UWAGA: RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!
Jestem świeżo po obejrzeniu trzeciego sezonu "American Horror Story". Serial był już nominowany w kilku kategoriach do Złotych Globów, niestety, nie udało się mu jeszcze zyskać tej nagrody. A szkoda, bo jest to ciekawa pozycja, jaka pojawiła się w gatunku (i ogólnie w serialach) w ciągu kilku ostatnich latach.
Źródło: fansided.com |
Sezon trzeci "American Horror Story" zaczyna się od tajemniczego wypadku spowodowanego przez Zoe, młodą dziewczynę mieszkającą gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Kiedy dziewczyna zaprasza do siebie chłopaka, z którym chce uprawiać seks, chłopak dostaje dziwnego ataku, który powoduje jego śmierć. Po tym incydencie matka Zoe wyjawia jej sekret - dziewczyna jest czarownicą, tak jak jej babcia. Zoe zostaje odesłana do Nowego Orleanu, do akademii dla dziewcząt z podobnymi mocami. Poznaje tam dość ekscentryczne osoby - dyrektorkę szkoły, Cordelię Foxx, która bezskutecznie stara się z mężem Hankiem o dziecko, młodą i rozpuszczoną gwiazdę Hollywood, Madison Montgomery, chorobliwie otyłą murzynkę Queenie oraz Nan, cierpiącą na Zespół Downa. Każda z dziewcząt ma inne moce (Madison - telekineza, Queenie - moce voodoo, Nan - jasnowidzenie). Wkrótce dziewczęta poznają Wielebną (Supreme*) zakonu, a jest nią matka Cordelii, Fiona Goode. Każda z nich skrywa pewien mroczny sekret, a w ciągu serii dowiadujemy się bardzo wielu rzeczy na temat tajemniczego zakonu...
I tu zaczynają się moje mieszane uczucia. Bo sezon ten ma dużo zalet, ale chyba jeszcze więcej wad. Pomimo, że ogląda się go całkiem przyjemnie i potrafi wciągnąć, to chyba główną wadą jest to, że jest on bardzo nierówny. Jest taki kryzys, wydaje mi się, że ma on miejsce mniej więcej w środku sezonu. Odcinki wtedy zaczynają się robić nudnawe, mamy dużo postaci, a scenariusz praktycznie skupia się tylko na Fionie i wątku jej choroby. Polubiłam Fionę jako postać, jako kobietę zimną, bez uczuć, dążącą chorobliwie do swojego pragnienia wiecznego życia, bez skrupułów pozbywającą się wrogów, ale... Były też postacie, o których chciałam wiedzieć coś więcej, a zostały one zepchnięte na dalszy plan. Tym samym wątek choroby Fiony robi się nudny. Nie mówiąc o tym, że jest on podany widzowi... Zbyt nagle. Druga rzecz, która mi nie pasowała, to właśnie coś, co wspomniałam wcześniej, czyli mnogość postaci. Niestety, twórcy zostawili sobie furtkę w postaci możliwości wskrzeszania. Dlatego w przeciwieństwie do drugiego sezonu, kiedy ktoś umierał, to mieliśmy poczucie, że to na zawsze, że już ta postać nie wróci, tak tutaj śmierć to nie jest nic pewnego. Nie zdradzę, które postacie wracają, a które nie (bo część umiera nawet kilka razy), ale w pewnym momencie mamy coś, co m.in. przeszkadza mi w pisaniu Moffata - czyli śmierć to nic takiego, nie robi to na mnie żadnego wrażenia (a w przypadku horroru powinno). Przez to wątki się mnożą i mnożą i niektóre są ciekawie rozwiązane (jak wątek Myrtle Snow, który bardzo mnie zaskoczył pod koniec), a inne rozczarowują (jak wątek Misty Day, która była dla mnie jedną z najciekawszych postaci). Przy zakończeniu miałam mieszane uczucia, ale uważam, że jest ono lepsze, niż zakończenie drugiego sezonu, które zostało moim zdaniem zepsute przez niepotrzebne dodanie wątków. W każdym razie zakończenie działa na wyobraźnię widza, ponieważ otwiera nowe możliwości dla fanów, chociażby w postaci tworzeniu fanfiction.
Ale mimo wszystko sezon ma również zalety. Pierwszą zaletą będzie dla mnie strona wizualna. Są momenty naturalistyczne, że odwracałam aż wzrok, bo zwyczajnie mnie brzydziły, ale są momenty, kiedy są one ucztą dla oczu, jak chociażby surowy wystrój akademii i kontrastujące czarne stroje czarownic. Ogólnie kostiumy są bardzo ciekawie zrobione, estetyczne i... No, po prostu bardzo mi się podobają, cieszyły moje oko. Klimat Nowego Orleanu również przypadł mi do gustu, tak samo jak wplecenie do serialu wątków legend miejskich związanych z tym miastem (wykorzystanie autentycznych postaci Madame de LaLaurie i Marie Laveau wypadło świetnie). I choć pewne wątki zaczęły mnie drażnić, czy irytować, tak niektóre miały wielki potencjał i aż proszą się o rozwinięcie. Bardzo dobrze działają po prostu na wyobraźnię. Do gustu przypadła mi również muzyka, dość zróżnicowana, bo i reprezentująca dany przedział czasowy (np. mamy wątki, których akcja toczy się w XIX wieku, mamy też lata 20. XX wieku, czy lata 70.) i za to wielki plus. Do aktorstwa również nie mam zastrzeżeń, zwłaszcza ciekawie reprezentuje się (oprócz "stałej ekipy") Emma Roberts, czyli bratanica Julii Roberts. Dziewczyna młoda, a bardzo utalentowana (bo żeby zagrać taką postać, jak Madison, potrzeba też dużego talentu) i życzę jej powodzenia w dalszej karierze.
Podsumowując: serial "American Horror Story" to jedna z najciekawszych pozycji ostatnich lat. Niech nie zmyli was jednak sam tytuł, bowiem wiele wątków wcale nie jest strasznych, czy schematycznych, jak w typowym horrorze, gdzie postacie nie wykazują się żadną inteligencją. Mimo wszystko ten sezon nie uważam za najlepszy. Wciąż "Asylum" jest dla mnie na pierwszym miejscu, ale jest przed "Murder House" (który momentami bardziej przypominał dramę rodzinną i nudził). Moja ocena to 7,5/10, czyli dobry z wielkim plusem lub też bardzo dobry z minusem.
* W napisach spotkałam się z tłumaczeniem "Najwyższa", dlatego też podaję nazwę oryginalną, żeby Czytelnik sam mógł osądzić, które tłumaczenie jest najlepsze.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz