułę, czy nawet przechodzący już dekonstrukcję w przypadku niektórych tytułów (jak Madoka), ale jednak znaleziono miejsce na parodię, która jest odwróceniem wszelkich motywów związanych z gatunkiem. W tamtym roku Boeibu! miało pierwszy, udany sezon. Właściwie nie sądziłam, że powstanie drugi, zwłaszcza że w przypadku pierwszego mieliśmy do czynienia raczej z zamkniętą historią. A tu nagle, latem tego roku, spotkała mnie miła niespodzianka. Choć oczywiście obawiałam się tego, że poziom może być zdecydowanie niższy, jak to z sequelami bywa. I tu miło się zawiodłam. 

Plakat drugiego sezonu. Źródło: myanimelist.net

Nasi bohaterowie z poprzedniego sezonu, czyli Battle Lovers musieli pożegnać się z dawnymi wrogami, czyli radą szkoły. Antagoniści z poprzedniego sezonu wyjechali bowiem na wymianę uczniowską do innego kraju. W zamian za to do liceum Binan przybywają bliźniacy, nazywani "Beppu Brothers". Pozornie niezwykle utalentowani (są znanymi piosenkarzami śpiewającymi pod pseudonimem VEPPer) i wręcz idealni, tak naprawdę okazują się nowymi wrogami dla naszych bohaterów. Yumoto i reszta nie spodziewają się jednak, co nimi tak naprawdę kieruje.

Myślę, że przy omówieniu fabuły drugiego sezonu ciężko jest nie spoilerować. O ile pewne rzeczy spoilerami nie są, jak np. fakt, że od początku wiemy, kto jest kim, kto nasyła potwory, itd. W przeciwieństwie do poprzedniego sezonu, tutaj jednak fabuła rozwija się na całego nie pod koniec, a już w połowie sezonu. I właśnie do odcinka szóstego miałam ochotę źle ocenić sequel, ale trzeba dać szansę całości. I dobrze, że nie porzuciłam tak tego anime.

Pierwsza połowa jest z lekka rozczarowująca, ponieważ mamy powtórkę z tego, co mieliśmy. O ile naprawdę podoba mi się parodia tych wszystkich schematów związanych z magical girls, tak miałam tutaj "no ile można". Po prostu przewidywalna fabuła, czyli pojawienie się potwora i pokonanie go po prostu męczy. W dodatku niektóre z tych odcinków były tak głupie, że mogłam się łapać tylko za głowę (jak np. odcinek z bardzo stereotypowymi Włochami - choć zaskakujące jest to, że w mowie użyto tutaj pseudo-włoskiego akcentu, dość niespotykane, jak na japońską produkcję). Nie podobało mi się to, że przez pierwszą połowę miałam wrażenie, że jednak na pierwszy plan wypina się Yumoto. Strasznie dużo czasu ekranowego było poświęcone właśnie jemu. Na swój sposób trudno go nie kochać, ale jednak w poprzednim sezonie urzekło mnie to, że z początku wcale nie było oczywiste, kto jest głównym bohaterem - a i każdy z nich dostawał swój własny, dobrze rozwinięty wątek. Irytowali mnie również antagoniści - tak idealne postacie po prostu trudno znieść.

Pomimo pewnej nieścisłości (zrezygnowano z wątku zamazywania twarzy i nie było żadnej próby wyjaśnienia, dlaczego tego zaprzestano - a przecież łamanie czwartej ściany to wręcz specjalność tego anime) wszystko zmienia się na plus w odcinku siódmym, który jest o Bożym Narodzeniu. To właśnie tutaj odkrywamy, że słabością Beppu Brothers jest... Gora, brat Yumoto. I ta słabość sprawia właśnie, że antagonistów daje się polubić - a przy okazji daje wiele powodów do uśmiechu. Nie zdradzę jednak, dlaczego wrogowie wręcz obsesyjnie ubóstwiają Gorę - i tak zdradziłam zbyt dużo spoilerów. Trzeba jednak przyznać, że finał całości jest bardziej zaskakujący niż finał poprzedniej części - i daje furtkę dla sezonu trzeciego.

Nie zawodzi oczywiście komizm - wspomniane łamanie czwartej ściany (czyli coś, co kocham, jak np. słowa Wombata - "Bo w drugim sezonie jest zawsze lepsza transformacja"), czy rozmowy o błahostkach urastające niemalże do rangi dysput filozoficznych. Dodatkowo prowadzonych w dość dziwnych miejscach, jak łaźnia. Jeśli ktoś chce się pośmiać z durnych schematów występujących w niemalże każdym anime (nawet wyśmiane jest to, że w tej serii nie ma absolutnie żadnych kobiet - jest to świadomy zabieg twórców i wcale nie jest wadą, o czym powiem w podsumowaniu) - to jest to jak najbardziej tytuł dla niego.

Jeśli chodzi o ściśle techniczne rzeczy - animacja stoi na wysokim poziomie. Naprawdę to trzeba przyznać, że jest o wiele lepsza od takiego Sailor Moon Crystal. Animacja transformacji to wręcz cudeńko. Muszę też dodać, że animacja w tym sezonie naprawdę jest lepsza od poprzedniego - a przecież poprzeczka była ustawiona wysoko. Również muzyka wpada w ucho (najbardziej podobał mi się opening), choć to są raczej j-popowe kawałki. 

Podsumowując: dobra parodia nie tylko wyśmiewa dany tytuł lub gatunek, ale tym śmiechem próbuje również nam coś przekazać. Tak jest i w przypadku Boeibu. Wspomniałam wcześniej, że jest to tytuł, w którym nie ma ani jednej kobiety. Są one jedynie wspominane, ale tak to nie ma ich nawet w tle, nie są postaciami epizodycznymi. W tym przypadku nie jest to jednak wada. Mamy bowiem do czynienia z całkowitym odwróceniem schematu (w dodatku z fanserwisem). Sam gatunek magical girls jest bowiem niestety tworzony pod męską publikę, stąd kuse stroje dziewczyn, fanserwis, itd. Japońskie feministki zwracały również na to uwagę, ponieważ niestety na Zachodzie błędnie uważa się, że Sailor Moon to tytuł feministyczny - a wcale tak jest nie jest, ponieważ wpisuje się w ten schemat "male gaze". Boeibu zaś wyśmiewa to wszystko - dlatego w kusych strojach latają panowie, a nie panie. Jednocześnie obnaża to seksizm w mediach, a także głupotę - bo dlaczego faceci w tych strojach "magical boys" wyglądają po prostu głupio, a dziewczyny już nie? To podobnie jak z grami komputerowymi, gdzie zbroja kobieca odsłania niemalże całe ciało. Czy na mężczyźnie nie wygląda to po prostu głupio? I myślę, że to mi się podoba w tym anime najbardziej. Choć jest to moje "guilty pleasure", to jednak będę je zachwalać - chociażby dlatego, żeby niektórzy twórcy uświadomili sobie, jak właśnie powinna wyglądać parodia. A moja ocena to 7/10, czyli dobry - trochę ocena w dół za pierwszą część tego sezonu, która potrafiła jednak przynudzić. 



Share:

piątek, 30 września 2016

Trzecie urodziny bloga!

Oczywiście przegapiłam ten moment. Trzecie urodziny bloga były wczoraj. Ale obiecałam sobie, że napiszę krótki post. Będzie to post głównie z podziękowaniami za te trzy lata. A także zrobię małe podsumowanie. Nie myślcie, że to koniec, przygody z blogowaniem raczej kończyć nie zamierzam, ale doszłam do ciekawych wniosków, z którymi chciałabym się tutaj podzielić.

Kwiatki to w ramach podziękowań są ;)

Dlaczego blogujesz? Jak to się zaczęło?

Wcześniej zaczęłam przygodę z blogiem "Krytycznym okiem młodego socjologa", na którym udzielam się trochę rzadziej, ale staram się coś pisać o sprawach społecznych, bądź też wyjaśniać pewne kwestie, które często ludzie rozumieją bardzo potocznie, zdroworozsądkowo, a nierzadko prawda wygląda trochę inaczej. Przyznaję, że blog z recenzjami miałam w głowie, gdy na swoim deviantarcie (który leży zakurzony) w journalu dawałam coraz częściej recenzje tego co przeczytałam lub obejrzałam. Krótsze lub też dłuższe. Dlatego postanowiłam jednak prowadzić takie recenzje w jednym miejscu. Oczywiście zamierzenia swoje, a życie swoje...

Co się przez ten czas zmieniło?

Przede wszystkim całkiem niedawno pisałam o tym, że zmieniłam skórkę bloga. Trochę jednak do tej pory mi wstyd, że zajęło mi to tyle czasu, a na samym blogu wisiała skórka pochodząca z domyślnych formatów bloggera. Ale myślę, że póki co nie mam się czego wstydzić - ta skórka się nie sypie, wygląda całkiem nieźle, także na urządzeniach mobilnych.

W międzyczasie powstało trochę postów, które nie są typowymi recenzjami - krótsze lub dłuższe, poradniki, taki "przegląd" pewnych filmów, czy wpisy na temat prawa autorskiego. W najbliższym czasie planuję kolejny taki wpis, który jest raczej przeglądem tematycznym, aniżeli typową recenzją. Planowałam też coś podobnego (a to z racji tego, że wkrótce napiszę tekst o drugim sezonie Boeibu!), ale jednak doszłam do wniosku, że pisałabym w nim oczywistości.

Oczywiście po drodze mam kilka zaległości, które mam nadzieję, że szybko nadrobię. Zwłaszcza, że zbliża się też mój wypad do kina na "Ostatnią Rodzinę".

Zaskoczenia?

Zaskakuje mnie popularność niektórych wpisów, przy których raczej nie zakładałam, że będą popularne. Które to? Można zobaczyć je na pasku po prawej stronie bloga. Od pewnego czasu króluje tutaj recenzja "Miraculum", która ma najwięcej wyświetleń. Nie wiem, być może to dlatego, że mój tekst pokrył się z polską premierą? Bo oglądałam odcinki z angielskimi napisami, a wersja polska dopiero jakoś wyszła - akurat wtedy, gdy zakończył się pierwszy sezon. Zadziwia mnie też "Silmarillion", choć z drugiej strony - jest to dość długi i chyba wyczerpujący tekst.

Dalsze plany, marzenia?

Wytrwać jak najdłużej! To chyba przede wszystkim. Nie sądzę, że bloga będę prowadzić całe swoje życie, ale postaram się, aby to było jak najdłużej. No i przede wszystkim - nawet jeśli zaprzestanę tej działalności, to chciałabym go pozostawić - chociażby dla potomnych. Z takich nieśmiałych marzeń - nie oczekuję wielkiej popularności także na fanpage'u - jednak tysiące fanów trochę by mnie przytłoczyły - raczej chciałabym większej aktywności na samym blogu.

No i po cichu marzy mi się, że ktoś zerknie na tę zakładkę "współpraca" i dostanę dary losu... Bo byłoby to bardzo miłe. Blog jako źródło dochodu? Raczej nieosiągalne i raczej odpada. Jest mi w sumie dobrze z tym, co mam. :)

Jakiegoś konkursu nie szykuję, bo i niespecjalnie mam pomysł. Chciałabym po prostu każdemu podziękować chociażby za to, że lajkuje mojego fanpage'a i regularnie tutaj zagląda. A przede wszystkim podziękować tym kilku osobom, które są ze mną tutaj od początku. Myślę, że gdyby nie one, to już dawno bym sobie dała spokój.

Dlatego raz jeszcze: DZIĘKUJĘ! I oby kolejne trzy lata były jeszcze lepsze dla bloga.

Share:

środa, 21 września 2016

Noir (2001)

Gdyby ktoś kazał mi wskazać, z jakich lat lubię najbardziej anime, to zdecydowanie wskazałabym końcówkę lat 90. (m.in. Neon Genesis Evangelion), ale też i początek XXI wieku jako te najlepsze lata anime. Kochałam kreskę z tamtych lat oraz tytuły bardzo ciekawe fabularnie. Nie znaczy to, że nie lubię tytułów współczesnych, ale jednak sentyment pozostaje. A część z tytułów dopiero poznaję, a to z racji tego, że był to też taki okres, kiedy anime przestało lecieć regularnie w powszechnie dostępnej telewizji, ale jeszcze nie miałam Internetu. I kolejny taki tytuł, który chyba docenia się z czasem, to "Noir".

Główne bohaterki anime, Kirika i Mireille. Źródło: nerdsociety.com

"Noir" to pseudonim płatnej zabójczyni, Mireille Bouquet, z pochodzenia Korsykanki, obecnie mieszkającej w Paryżu. Niezawodna, przyjmuje swoje zlecenia głównie mailowo. I właśnie tą drogą otrzymuje tajemniczą wiadomość od pewnej Japonki, Kiriki Yuumury, która chciałaby się z nią spotkać. Mireille zignorowałaby wiadomość, gdyby nie dołączona do niej melodyjka, która przypomina jej melodię graną przez zegarek ojca. Na miejscu okazuje się, że Kirika jest również płatnym mordercą, lecz ma zaniki pamięci i tak naprawdę nie zna swojej prawdziwej tożsamości. Młoda Japonka uważa, że dzięki Mireille może dowiedzieć się czegoś o sobie, a Korsykanka sądzi, że właśnie dzięki Kirice rozwiąże zagadkę śmierci swoich rodziców. Od tej pory obie współpracują pod kryptonimem "Noir".

Przede wszystkim "Noir" to anime, które klimatem w ogóle nie przypomina swojego gatunku. Nie znajdziemy w nim typowych schematów występujących w japońskich animacjach, nie jest krzykliwe, nie ma tu mocy nadprzyrodzonych (choć jest dużo tajemnic). Chyba dlatego Noir zyskało dużą popularność w Europie - we Francji, w Niemczech. To anime ma raczej sposób narracji typowy dla zachodnich produkcji, zwłaszcza tych europejskich. Nawet podziwiając opening można dostrzec (a raczej usłyszeć), że melodia przypomina bardziej muzykę filmową z Zachodu, a nie klasyczny j-pop lub j-rock. W samym openingu mamy nawet nawiązanie do zachpdniej sztuki (a konkretnie do baletu). Dlatego też uważam, że ten serial mogą śmiało obejrzeć osoby, które nawet nie lubią anime. Mogą się miło zaskoczyć, jak ta produkcja jest łatwa w odbiorze dla Europejczyka.

Jeśli mowa o balecie, to na szczególne uznanie zasługuje muzyka w Noir. Chyba jeszcze nie spotkałam się z anime, w którym muzyka tak zapadalaby w pamięć. Aż z chęcią zakupilabym soundtrack do Noir, jeśli tylko byłaby taka możliwość. Niezwykłe połączenie muzyki klasycznej, operowej z techno oraz muzyką elektroniczną idealnie wkomponowuje się zwłaszcza w sceny walk głównych bohaterek. Szczególnie w pamięć zapadają utwory występujące niemalże w każdym odcinku: włoskie "Canta per me", utrzymane w klimacie operowym oraz "Salva nos", połączenie muzyki klasycznej z muzyką nowoczesną. W pamięć zapada nawet nostalgiczna melodia z zegarka ojca Mireille. Jeśli ktoś nie jest dalej przekonany fo samego serialu, to polecam z czystym sumieniem muzykę.

Większość odcinków to raczej jednorazowe epizody, do których nie ma w żaden sposób nawiązania w późniejszych, najważniejszych odcinkach. Mimo to każdy epizod czemuś służy - a to dowiadujemy się czegoś o przeszłości bohaterek, a to poznajemy ich cechy charakteru lub słabości. Niektóre z odcinków nawiązują nawet do klasyki literatury. Szczególnie zapadł mi w pamięć odcinek opowiadający o dawnym oficerze KGB, który próbuje odkupić swoje winy z przeszłości. Nawiązanie do dzieł Dostojewskiego mamy tutaj nawet poprzez imię kota, który występuje w tym odcinku. W każdym odcinku świetne są również sceny walk (nierzadko są one momentem kulminacyjnym odcinka). Każdy z odcinków niesie też ze sobą jakieś przesłanie. Dzięki temu chce się aż kibicować głównym bohaterkom, które bądź co bądź popełniają straszne zbrodnie.

Mireille i Kirika to świetnie napisane kobiece postacie. Znamienne w tym serialu jest właśnie to, że właściwie żadna postać męska nie zapada w pamięć, ani nie jest dobrze rozpisana. Czyli mamy do czynienia z przypadłością, która w popkulturze dotyczy właśnie kobiet. Jest to całkiem miła odmiana. Główne bohaterki to dwa przeciwieństwa - Mireille jest starsza, bardziej doświadczona, posiada też dużą wiedzę (wypomina ona również Kirice, że jest słabo wykształcona), a przy tym rozsadna - choć ma również swoje lęki i tajemnice. Nie ukrywam, że lubię bohaterki takie, jak Mireille - z ciekawą historią, nie dające sobie dmuchać w kaszę, ale przy tym z wiarygodnymi wadami. Kirika to jej przeciwieństwo - cicha, zamknięta w sobie, ale ufajaca Mireille (która jest dla niej jak starsza siostra) i świetnie wykonująca swoją robotę. To dzięki Mireille zaczyna ona również się zastanawiać nad kwestiami moralnymi swoich czynów. Najlepsze jest jednak w tych bohaterkach (i ich relacjach) to, że są one napisane bez zbędnego fanserwisu - więc równie dobrze można interpretować ich relacje jako miłość.

Wadą może się okazać jak dla mnie przewidywalnosc pewnych wątków (nie zdradzę jednak jakich, bo to spoiler) oraz to, że natrafiłam na trochę niechlujne tłumaczenie, objawiajace się głównie tym, że pewne imiona zostały z transliteracja angielską, jak np. książę Muishkin, zamiast książę Myszkin. Trochę mi to przeszkadzało, choć innym nie musi.

Polecam Noir każdemu milosnikowi anime, ale nie tylko. Myślę, że będzie to ciekawy tytuł również dla tych, co lubią sensację, dobry kryminał, jak i ciekawe tajemnice. Sądzę, że także ci ceniący dobrą muzykę również nie będą zawiedzeni. Moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjne (oczko w dół za wady, o których wspominałam). Absolutne "must see".

Share:

sobota, 10 września 2016

Kącik mangowy #3

Jestem już po powrocie z wycieczki do Pragi, mamy weekend, więc mogę się na spokojnie zająć pisaniem tekstów. Pierwszym z nim będzie coś, z czym jestem całkowicie "na świeżo". Już tydzień temu dowiedziałam się, że mangi są gotowe do odbioru z paczkomatu, więc w poniedziałek po nie pognałam. Nie wszystkie przeczytałam od razu, ale sprawiło mi to ogromną radość. Tak więc zacznę po kolei.

Mangi ułożone nawet w kolejności przeczytania. I tak będą omawiane.

One Punch Man #4

Źródło: inuki.pl
Szybko idzie to wydawanie mangi, która jest parodią wszelkich dzieł o superbohaterach. Jak tak dalej pójdzie, to dość łatwo dogonimy wydanie japońskie. Co tym razem spotyka Saitamę i jego przyjaciół?

Saitama jakimś cudem utrzymuje się w rankingu superbohaterów, choć po cichu marzy mu się sława Genosa, swojego ucznia. Wkrótce natrafia na niesamowitą okazję - Ziemi zagraża potężny meteoryt. Sam Genos wraz z innymi superbohaterami z klasy S nie mogą sobie z nim poradzić. Tymczasem Saitama rozbija meteoryt, jednak ma to swoje nieprzewidziane konsekwencje... W drugiej części tomiku spotykamy nowych wrogów - niejakich Morzan, potworów morskich atakujących kolejne miasto. 

Co tu dużo mówić - wydanie jest bardzo ładne, manga jest większego formatu, a i do ciekawostek należy to, co kiedyś zobaczyłam w jednym filmiku i najwyraźniej ma to potwierdzenie w kolejnych filmikach - obwoluta zawiera "trójwymiarowe" rysunki, tym razem rozkładając zakładkę pod kątem prostym widzimy Saitamę, który pływa sobie w morzu. W poprzednim tomie był tak pokazany dach budynku, schody, itd. Niby drobnostka, ale efektownie to wygląda. Kreska jest naprawdę dopracowana, a jednocześnie zachowuje coś z klimatu oryginalnej mangi internetowej. 

Oczywiście Paweł Dybała jak zawsze spisuje się tu na medal, jeśli chodzi o tłumaczenie. Momentami jest ono wręcz mistrzowskie, i nie mówię tu o takich rzeczach pisanymi drobnym druczkiem, ale także świetnym wykorzystaniem internetowych memów, czego przykład podałam na swoim fanpage'u ("Jebło, to jebło, na chuj drążyć temat", jeśli dobrze pamiętam, w oryginale był to dość nijaki tekst). Wiem, że trochę osób było ciekawych, jak zostanie przetłumaczone imię jednego z bohaterów - w oryginale "Puri-Puri-Prisoner". Tutaj dostaliśmy "Pysio-Pasia", które w sumie jest dobrym tłumaczeniem, oddającym charakter bohatera - jest on przede wszystkim stereotypowym gejem, który siedzi w więzieniu. Tu dodam, że w mandze pojawiły się właśnie scenki, które pominięto, ze względu na dość brutalny charakter, w anime. 

Jedyne, czego mogę się przyczepić, to właśnie wspomniany Pysio-Pasio, ale to raczej zarzut do autora, a nie do JPF-u. Po prostu jakoś nie bawi mnie wykorzystywanie cudzej orientacji seksualnej jako elementu komediowego, tym bardziej mówię "nie" przedstawieniu molestowania jako czegoś zabawnego. Może Japończyków to bawi, ja natomiast czuję się zniesmaczona. Na pocieszenie jednak dodam, że te aspekty są dość rzadko poruszane później przy tej postaci. Tak więc nie mogę się doczekać tomu piątego, tym bardziej, że bonus był tutaj dość krótki (a zwykle na podstawie bonusowych rozdziałów tworzone jest OVA). 

Kuroshitsuji #23

Źródło: sklep.waneko.pl

Ach te nieszczęsne Kuroshitsuji... I co ja mam począć z tą mangą? Jeden z moich ulubionych tytułów, ale mam wrażenie, że "coś się popsuło". Czy kupuję ją z przyzwyczajenia? I tak, i nie. Raczej po prostu chcę dotrwać do końca, skoro już tyle tomów za mną. Niemniej jednak uważam, że autorka ciągnie już ten tytuł mocno na siłę.

Tomik rozpoczyna się zupełnie nowym wątkiem. Niespodziewanie Edwarda Midforda, kuzyna Ciela, odwiedza dawny prefekt Weston College, Greenhill, który w poprzednich rozdziałach okazał się winny śmierci jednego z uczniów prestiżowej akademii. Greenhill zaprasza Edwarda do Sphere Music Hall, w którym spotyka się wielu ludzi bez względu na status społeczny czy wiek. Sława tego miejsca dociera do samej królowej, która prosi Ciela o dostarczenie informacji na temat Sphere Music Club. Tymczasem okazuje się, że Lizzy, która zaczęła przychodzić na spotkania z Edwardem, zostaje omamiona przez niejakiego Blavata, wróżbitę, i w związku z tym nie chce wracać do domu. Ciel postanawia zająć się tą sprawą.

Cóż mogę powiedzieć. O ile nigdy nie miałam zarzutów do grafiki czy tłumaczenia - i tak jest też tym razem - to jednak fabuła zaczyna powoli mnie rozczarowywać. Długo przymykałam oko na wrzucanie elementów typowo japońskich czy współczesnych do mangi, której akcja toczy się w wiktoriańskiej Anglii, ale coś a'la j-popowy boysband? Naprawdę? Boli to jak diabli, tak niesamowicie się gryzie, że nie wiem, jak przebrnę dalej ten arc. Po prostu liczę na to, że nie będzie on zbyt długi - bo już kilka rozdziałów pokazuje możliwe rozwiązanie - dość przewidywalne w dodatku. Mam nadzieję, że jednak się mylę.

Ale mimo tego jestem zdania, że autorka raczej powinna zmierzać ku końcowi, niż ciągnąć mangę na siłę - zwłaszcza, że mamy już 114 rozdziałów ukazanych wraz z tym tomikiem. Ale mam nadzieję, że z kolei nie zawiodę się styczniowym filmem animowanym, opartym o arc ze statkiem. 

Atak Tytanów #11

Źródło: mangarden.pl
Muszę tu się przyznać do tego, że jak dla mnie tu manga się robi coraz ciekawsza z prostego powodu - zaprzestałam czytać skanlacje w okolicach 50 rozdziału i stwierdziłam, że poczekam, aż dostaniemy wersję polską - zwłaszcza, że już mamy rozdziały, których akcja toczy się już po pierwszym sezonie anime i mam nadzieję, że zobaczymy te sceny w drugim sezonie (o ile taki powstanie).

Eren w końcu dowiaduje się prawdy o tym, kto kilka lat wcześniej sprawił, że jego miasto zaatakowali Tytani. Niestety, sprawcy nie chcą powiedzieć całej prawdy, a jedynie mówią chłopakowi o tym, że powinien pójść z nimi, wtedy się wszystkiego dowie. Eren nie ma innego wyboru, jak tylko się zgodzić. Tymczasem Mikasa, Armin oraz reszta oddziału Zwiadowców próbuje dopaść i odbić Erena. 

Jedyne, do czego się przyznam, i jedyne, o czym będę mówić tutaj, to fakt, że właściwie dzięki wydaniu polskiemu... Nieco bardziej rozumiem całą fabułę. Były owszem skanlacje, ale sam JPF pokazał, ile tracimy przez nie - skanlacje często coś skracały, tłumaczenie czasami też pozostawiało trochę do życzenia - a tutaj, przy oficjalnym tłumaczeniu mamy nawet konsultacje z terminologii wojskowej. Nie zmienia to wszystko faktu, że fabuła robi się coraz ciekawsza i choć dopiero połowa rozdziałów za nami (niedawno wyszedł osiemdziesiąty piąty), to jednak człowiek chce wiedzieć, co będzie dalej. To po prostu jedna z najlepszych mang ostatnich lat. No i ciągle mam nadzieję na sezon drugi anime.

To wszystko na dzisiaj. Jutro postaram się napisać recenzję genialnego anime, jakim jest Noir, a później - recenzję książkową. Wkrótce również zbliżają się trzecie urodziny bloga, więc wypatrujcie także wpisu urodzinowego. 

Share:

czwartek, 11 sierpnia 2016

Legion Samobójców (2016)

Tym filmem byłam bardzo zainteresowana, odkąd tylko usłyszałam parę słów o obsadzie oraz o postaciach występujących w nim - złoczyńcy z uniwersum DC zawsze mi się podobali. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, to na Polsacie z lektorem leciał animowany serial z Batmanem, jeden z najlepszych, takich, który się właściwie docenia dopiero po latach. Łatwo było zapamiętać tam świetne kreacje Jokera, Harley Quinn, Poison Ivy i wielu innych. Tym razem DC wzięło właśnie na warsztat nie superbohaterów, a złoczyńców, czyniąc z nich główne postacie "Legionu Samobójców". I... Film został dość ostro przyjęty przez krytykę, żeby nie powiedzieć: miażdżąco. Można się spierać, że krytycy są sceptycznie nastawieni do blockbusterów, filmów o superbohaterach, ale jednak... Powstał dla mnie film, który może nie jest jakimś gniotem (wysiedziałam do końca w kinie), ale jednak nie zachwycił. A tu postaram się powiedzieć, dlaczego.

Źródło: filmweb.pl

Rządowa agencja z Amandą Waller na czele pragnie stworzyć z niezwykłych złoczyńców, osadzonych w tajnych więzieniach, grupę bohaterów walczących z tajemniczymi wrogami. Amanda Waller kieruje się przede wszystkim zasadą, że ogień trzeba zwalczać ogniem, dlatego grupa ta zostaje utworzona w obawie przed nowymi ludźmi z supermocami, którzy mogą się okazać bezwzględni dla ludzkości. Tytułowy legion to Deadshot, płatny zabójca, Harley Quinn - dawna psychiatra z Arkham, nieprzewidywalna dziewczyna Jokera, Kapitan Boomerang, zdolny włamywacz, Killer Croc, człowiek przypominający krokodyla, El Diablo, który włada ogniem oraz June Moone, która została opętana przez wiedźmę o imieniu Enchantress. Amanda chce udowodnić, że nawet takich złoczyńców da się kontrolować. Niestety, wszystko wymyka się spod kontroli, a Legion Samobójców musi zapobiec katastrofie. 

Nie jest tak, że film nie ma zalet. Niestety, wady przewyższają zalety, a tych jest całkiem sporo. Chyba głównym problemem filmu jest to, że DC chce bardzo doścignąć Marvela. Zrobili więc film... Ni to właściwie Avengersi, ni to Strażnicy Galaktyki, którzy wykorzystywali podobny motyw - ci źli stają się tymi dobrymi. Sam w sobie motyw nie jest zły. Jest prosty, żeby nie powiedzieć - banalny. Każdy to już widział. Problem w tym, że w tej banalności nie ma konsekwencji. Zwłaszcza przy końcówce filmu, kiedy już by się chciało sztampowe zakończenie pt. "i wszyscy żyli długo i szczęśliwie". A tymczasem główni bohaterowie zostają potraktowani jako "ci od brudnej roboty"... I to na tyle. Nie ma jakiejś zmiany wewnętrznej, właściwie nic takiego się nie zmienia też w ich życiu (spoiler: dalej są więźniami). Film więc prowadzi donikąd. Przez pierwszą połowę mamy flashbacki (choć też niekonsekwentnie, kilku postaciom poświęcono mało czasu), a przez drugą - właściwą akcję z niezbyt fajną końcówką. 

Po drugie - Joker i spółka. Mam tu na myśli cały ten marketing, hype i promocję. Po pierwsze, jeśli ktoś się spodziewa, że w filmie Joker zagra pierwsze skrzypce, to srogo się zawiedzie. Jest go jak na lekarstwo, choć materiały filmowe sugerują inaczej. Do tego kreacja Jareda Leto tym razem nie przypadła mi do gustu - może dlatego, że za bardzo stylizuje się na takiego szaleńca, który doskonale wyszedł Ledgerowi? Tu wyszedł przerysowany i częściowo niezgodny z kanonem, jaki znamy chociażby z serialu animowanego - mam na myśli tutaj relację jego z Harley. Właściwie tutaj się zgadzają tylko podstawowe fakty - miała go leczyć, a się w nim zakochała. W kanonie jest dość smutna opowieść o toksycznej relacji. Tu niestety przedstawiona jako romantyczna, choć zwariowana. Tymczasem ich związek nie powinien być żadnym wzorem.

Mam również zastrzeżenia do doboru aktorek. Nie mam nic do Margot Robbie czy Cary Delevigne - same w sobie są świetne. Wina jest tutaj w kreacji - wybrano dwudziestokilkuletnie aktorki do roli kobiet, które już są doświadczone życiowe - Harley jest psychiatrą, a June Moone jest archeologiem. Trochę mało wiarygodnie to wygląda, gdy widzimy młode dziewczyny.

Mam również uwagę do dystrybutora - kto mianowicie wymyślił, że film może być puszczony z dubbingiem i jest od 13 lat? Moim zdaniem puszczenie 13-letniego dziecka na ten film to strzał w kolano. Dubbing był średnio dobrany, a przekleństwa czy aluzje seksualne sprawiają, że trochę niekomfortowo było patrzeć na ekran. Raczej tego filmu nie dopuściłabym do dubbingu, a dolną granicę dałabym jako jednak te 15 lat.

Nie oznacza to, że film nie ma zalet. Oprócz tych czysto technicznych, jak muzyka czy efekty specjalne, to nie można narzekać na brak różnorodności w filmie - mamy i kobiety i mniejszości rasowe. Jednak jest to żywy dowód na to, że nie jest to warunek, aby film był dobry. Mamy świetne postacie z potencjałem - Deadshota, El Diablo, czy Croca. O tych dwóch ostatnich naprawdę widz chciałby się dowiedzieć czegoś więcej. Podobnie jak o June Moone, która jednak przez większą część filmu odgrywała "tę złą". Mimo to Deadshot wypada rewelacyjnie. Postać napisana z pazurem i z humorem. Tak samo Amanda Waller jako taka niejednoznaczna postać wypada świetnie (choć samej Violi Davis przydałyby się też trochę lżejsze role). 

Niestety, "Suicide Squad" nie jest filmem nawet dobrym. Nie jest jednak też beznadziejnym, choć naprawdę wad ma wiele. Jednakże jest to film, o którym łatwo można zapomnieć, który nie jest jakiś konieczny do zrozumienia historii Batmana czy uniwersum DC. Być może to kwestia tego, o czym wspominają niektórzy na YouTube - mam na myśli to, że wersja jest mocno okrojona w porównaniu do tego, o czym mówili sami aktorzy. Choć sceny walk bardzo mnie radowały, to jednak to wciąż za mało. Do tego niesatysfakcjonująca końcówka. Zgodzę się ostatecznie z tym, że film daje "mieszane uczucia". I dostaje ode mnie notę 5,5/10, czyli średni z plusem


Share:

niedziela, 31 lipca 2016

Kącik mangowy #2

W tym tygodniu otrzymałam kolejne mangi, które zamawiałam już jakiś czas temu. Zwykle na sklepie internetowym, w którym kupuję, zaglądam najpierw, czy mangi są już dostępne, jaka jest cena, itd. Biorę do koszyka dwa lub trzy tytuły, płacę i czekam cierpliwie. Czasami sprawdzając skrzynkę mailową jestem potem mile zaskoczona, że "to już" i przesyłka niedługo wpadnie w moje łapki. Tym razem są to tylko dwa tytuły, ale myślę, że wypowiem się o nich więcej, niż ostatnim razem.


Bakuman #2

Źródło: pl.bakuman.wikia.com

Ostatnim razem pisałam o pierwszym tomie "Bakumana", który troszkę skrytykowałam za jakość wydania i wpadki dotyczące błędów ortograficznym. Zdaje się, że tom drugi pod tym kątem wypada nieco lepiej, ale po kolei.

Choć tomik objętościowo jest podobny do poprzedniego, to czytelnik jednak ma wrażenie, że treści jest o wiele, wiele więcej. A dzieje się naprawdę sporo. Mashiro i Takagi decydują się zanieść ich wspólną mangę do Shuieshy, jednego z największych wydawnictw mangowych, wydającego słynny "Weekly Shounen Jump". Tam poznają jednego z redaktorów, pana Hattoriego, oraz dowiadują się, jak funkcjonuje ten biznes. Pan Hattori dostrzega w nich potencjał, ale nie chwali ich zbytnio, by chłopcy nie spoczęli na laurach i tworzyli dalej. Po kilku niepowodzeniach wreszcie odnoszą pierwszy większy sukces. Dowiadują się także, że wydawnictwo zgodziło się na serializację (czyli regularne wydawanie mangi w odcinkach) mangi pewnego 15-latka, Eijiego Niizumy. 

Tak jak wspomniałam, w tomiku mamy dużo treści. Generalnie myślę, że "Bakuman" to pozycja dla nieco starszego czytelnika, który oczekuje czegoś więcej, niż scen efektownych walk, akcji, przygody. Dla niektórych manga może być "przegadana", ale jeśli lubi ktoś temat pt. "życie artystów od kuchni", to myślę, że powinien być zadowolony. Przy okazji mamy pokazane zwykłe dylematy nastolatków, jak szkoła (bohaterowie idą do liceum) czy pierwsze miłości. Ale najważniejsze i chyba najciekawsze jest to, jak pokazana jest redakcja mangi. Pan Hattori także w anime był jedną z moich ulubionych postaci, był mentorem dla głównych bohaterów, ale też potrafił dobrze tłumaczyć, a zarazem ostrzegać. Wkrótce Mashiro i Takagi jednak mierzą się z brutalną rzeczywistością - ich debiut nie należy do udanych.

I w "Bakumanie" kryje się też pewna mądrość życiowa, której czasem brakuje mi w tych optymistycznych, amerykańskich produkcjach, w których to bohaterom zawsze się wszystko udaje, a marzenia zawsze się spełniają. Otóż chyba to w tym tytule podoba mi się najbardziej - a mianowicie przesłanie pt. "Marzenia nie zawsze się spełniają, a droga do sukcesu nie jest usłana różami". Nie zawsze wszystko nam wychodzi od razu. Często marzenia w ogóle się nie spełniają, a przed sukcesem poniesiemy niejedną porażkę. W dodatku w "Bakumanie" jest to pokazane w dość realistyczny sposób - sukces nie jest zależny bowiem tylko od talentu, dobrego pomysłu, ale czasem jest zależny po prostu od czystego przypadku. Idealnie tłumaczy to pan Hattori - są ludzie, którzy instynktownie umieją się wbić w gusta czytelników i wydadzą coś, co właściwie każdy będzie lubił. Inni natomiast kalkują, ale też nie zawsze są w stanie przewidzieć, Inna sprawa - rozmijanie się gustów. Dowiadujemy się, że manga głównych bohaterów przypadła do gustu innym mangakom (co ciekawe, są to autorzy znanych tytułów, jak "One Piece" czy "Naruto"), bo była "dojrzała", "inna", "oryginalna", natomiast sama redakcja oczekuje czegoś innego, ponieważ... Wydawnictwo to biznes, a biznes musi się opłacać. Tak wygląda dość brutalna prawda.

Co do samego wydania, to nie pamiętam już, jak to było w skanlacjach angielskich, które czytałam, ale w anime zrobiono taki zabieg, że dość znane nazwy, np. wydawnictw czy magazynów zmieniano na dość podobne, aby każdy mógł się domyśleć, o czym mowa, a jednocześnie żeby prawdopodobnie uniknąć jakichś spraw związanych z wykorzystaniem wizerunku. W tłumaczeniu Waneko nie ma jednak tego zabiegu, więc mamy nazwy prawdziwe, jak Shueisha czy "Weekly Shounen Jump". I w sumie mi się to podoba, ponieważ... Raczej przyjęło się, że to nic złego, by wykorzystywać prawdziwe nazwy - choć redaktorzy to fikcyjne postacie. 

O ile samo wydanie wygląda już lepiej, nie ma tylu rastrów ani szarości, które mnie irytowały i kojarzyły mi się ze skanami słabej jakości, ale wciąż zgrzyta mi tu "cha cha cha", które pojawia się (i będzie się pojawiać) o wiele częściej, ponieważ pan Hattori to postać, która dość często się śmieje i ten śmiech jest wtrącony na koniec zdania. Błagam was, Waneko, sprawdzajcie to lepiej, ponieważ niby to nie jest błąd, ale jednak naprawdę rzadko taki zapis jest stosowany. Mimo tego wiele pozostałych rzeczy jest tutaj na plus - m.in. slang młodzieżowy. Myślę, że będę dalej kupować tę mangę.

Wzgórze Apolla #6

Źródło: sklepwaneko.pl


Choć tutaj opisuję tom szósty, czyli bliżej niż dalej do końca (mamy dziewięć tomów + jeden bonusowy), to jednak myślę, że poświęcę też tutaj więcej miejsca na jej opisanie, ponieważ reakcja fandomu w przypadku tego tytułu to przykry przykład na to, że fandom potrafi się zachowywać często niezrozumiale, zwłaszcza w stosunku do wydawnictw. 

Akcja toczy się w latach 60, XX wieku. Kaoru Nishimi ze względu na pracę ojca przenosi się na prowincję do domu swojej ciotki. Tam ma uczęszczać do liceum. Okazuje się, że początkowo chłopak nie potrafi nawiązać kontaktu z rówieśnikami - chociażby przez to, że większość kolegów z klasy posługuje się gwarą, którą Kaoru nie do końca rozumie. Wkrótce jednak chłopak odnajduje drogę do porozumienia, a jest nią muzyka jazzowa. Zaprzyjaźnia się z Sentaro Kawabuchim oraz Ritsuko Mukae, z którymi z czasem zaczynają łączyć skomplikowane relacje. W międzyczasie Kaoru dowiaduje się wiele o swoim przyjacielu, zdąży się z nim poważnie pokłócić, a także doradzić w sprawie nieszczęśliwej miłości do dziewczyny, która jest zainteresowana starszym znajomym Sentaro.

Manga wydana przez JPF zawsze oznacza wysoką jakość. Od początku podoba mi się ładna, estetyczna kreska oraz stylizacja mowy bohaterów na gwarę śląską (tutaj pozdrawiam autorkę Lemurilli, która jest konsultantką przy tej gwarze). Dodatkowo ciekawą rzeczą przy tej mandze są bonusowe rozdziały pod koniec każdego tomiku - każdy z nich opowiada zupełnie inną, krótką historię, najczęściej połączoną z wątkami miłosnymi i fantastycznym - w tym tomie mamy opowieść o ożywionym manekinie.

Nie chcę jednak za dużo spoilerować, ponieważ myślę, że więcej opowiem o tej mandze przy recenzji całości, ale chciałabym się podzielić rzeczą, która mnie wyjątkowo smuci. Mianowicie z pewnego źródła wiem, że niestety, mimo szumnych zapowiedzi, mimo deklaracji chęci kupowania i pozytywnych komentarzy ("Wreszcie coś nowego"), manga ma niesamowicie niskie wyniki sprzedaży, co było m.in. powodem tego, że nie dostaniemy jej w Empikach - ja sama od początku kupuję ją tylko internetowo. Chciałoby się zadać pytanie, dlaczego?

Tytuł zaliczany jest do gatunku josei, czyli jest to manga przeznaczona dla dorosłych kobiet. Myślę, że głównie ze względu na poważniejszą tematykę, którą raczej nie zrozumieją młodsze dziewczyny. Jest to manga obyczajowa, lecz trzeba znać chociaż trochę rys historyczny - zwłaszcza przy opowieści Sentaro, który opowiada, dlaczego nie był akceptowany przez własną rodzinę z powodu tego, że jego biologiczny ojciec był Amerykaninem. W mandze nie ma powiedziane nic wprost, ale osoba. która nie orientuje się w historii Japonii z tamtego okresu (nie musi być ekspertem, ale po prostu trzeba kojarzyć pewne fakty) raczej nie pojmie całości wątku. Manga nie należy również do takich, gdzie dzieje się niesamowita akcja, są walki, przygody, itd. Nie. Jest to tytuł wybitnie obyczajowy, kojarzący mi się z niektórymi książkami dla młodzieży wydanymi chociażby w PRLu. Może i czasami tytuł jest przegadany, ale czy to źle? Czy to oznacza, że manga jest gorsza, bo trzeba dużo czytać? Może i komuś się ten tytuł wyda nudny, ale dziwi mnie postawa ludzi, którzy bardzo chcieli wydania josei w naszym kraju. Z jednej strony bardzo chcieli, bardzo narzekali, że tylko shouneny i seineny, ale jak wydano "coś innego", to okazało się to porażką wydawniczą. Mimo dobrego wydania, tłumaczenia i ogólnie dobrego tytułu (bo z całą pewnością nie jest on zły). Niskie wyniki sprzedaży są też przyczyną tego, że tomiki są dość rzadko wydawane (pierwszy tom był wydany prawie rok temu!) i nie są one priorytetowe, jeśli chodzi o plany JPFu. A także nie najlepiej wróży przyszłości - być może inne wydawnictwa niestety nie będą chciały zdecydować się na tytuł josei. A szkoda. Ja mimo wszystko mam zamiar skończyć tę serię, bo nie spodziewałam się, że tak mi się spodoba.

Do zobaczenia w kolejnym kąciku mangowym na początku września. :)
Share:

sobota, 23 lipca 2016

Zwierzogród (2016)

Może to jest zdecydowanie za wcześnie na sezon oscarowy, ale chyba już mam murowanego kandydata do nagrody w kategorii "Najlepszy film animowany". I nie, tu głównym czynnikiem nie jest wcale to, że jest to produkcja Disneya, a raczej jej uniwersalne przesłanie i do tego bardzo ciekawe podejście do problemu - interesujące i wychowawcze dla dzieci, ale także dorośli zrozumieją wiele aluzji. Do "Zwierzogrodu" podchodziłam troszkę z dystansem, bo śmiano się, że to taka "przynęta na furries" (a raczej nie mają zbyt dobrej "prasy" w fandomie), ale też dlatego, że "a, kolejna bajka Disneya o zwierzątkach, nic oryginalnego." Dlatego jakoś nie spieszyło mi się do kina. I myślę, że trochę żałuję, że film obejrzałam dopiero teraz.

Źródło: filmweb.pl
Tytułowy Zwierzogród to miasto, w którym żyją najróżniejsze zwierzęta, które przybrały ludzkie cechy i wyzbyły się dzikich zachowań. Judy Hops jest królikiem, który od dziecka marzy, aby zostać policjantką. Niestety, do tej pory żadnemu z królików nie udało się tego dokonać. Judy jednak nie poddaje się i dostaje się do akademii policyjnej, którą kończy z wyróżnieniem. Dzięki programowi aktywizacji różnych gatunków marzenie Judy spełnia się - zostaje ona policjantką. Szybko jednak przekonuje się, że nie jest tak kolorowo, jak sobie wymarzyła. Zwierzogród to tak naprawdę dżungla, a ona sama otrzymuje niezbyt wymagającą robotę - wlepia mandaty za nieprawidłowe parkowanie. Wszystko się jednak zmienia, kiedy Judy podejmuje się rozwiązania tajemniczej sprawy zniknięcia niejakiego Emila Wydralskiego. Pomoże jej w tym przypadkowo spotkany drobny cwaniaczek i oszust, Nick Bajer.

Przede wszystkim w kreskówce urzekło mnie subtelne przemycenie motywów, które zrozumieją raczej tylko dorośli. Mogą się one wydawać dość kontrowersyjne, ale... Pamiętam, jak przed laty uczono mnie, czym charakteryzuje się bajka. Bajka była drobnym utworem literackim, który opowiadał o ludzkich przywarach i słabościach - najczęściej bohaterami były właśnie zwierzęta, które symbolizowały pewne ludzkie cechy. I zawsze w bajce był morał. Myślę, że dlatego też "Zwierzogród" można śmiało nazwać bajką. Ma bowiem dwie warstwy - jedna to ta urocza, cukierkowa, w sam raz dla dzieci. Myślę, że dzieci uśmieją się z ślicznie wyglądających i uroczych zwierzątek - a scenek komediowych jest naprawdę bardzo dużo. Chciałabym jednak pomówić dłużej o tej warstwie bardziej kontrowersyjnej, zrozumiałej dla dorosłych.

Skąd te całe kontrowersje? Ano stąd, że gdy dorosły człowiek śledzi na bieżąco wydarzenia ze świata, to ciężko nie dostrzec pewnych analogii. Głównie przemycane są tutaj aluzje na temat rasizmu, niestety wciąż trwającego problemu w Stanach Zjednoczonych. Stąd znajdziemy tam takie smaczki jak właśnie: program aktywizacji dla roślinożernych gatunków, przyjęcie kogoś do pracy ze względu na wymóg różnorodności, czy tekst pt. "Nie nazywaj mnie słodziakiem. To jest w porządku tylko wtedy, gdy mówią tak inne króliki". Wraz z rasizmem połączyć można nawet problem seksizmu, ponieważ nie zauważyłam, by obok Judy były inne policjantki. Szybko się też przekonuje, jaka to niewdzięczna robota, że pozostali mieszkańcy miasta wcale nie szanują jej za dobrą pracę, a czasem wręcz przeciwnie.

Inny problem uchwycony w filmie, który niekoniecznie mogą dostrzec dzieci, to problem nietolerancji wobec odmienności (z jakiegokolwiek powodu). Tutaj przedstawiono właśnie lisy i inne drapieżniki jako "te złe", co uosabia Nick Bajer - teoretycznie cwaniak i spryciarz, czyli typowe przedstawienie lisa właśnie z bajek m.in. Krasickiego. W gruncie rzeczy jednak jest to lis, który od małego zmagał się z problemem nietolerancji wśród rówieśników. Spotyka go ona nawet ze strony kogoś, komu mógłby zaufać. Dlatego też bardzo polubiłam Nicka - myślałam, że będzie to nieskomplikowana postać drugoplanowa, a jednak nawet przy nim znalazło się miejsce na pewną refleksję i uchwycenie palącego problemu.

Co do samej fabuły, to muszę przyznać, że jest ona dość złożona i momentami (zwłaszcza pod koniec) dość mroczna. Dlatego też zalecałabym, aby dzieci (przede wszystkim te młodsze) oglądały ten film raczej z rodzicami bądź osobami starszymi. Może nie jest ona aż tak zaskakująca dla dorosłego widza, jednak małe dziecko może się pogubić. Mamy bowiem elementy kryminału i filmu sensacyjnego, a także całkiem zgrabnie uknutą intrygę... Przez nie powiem kogo, ponieważ tu zepsułabym oglądanie (jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił). Mimo wszystko fabuła jak na film animowany skierowany do dzieci przypadła mi do gustu, choć nie jest to element, który moim zdaniem jest najlepszy w całości.

Czy są jakieś żarty nawiązujące do popkultury? Z jednej strony można byłoby już uznać, że era wciskania nawiązań do współczesnej kultury popularnej w filmach animowanych się skończyła, a same takie rozwiązania się przejadły, a jednak w "Zwierzogrodzie" mamy całkiem zabawne nawiązania do "Ojca Chrzestnego" (i przyznaję, że cały żart z tym związany był bardzo zaskakujący) oraz inne nawiązania do współczesnych technologii - jak np. smartfony i zabawne lub dziwne aplikacje na nich. A także postać Gazeli, wzorowana na Shakirze (w oryginale to ona podkłada jej głos i śpiewa jedną z piosenek).

Oczywiście ciężko mieć jakiekolwiek zarzuty do disneyowskiej animacji. Wiem, że część widzów krytykuje (i słusznie) fakt, że twarze kobiece są zbyt podobne do siebie w tych ostatnich animacjach, zwłaszcza w "Krainie Lodu", ale myślę, że w "Zwierzogrodzie" nie jest to aż tak widoczne. Może głównie dlatego, że bohaterami są zwierzęta, a nie ludzie. Co do muzyki, to niestety, ale poza piosenką Shakiry (a także polską wersją) nie zapadła mi w pamięć.

Nie rozumiem ostatnich zarzutów do polskiego dubbingu. Wiem, że on potrafi być różny, zwłaszcza przy serialach animowanych, jednak przy filmach jest on zwykle bardzo dopracowany i profesjonalny. Głosy bohaterów przypadły mi do gustu, dialogi podobnie - nawet dowcipy były fajnie przetłumaczone. Może to nie jest to samo, co "Shrek" w wydaniu Bartosza Wierzbięty, ale i tak mi się podobało.

"Zwierzogrodowi" dałam wysoką ocenę nie za fabułę, ani nawet nie za postacie (choć te naprawdę daje się lubić). Film zachwycił mnie dlatego, że odzwierciedla także i nasze społeczeństwo. Może to jest uchwycone w takim krzywym zwierciadle, może momentami też jest to pokazane stereotypowo (np. leniwce jako urzędnicy), ale jak to powiedział Gogol: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!". I to jest właśnie prawda - być może w głupiutkiej bajeczce o zwierzątkach można uchwycić problemy współczesnego świata, które nie tracą na aktualności. Myślę, że "Zwierzogród" to jeden z takich filmów, do którego można wracać w każdym wieku. Dzieci bowiem pośmieją się z zabawnie wyglądających zwierząt, a dorośli dostrzegą coś więcej. Z czystym sumieniem mogę polecić. A moja ocena to 9/10, czyli w swojej kategorii jest rewelacyjny
Share:

środa, 29 czerwca 2016

Sailor Moon Crystal, sezon trzeci (2016)

Blisko rok temu napisałam recenzję pierwszych dwóch sezonów rebootu znanego także i w Polsce anime, czyli Sailor Moon Crystal (w polskiej wersji znana jako Czarodziejka z Księżyca). Reboot, na który czekało wielu fanów, ale też wielu było zawiedzionych efektem - głównie chodzi tu o animację i kreskę. Toei na szczęście poszło po rozum do głowy i otrzymaliśmy... coś poprawionego. To z całą pewnością. Ale czy równie udanego? 

Źródło: moviepilot.com
Akcja trzeciego sezonu rozpoczyna się zaraz po końcówce dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce w sezonie drugim. Rei, czyli Czarodziejka z Marsa, ma dziwny i dość mroczny sen, przez który ma złe przeczucia, co do najbliższej przyszłości. Wkrótce w Tokio rzeczywiście zaczynają dziać się dziwne rzeczy - na ulicach pojawiają się m.in. zmutowane stwory. W międzyczasie Czarodziejki dowiadują się o istnieniu tajemniczej i elitarnej szkoły Mugen. Wszelkie tropy dotyczące złych wydarzeń prowadzą właśnie do tej szkoły. Jej uczennicami są Haruka Tenoh i Michiru Kaioh - dwie utalentowane dziewczyny, które ciągle gdzieś po drodze spotykają Usagi i jej przyjaciółki. W tym samym czasie Czarodziejki odkrywają, że mają nowe towarzyszki - Czarodziejkę z Urana i Czarodziejkę z Neptuna. Ich misją jest powstrzymanie odrodzenia się Czarodziejki z Saturna, która pojawia się wtedy, gdy jedynym ratunkiem na ocalenie świata jest jego unicestwienie.

Fabuła brzmi dość skomplikowanie, zwłaszcza jak na trzynastoodcinkowe anime. Niestety, muszę przyznać, że autorka tego filmiku miała rację - Sailor Moon Crystal, choć jest rebootem serii, raczej nie jest dobrym wprowadzeniem w całość. W latach 90. trzeci sezon Czarodziejki z Księżyca, czyli Sailor Moon Super, był o wiele dłuższy. Dzieli go też trochę różnic z sezonem trzecim Sailor Moon Crystal.

Przede wszystkim widać różnicę w nowych bohaterkach. I tu pojawiają się moje pierwsze mieszane uczucia. Z jednej strony o Michiru i Haruce wiemy więcej dzięki staremu anime, ale te z nowego daje się bardziej polubić, nie są one takie oschłe dla głównych bohaterek, a Usagi od początku traktują jak księżniczkę (bo przyznaję, że w starym anime zezłościł mnie fillerowy odcinek, w którym to Usagi musiała im cokolwiek udowadniać). Haruka i Michiru też są tu wprawdzie przedstawione jako para, choć jest też powiedziane, że ta pierwsza jest "najsilniejszą Czarodziejką" i jest "jednocześnie mężczyzną i kobietą". Nie wiem jednak, czy nie było to po prostu niedoprecyzowane - bo jednak bycie genderfluid, a bycie intersex to jest różnica... Do tego jeszcze kłopotliwa scena pocałunku Haruki i Usagi. Dlaczego kłopotliwa? Ano dlatego, że Usagi nie chciała tego pocałunku. Jednym się to podoba, innym nie. Mimo wszystko Harukę i Michiru oceniam tu na spory plus, w porównaniu do anime sprzed 20 lat. Choć wcześniej to jednak było o nich troszkę więcej, to mimo to... Ta wersja jest sympatyczniejsza.

Hotaru. Główna sprawczyni całego zamieszania, zwłaszcza jej rola jest uwydatniona pod koniec anime. I szczerze... Podoba mi się. Zwłaszcza jako Czarodziejka z Saturna. Ta wersja jest znacznie mroczniejsza niż w oryginale, dodatkowo zdaje sobie sprawę ze swojej roli ("Chyba nigdy nie jestem chcianym gościem"). Hotaru jest również miłą, dobrą dziewczynką, którą spotkał jednak tragiczny los (straciła matkę, a później traci ojca, choć ta utrata jest trochę inaczej tu pokazana, niż w oryginale). Jednak to, co bardziej podobało mi się w oryginale, to jej przyjaźń z Chibiusą (która nawiasem mówiąc jest również znośniejsza, niż w wersji sprzed 20 lat), która była nieco bardziej rozwinięta. Mimo wszystko postać sama w sobie jest świetna.

Również fabuła - choć jest mocno skrócona w porównaniu do oryginału (tu raczej ściśle trzyma się mangi) jest ciekawie poprowadzona, zwłaszcza podobało mi się zakończenie i cliffhanger sugerujący kolejną część (byłoby świetnie, jakby reboot doszedł do końca fabuły, czyli do sezonu Sailor Stars). Zgrzytała mi jedna rzecz - a mianowicie pojawienie się Talizmanów i Świętego Graala. W oryginalnej wersji było to ciekawiej pokazane, ponieważ najpierw odnalezienie Talizmanów było główną misją Czarodziejek z Urana i Neptuna. Tutaj widz, nie kojarząc oryginału, może troszkę nie wiedzieć, o co właściwie chodzi. Fabuła sama w sobie jest jednak tym, co lubię - mroczna, dojrzalsza i naprawdę intrygująca. Zresztą, Sailor Moon Super to była moja ulubiona seria, zaraz po Sailor Stars (dlatego nie mogę się doczekać części dalszych).

Toei poszło po rozum do głowy. Odcinki były w odstępach tygodniowych, ale jednak tym razem leciały w telewizji. Myślę, że także przez to jakość poszła do góry. Animacja jest o wiele lepsza - nieco zmieniono styl, nie był już kalką z mangi. Nie widać było też jakichś wpadek - krzywych proporcji, uproszczonej animacji, itd. I coś, co bardzo mnie ucieszyło, a mianowicie - wreszcie zrezygnowano z tego okropnego CGI przy scenie transformacji. Naprawdę o wiele lepiej się to ogląda.

Ciężko mi jest jednak podsumować całość bez spoilerów. Są rzeczy, które o wiele bardziej podobały mi się w oryginale - jak chociażby rozwinięcie wątku przyjaźni dziewczyn (pomimo fillerów), czy motyw Talizmanów, ale w tej odnowionej serii z kolei Czarodziejki z Urana i Neptuna, choć stanowcze, są i tak o wiele bardziej sympatyczne, niż w oryginale. Zakończenie również mi się podobało, mimo tego, że Hotaru spotkał o wiele smutniejszy los, niż w serii Sailor Moon Super. Ale z kolei cliffhanger wynagrodził wszystko. Otwarte zakończenie naprawdę bardzo się przydaje - zostawia bowiem twórcom wolną rękę. Pozostawię jednak tę część bez oceny, bo mimo, że minęły już dwa dni, odkąd obejrzałam całość, to i tak ciężko mi jest ją jednoznacznie ocenić. Na pewno nie jest to jednak pozycja dla nowicjuszy. Mimo wszystko, jeśli ktoś chce zacząć swoją przygodę z Sailor Moon, to lepiej, aby zaznajomił się z oryginałem z lat 90. I chyba coś o nim nawet napiszę. Ale to już temat na kolejny wpis lub nawet na ich serię. 

Share: