Wczoraj mieliśmy nominacje do Oscarów, a więc sezon pora zacząć już na całego! I od razu jak tylko się dowiedziałam, że "La La Land" ma rekordową liczbę nominacji, to kupiłam bilet najszybciej, jak tylko mogłam. I tak miałam zamiar się wybrać na ten film, ale jednak wolałam trochę odczekać na te nominacje, ponieważ widziałam głosy, że nie można być takim pewnym tylu nominacji, nawet jeśli film zdobył aż siedem Złotych Globów.
Chyba to będzie moja pierwsza recenzja musicalu na blogu. Przyznaję, że nie do końca potrafiłam się nigdy wciągnąć tak w ten gatunek, choć sama muzyka musicalowa podoba mi się niesamowicie, odkąd tylko pamiętam. Ale jednak czasami nie potrafiłam porządnie wysiedzieć i się skupić, jak np. na Les Mis - które to było w całości śpiewane, jak opera. Dlatego też do La La Land postanowiłam podejść właśnie jak do opery - skoro potrafię cieszyć się tą formą sztuki, siedzieć i jeszcze marudzić, że co tak krótko, to czemu nie wytrzymam na musicalu? I... Z lekka się zawiodłam, bo jednak dostaliśmy więcej partii mówionych. Ciąg dalszy z lekkimi spoilerami (choć można się ich spodziewać nawet po tytule).
Źrodło: filmweb.pl |
Mia Dolan pracuje w kawiarni na terenie Hollywood. Jej wielkim marzeniem jest aktorstwo, w wolnych chwilach chodzi więc na przesłuchania do różnych filmów czy seriali. Niestety, na razie bycie aktorką pozostaje w sferze jej marzeń. Przypadkowo Mia poznaje Sebastiana, który z kolei jest utalentowanym pianistą jazzowym. Jego marzeniem jest prowadzenie klubu jazzowego z prawdziwego zdarzenia. Sebastian i Mia zakochują się w sobie i razem walczą o spełnienie swoich marzeń, lecz na drodze do ich spełnienia stoi wiele przeszkód.
Łatwiej będzie mi opisać, co w filmie mi się podobało. Bo jest tego bardzo dużo, ale słowa aż same się piszą. Przede wszystkim jest to porządnie zrealizowana produkcja. Wizualnie jest to wręcz cudeńko. Kolorystyka jest przepiękna (już widzę te gify i przeróbki graficzne na tumblrze, ten film aż o to się prosi - i nawet nie trzeba wiele kombinować z filtrami). Scenki takie jak wyjście Mii z przyjaciółkami i ich sukienki w soczystych kolorach - to po prostu majstersztyk. Sama radość dla oka, po prostu wręcz film jest stworzony dla gifów.
Nie zawsze ten efekt przypada mi też do gustu, ale tu akurat się sprawdził i bardzo mi się spodobał - a mowa o długich ujęciach. A nawet bardzo długich, gdzie kamera wędruje wraz z bohaterem, nie ma cięć. W przypadku piosenek jest to trochę nowatorskie podejście (wiadomo, że na takim Broadwayu raczej by się to nie sprawdziło, bo i jak), ale wypada ono tutaj świetnie. Ogólnie nie mam zarzutu do montażu - czasem mamy bowiem właśnie scenki z długimi ujęciami, a czasem tradycyjne (choć bardzo podobała mi się scena kolacji Sebastiana i Mii, gdzie były zbliżenia tylko na ich twarze - to też wyzwanie aktorskie, by operować właściwie jedynie samą mimiką i dialogami, a nie całym ciałem). Również montaż to dla mnie bardzo wysoki poziom.
Przy okazji montażu warto wspomnieć o pewnym hołdzie reżysera dla tradycyjnego kina. Widać to nie tylko w tym, o czym mówią bohaterowie (jak np. Mia opowiadająca o tym, że lubiła oglądać z ciotką Casablancę), ale też w takich smaczkach jak namalowana Ingrid Bergman na ścianie pokoju Mii, czy mural z gwiazdami starego Hollywood... Ale też sam film technicznie łączy w płynny sposób (nie widzę nigdzie jakichś zgrzytów) nowoczesność z tradycją - część scen przypomina te kręcone w latach 50. XX wieku, zwłaszcza takie klasyczne musicale, jak "Deszczowa piosenka", ale też i same napisy początkowe, końcowe czy przejścia między aktami przypominają "stare kino". Poszczególne numery muzyczne czy taneczne tak samo. Dlatego dla kogoś, kto lubi klasyczne kino, "La La Land" będzie miłym i nostalgicznym wspomnieniem - w końcu dzisiaj się już tak filmów właściwie nie robi.
Oczywiście przy musicalu nie można zapomnieć o najważniejszym jego elemencie - o muzyce. Ta jest bardzo dobra - wpadająca w ucho, kojarząca się ze starymi piosenkami musicalowymi, ale także i muzyka będąca w tle do tego nawiązuje (osobiście kojarzyła mi się z kinem z lat 50. czy 60.). Nawet teraz w tle leci mi piosenka otwierająca - czyli "Another Day of Sun". Warstwa muzyczna to najwyższy poziom, ale i również aktorzy potrafili tu śpiewać i te role były jakby stworzone dla nich.
Jeśli mowa o aktorstwie, to również jest niesamowite to, jak film przedstawia ten zawód od kuchni - ciekawie jest patrzeć na Emmę Stone, która gra początkującą aktorkę, niepewną siebie i sfrustrowaną, ponieważ kolejny casting jej nie poszedł. Sami główni bohaterowie grani przez Ryana Goslinga i Emmę Stone są bardzo ciekawi - dość złożeni, stopniowo poznajemy ich motywacje, charaktery, sami zmieniają się (także dzięki znajomości - wcześniej np. Mia mówiła, że nie lubi jazzu, a polubiła go dzięki Sebastianowi). Między Goslingiem i Stone jest niesamowita chemia, aż momentami ciężko uwierzyć, że to tylko film, a oni naprawdę nie są parą.
I właśnie... Tu muszę przejść do wad. Dlaczego w tytule wspominam o "happy endzie"? Po części też dlatego, że właśnie widziałam dyskusję u Kasi Czajki, czyli u Zwierza Popkulturalnego na temat tego, że ludzie mają dziwne przekonanie, że musical powinien się kończyć szczęśliwie. Otóż nie, i jest to dość nietypowe założenie, bo to trochę tak, jakby założyć, że opera ma się dobrze skończyć. Musicale potrafiły się kończyć różnie, a często te zakończenia były dalekie od happy endu. I nic w tym złego, ale właśnie La La Land jest jednym z takich filmów, gdzie człowiek chciałby takiego sztampowego szczęśliwego zakończenia z radosną piosenką na koniec. Tu natomiast... Przyznaję, że końcówka mnie powaliła. Niby sugeruje, że wcale nie jest to takie złe rozwiązanie, że w gruncie rzeczy główni bohaterowie są szczęśliwi i nie mają do siebie żalu, a jednak ja jako widz czułam ogromny smutek, widząc to, że bohaterowie z niesamowitą chemią ostatecznie kończą samotnie. Oczywiście w tego typu filmach nie może być dobrego wyboru - a tu wybór był pomiędzy marzeniami a miłością. Mimo wszystko czasem by się chciało inaczej.
Osobiście uważam też, że pomimo licznych zalet to film ma dość zasadniczą wadę - fabularnie jest on dość przeciętny. Jest to historia, jaką każdy zna, niemal każdy może powiedzieć, że już to gdzieś widział. Nie ma w tym nic złego, ponieważ jest ona serwowana w ciekawy sposób, przystępny w odbiorze, ale jednak... No czasem chciałoby się zobaczyć jakąś inną odsłonę głównego problemu. Być może oprócz zakończenia dość łatwo można było przewidzieć konkretne zdarzenia w filmie - w końcu nawiązuje to do klasyki, a w klasycznym musicalu musi być miejsce na miłość.
Co z oscarowymi przewidywaniami? Na razie nie chcę prorokować, póki nie widziałam innych nominowanych tytułów - a jakąś część chcę zobaczyć. Osobiście widzę Emmę Stone, która otrzymuje upragnioną statuetkę, Ryana Goslinga trochę mniej, ale ma też spore szanse. Reżyseria? Być może tak. W technicznych kategoriach dałabym "La La Land" wszelkie możliwe nagrody. Ale scenariusz czy najlepszy film? Przy pierwszym to raczej nie, a drugie... Też wątpliwa sprawa, zwłaszcza, że film ma trochę konkurencji. Jestem pewna, że La La Land otrzyma sporo nagród, ale czy te najważniejsze też? Trudno ocenić. Ja sama daję filmowi 7/10 - obniżam ocenę ze względu na scenariusz oraz zakończenie, które wybitnie mnie zasmuciło. Nie było złe samo w sobie, ale po prostu pewnych rzeczy nie robi się widzowi.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz