Za nami już dziewiąty sezon Doctora Who, serialu, który trwa (wraz z długą przerwą) ponad 50 lat. W tym roku obchodziliśmy dziesięciolecie odnowienia serialu, kiedy to Russell T. Davies powrócił z nowymi odcinkami na antenę BBC. I taka nachodziła mnie dość smutna refleksja podczas oglądania sezonu dziewiątego, kiedy w myślach porównywałam te odcinki z pierwszego sezonu, jak to wiele się zmieniło. Niekoniecznie na lepsze. Postaram się, aby recenzja była w miarę bezspoilerowa, w końcu jeśli ktoś śledzi mojego fanpage'a, to widział krótkie, cotygodniowe notki na temat tego serialu.
Źródło: ibtimes.com |
I już po samym opisie sezonu widać, co jest nie tak. Jeśli ktoś odczuwa, że jest wymuszony, to ma rację. Bo niby ciągle są wałkowane te motywy hybrydy i śmierci, ale one... Są zbyt oczywiste, przynajmniej jak dla mnie. Momentami po prostu brakowało wielkiego, neonowego napisu "ŚMIERĆ" lub "HYBRYDA". Moffat nie umie moim zdaniem tworzyć foreshadowingu, takiego, jak tworzył właśnie jego poprzednik. Brakuje mi subtelnych podpowiedzi w stylu "Bad Wolf" czy "Vote for Saxon".
Druga kwestia: odcinki z tego sezonu nie zapadają w pamięć, a jeśli już, to niestety, zapadają w sposób negatywny, w stylu "ale to były nudy". Podpowiem też, że wystarczy spojrzeć na wpisy Zwierza Popkulturalnego na temat Doktora (kilka moich komentarzy też tam jest) - nie zawsze się zgadzam z autorką, ale tu w większości musiałam. Nie świadczy to o niczym dobrym, ponieważ pamiętam wielkie szaleństwo na tumblrze przed każdym odcinkiem, czasami do tego stopnia, że strona potrafiła mi się zawiesić. Teraz? Cisza. Czasami to zapominałam, że dzisiaj ma być odcinek. Bo co pamiętam z odcinków? Z pierwszych dwóch? Missy i jej dobrą kreację, jakby nie patrzeć. Kolejne dwa mnie nie wciągnęły. Odcinki z Ashildr bardzo mi się podobały i po finale sądzę, że jeszcze spotkamy tę postać. Maisie Williams w tej roli przypadła mi do gustu. Pierwszy odcinek z Zygonami mimo pewnych kontrowersji mi się bardzo podobał, ale to też nie świadczy o tym, że on taki genialny był, a raczej o tym, że reszta była taka słaba. Czy to zmęczenie materiałem? Nie sądzę, bo obejrzałam kilka odcinków Doctora Who z lat 60. (te pierwsze) i podobały mi się. Zupełnie inna forma niż ta dzisiejsza, ale jednak mi się podobało.
I wreszcie... Ech, Clara. Nie będzie to wielkim spoilerem, jeśli powiem, że jej zapowiadane odejście to właściwie śmierć (choć nie wiem, czy do końca mi się podoba to, co zrobiono z nią w finale, wszystko się właściwie okaże). Ale czy trzeba było jej śmierci, by dwunaste wcielenie Doktora wreszcie nabrało osobowości? Trochę to przykre, bo naprawdę to nie jest kwestia Capaldiego (który się stara jak może, jest świetnym aktorem), ani Jenny Coleman (która również jest świetną aktorką, pokazała swój talent grając złe wcielenie Clary, czyli Bonnie), ale właśnie słabego pomysłu. Zwłaszcza mówię tu o postaci Clary, bo Doktor w końcu mi się spodobał w tym ostatnim odcinku. W końcu jest na niego pomysł i mam nadzieję, że będą się tego trzymać. A z Clarą miałam taki problem, że naprawdę starałam się ją polubić. Byłam jedną z tych osób, która broniła postaci w odcinkach początkowych, uważając, że może się jeszcze wyrobi, może się zmieni. Niestety, na próżno. Widać tu przede wszystkim fatalną robotę scenarzystów, bo widać, że każdy miał na nią zupełnie inny pomysł, a w ostateczności ograniczała się ona do stania z boku, Może to też kwestia tego, że byłam bardzo rozczarowana opisem Clary, zapowiadano, że będzie komputerowym geniuszem, a w ostateczności była... No sama nie wiem, kim. Liczę na lepszą towarzyszkę.
Podsumowując, sezon dziewiąty jest moim zdaniem jeszcze bardziej nijaki, niż ósmy. Nie mam pojęcia, co oprócz zmiany scenarzysty mogłoby pomóc temu serialowi. Może sezon pierwszy był kiczowaty, nie było w nim nic epickiego, ostatecznego, nie było wielkich wybuchów i scen, ale miał w sobie klimat. I chciałabym, żeby do tego wrócono, a zamiast tego serial staje się coraz bardziej mroczny. Oby się to źle nie skończyło. A teraz czekam na odcinek świąteczny. Sezon ten jednak pozostawiam bez oceny póki co.
Wiesz co? Wczoraj dostałam linka do opinii pewnego amerykańskiego vlogera, który komentuje seriale chyba na bieżąco - no i wziął na warsztat ostatni odcinek DW. Rozpływał się. Poważnie: och i ach i omg, prawie k***** z nieba lecieli. A wiesz, czemu? Bo odcinek był bardzo amerykański. Amerykański bar na amerykańskim pustkowiu, amerykańska kelnerka i Gallifrey w klimacie westernu. To sprawiło, że Amerykanin się zachwycił, i podejrzewam że to samo sprawia, że Europejczyk się nie zachwyci. Pozostaje pytanie: czy twórcy powinni robić DW pod publiczność amerykańską?
OdpowiedzUsuńSzczerze, moim zdaniem Moffat za bardzo się podlizuje Amerykanom. To widać, odkąd przejął w ogóle serial. Robi go bardzo na modłę amerykańską, co nie udało się RTD (ostatni sezon Torchwood był bardzo amerykański i był klapą). I ok, wbić się wbili na rynek amerykański, bo dla Amerykan sezony z Ecclestonem czy z Tennantem były "nudne". Ale pytanie: czy właściwie warto? W końcu DW to pewien symbol kultury brytyjskiej, a nie amerykańskiej.
Usuń