I Nowy Rok zaczynam tekstem o filmie tak na świeżo po wyjściu z kina (choć to było wczoraj). Wprawdzie nie czułam, że koniecznie muszę się wybrać na "Rogue One", ale w końcu udało mi się trafić na kinową salę i obejrzeć w spokoju film (wolę, kiedy na sali jest już troszkę mniej ludzi). Trochę bałam się, że nie zdążę, że już przestaną grać, a potem będę musiała długo czekać na jakąś porządną kopię w Internecie czy na wydanie DVD... Ale oczywiście wolałam wesprzeć legalną kulturę.
I powiem wprost - wyszłam z kina z naprawdę mieszanymi uczuciami. Nie uważam przy tym, że film jest zły. Przeciwnie - bardzo mi się podobał, dobrze się na nim bawiłam. Jednocześnie zastosował on zabieg, który ma chyba szansę na powodzenie jedynie w spin-offach - a przecież "Łotr" to w założeniu spin-off, w dodatku taki klasyczny - opowiada historię z danego uniwersum, wplata ładnie postacie, które już znamy, a przy tym pokazuje coś z innego punktu widzenia, wydarzenia, których widz nie miał okazji znać wcześniej. Jednocześnie nie ma też żadnej sprzeczności z "Nową Nadzieją" i pozostałymi częściami znanych już nam historii.
Główną bohaterką "Łotra" jest Jyn Erso, córka naukowca pracującego dla Imperium. Pewnego dnia ojciec Jyn, Galen, zostaje zabrany przez siły Imperium, by pracować nad nową, śmiercionośną bronią, zaś sama dziewczyna ucieka. Mijają lata, Jyn dorasta i jednocześnie nie jest mile widziana ani przez Imperium, ani przez Rebelię. Jednakże siły tej drugiej postanawiają ją wykorzystać dla swojej misji - Rebelianci szukają bowiem Sawa Gerrerę, ekstremistę, człowieka, który wychował Jyn. W międzyczasie dziewczyna wraz z nowymi towarzyszami dowiadują się zaskakującej prawdy o Galenie Erso. Informacja ta może zmienić losy wojny Rebelii z Imperium.
Przede wszystkim w filmie podobało mi się to, że okazał się być czymś innym, niż reklamowano w trailerach. Często jest tak, że trailery bardzo zwodzą na manowce, w dodatku nierzadka jest praktyka wciskania wszystkich fajnych scen w trailer, a film jako całość okazuje się dość średni, jeśli nie kiepski. Tutaj jednak rozczarowałam się pozytywnie. "Rogue One" reklamowano jako historię poboczną do sagi Gwiezdnych Wojen. Dość enigmatycznie mówiono, że jest to historia o grupie Rebeliantów, którzy wykradają plany Gwiazdy Śmierci - dzięki czemu wojna z Imperium została skrócona, a Rebelia wygrała. Jest to oczywiście opis prawdziwy, ale niepełny. Trailery raczej sugerowały mi, że Jyn będzie jakimś typowym badassem Rebelii, superbohaterką, dla której misja kradzieży planów to bułka z masłem. Lub jak to zasugerowała w rozmowie ze mną Ann, że Jyn będzie kolejną krnąbrną dziewczyną, która zostanie wysłana na misję, by nabrała pokory. Żadna z tych wersji się nie sprawdziła. I bardzo dobrze. Może osobiście miałam dość niewysokie oczekiwania względem tego filmu, ale to tym lepiej - bo się nie zawiodłam.
Tymczasem główna bohaterka jest dość nietypowa. Przyzwyczailiśmy się trochę do czarno-białych postaci, a jednak Jyn bardziej wcisnęłabym w ramy "antybohaterki". Niby jej historia zaczyna się od tego, że ucieka przed siłami Imperium. Jest wychowana przez ekstremistę, wprawdzie przeciwnemu siłom Lorda Vadera, ale stosującego zbyt radykalne środki, jak na siły Rebelii. Nie jest ona szczególnie zachwycona tym, że "ci dobrzy" postanawiają ją wykorzystać jako swojego rodzaju przynętę. Jyn nie jest bowiem niby kimś znaczącym w Imperium, ale jednocześnie nie stoi po stronie Rebelii - stara się zachować pewnego rodzaju neutralność. W bohaterce podoba mi się jej stopniowa zmiana - od obojętnej na losy świata dziewczyny aż po wielką (choć niedocenianą) bohaterkę. Jyn częściowo wyłamuje się więc ze schematu "strong female character", pokazuje też, że można być słabym, ale także to, że siła często polega na czymś innym, nie tylko na bezsensownym szarżowaniu.
Niestety, o pozostałych postaciach mogę mówić różnie, niekoniecznie w samych superlatywach. Teoretycznie Cassian, grany przez Diego Lunę, powinien mi przypaść do gustu. Tak jednak się nie dzieje. A główną przyczyną jest to, że niewiele właściwie wiemy o tej postaci - wiemy jedynie, że ma jakąś mroczną przeszłość, ale ten wątek nie jest kompletnie rozwinięty. Praktycznie Cassian zostaje ograniczony do roli "przystojnego żołnierza Imperium". Nie powiem, jego zdolności przywódcze czy też zdolności walki są naprawdę przydatne, jednak to nie jest to. Zdecydowanie bardziej wolałam innych towarzyszy, jak robota K-2SO, który dodawał humoru całej opowieści, czy pilota Bohdiego. Przy nim sądziłam, że zostanie on ograniczony do roli pechowego posłańca, który zostanie zabity i będzie z niego niewiele pożytku, ale jednak okazał się bardzo przydatną postacią, którą widz zdąży polubić. No i oczywiście duet z miasta Jehda - czyli Chirrut i Baze - jeden bardzo wierzy w Moc, a drugi trochę tej Mocy pomaga - od początku ich polubiłam.
I teraz pora przejść do założenia tytułowego, czyli jak zrobić dobry spin-off. Spin-off jest często gatunkiem "fanfikowym", niejednokrotnie fani próbują sami rozwijać wątki poboczne czy tworzyć nowe historie w danym uniwersum. Przykładem może być uniwersum Saint Seiyi, gdzie jak na ironię, często te spin-offy są popularniejsze od oryginału (a niektóre nawet lepiej zrobione!). Na co się składa dobry spin-off? Moim zdaniem musi być tak wpleciony w oryginał, że ani nie przeszkadza głównej fabule, ani nie jest też od niej daleki. I w "Łotrze 1" tak dokładnie się dzieje. W tle mamy postacie znane - Lorda Vadera, generała Tarkina czy księżniczkę Leię (ta ostatnia dwójka genialnie była zrobiona w CGI - kompletnie tego nie widać), są wspomniane konkretne wydarzenia, które już znamy (np. widz znający oryginał wie, jaki smutny los spotka Baila Organę z planety Alderaan). Jednocześnie głównymi bohaterami są postacie, których do tej pory nie znaliśmy - ale ich losy nie kłócą się z oryginałem. Niestety, aby właśnie tak się stało, zdecydowano się na najrozsądniejszy, ale jednocześnie na najsmutniejszy zabieg - a mianowicie uśmiercenie. Z każdą kolejną postacią uśmiercaną czułam niesamowitą pustkę. W końcu widz w ciągu tych dwóch godzin zdąży się przywiązać do tych postaci, polubić je, a jednocześnie wie, że uśmiercenie to najrozsądniejsze rozwiązanie. Bo pomyślmy. Gdyby bohaterowie "Łotra 1" przeżyli, to co by było dalej? Jak pogodzić to z "Nową Nadzieją", powstałą 40 lat temu? Nijak. Widz musiałby sobie coś dopowiedzieć, ale przykre by było, gdyby wielcy bohaterowie Rebelii stali się później mięsem armatnim, albo postaciami robiącymi całkowicie za tło. Czasami po prostu te fabularne rozwiązania, które są dobre dla całości, nie są niestety dobre dla emocji widza.
Sama fabuła w sobie nie jest aż tak skomplikowana, choć początkowo mamy niezły chaos. Mimo to film ogląda się przyjemnie i wpisuje się w cały klimat "Gwiezdnych Wojen". Mamy po prostu poprawnie zawiązaną intrygę i rozwiązanie całej fabuły. Tylko tyle, ale jednak od tego filmu nie oczekiwałam zbyt wiele. W końcu to tylko przygodowe sci-fi. Choć podoba mi się też geneza tytułu - czyli nazwa statku wymyślona na poczekaniu.
Mimo to muszę zaznaczyć, że nie jestem pewna na 100%, czy na film poszłabym z dzieckiem. Mój 10-letni chrześniak jest wielkim fanem "Gwiezdnych Wojen", ale jednak myślę, że te 12-13 lat to takie minimum - film jest momentami dość mroczny, fabuła trochę za trudna dla dziecka, a humoru nie uświadczymy tu aż tak dużo.
Co do CGI i innych efektów, to mam podobne zdanie, jak w przypadku "Przebudzenia Mocy", czyli dobrze, że odeszli od nadmiernych efektów specjalnych tworzonych komputerowo, a ograniczono się tam, gdzie faktycznie były potrzebne (wcześniej wspomniałam o tym, że świetnie pokazano Tarkina i Leię, w ogóle nie widziałam tutaj efektów komputerowych, byłam raczej pewna, że są to "wklejone" postacie ze starych filmów). Muzyka oczywiście typowa dla klimatu. Jedyny mankament moim zdaniem to taki, że nie było tego klasycznego wprowadzenia, czyli "latających napisów", które wprowadzałyby widza w historię. Ale da się znieść.
"Łotr 1" to ciekawe przedstawienie pobocznej historii (ale jakże ważnej) do "Nowej Nadziei". Początkowo fani mieli obiekcje, czy aby na pewno taki film jest potrzebny. Może i nie, ale to nie zmienia faktu, że przyjemnie się go ogląda. Nie umywa się do oryginału, ale jednak ma w sobie to coś. Ot ciekawe sci-fi, które jednocześnie nie psuje klimatu znanego z oryginalnych "Gwiezdnych Wojen". Mimo tego załamującego zakończenia... Myślę, że warto zobaczyć. Moja ocena to: 7/10, czyli dobry.
Z małych ogłoszeń:
Źródło: filmweb.pl |
Przede wszystkim w filmie podobało mi się to, że okazał się być czymś innym, niż reklamowano w trailerach. Często jest tak, że trailery bardzo zwodzą na manowce, w dodatku nierzadka jest praktyka wciskania wszystkich fajnych scen w trailer, a film jako całość okazuje się dość średni, jeśli nie kiepski. Tutaj jednak rozczarowałam się pozytywnie. "Rogue One" reklamowano jako historię poboczną do sagi Gwiezdnych Wojen. Dość enigmatycznie mówiono, że jest to historia o grupie Rebeliantów, którzy wykradają plany Gwiazdy Śmierci - dzięki czemu wojna z Imperium została skrócona, a Rebelia wygrała. Jest to oczywiście opis prawdziwy, ale niepełny. Trailery raczej sugerowały mi, że Jyn będzie jakimś typowym badassem Rebelii, superbohaterką, dla której misja kradzieży planów to bułka z masłem. Lub jak to zasugerowała w rozmowie ze mną Ann, że Jyn będzie kolejną krnąbrną dziewczyną, która zostanie wysłana na misję, by nabrała pokory. Żadna z tych wersji się nie sprawdziła. I bardzo dobrze. Może osobiście miałam dość niewysokie oczekiwania względem tego filmu, ale to tym lepiej - bo się nie zawiodłam.
Tymczasem główna bohaterka jest dość nietypowa. Przyzwyczailiśmy się trochę do czarno-białych postaci, a jednak Jyn bardziej wcisnęłabym w ramy "antybohaterki". Niby jej historia zaczyna się od tego, że ucieka przed siłami Imperium. Jest wychowana przez ekstremistę, wprawdzie przeciwnemu siłom Lorda Vadera, ale stosującego zbyt radykalne środki, jak na siły Rebelii. Nie jest ona szczególnie zachwycona tym, że "ci dobrzy" postanawiają ją wykorzystać jako swojego rodzaju przynętę. Jyn nie jest bowiem niby kimś znaczącym w Imperium, ale jednocześnie nie stoi po stronie Rebelii - stara się zachować pewnego rodzaju neutralność. W bohaterce podoba mi się jej stopniowa zmiana - od obojętnej na losy świata dziewczyny aż po wielką (choć niedocenianą) bohaterkę. Jyn częściowo wyłamuje się więc ze schematu "strong female character", pokazuje też, że można być słabym, ale także to, że siła często polega na czymś innym, nie tylko na bezsensownym szarżowaniu.
Niestety, o pozostałych postaciach mogę mówić różnie, niekoniecznie w samych superlatywach. Teoretycznie Cassian, grany przez Diego Lunę, powinien mi przypaść do gustu. Tak jednak się nie dzieje. A główną przyczyną jest to, że niewiele właściwie wiemy o tej postaci - wiemy jedynie, że ma jakąś mroczną przeszłość, ale ten wątek nie jest kompletnie rozwinięty. Praktycznie Cassian zostaje ograniczony do roli "przystojnego żołnierza Imperium". Nie powiem, jego zdolności przywódcze czy też zdolności walki są naprawdę przydatne, jednak to nie jest to. Zdecydowanie bardziej wolałam innych towarzyszy, jak robota K-2SO, który dodawał humoru całej opowieści, czy pilota Bohdiego. Przy nim sądziłam, że zostanie on ograniczony do roli pechowego posłańca, który zostanie zabity i będzie z niego niewiele pożytku, ale jednak okazał się bardzo przydatną postacią, którą widz zdąży polubić. No i oczywiście duet z miasta Jehda - czyli Chirrut i Baze - jeden bardzo wierzy w Moc, a drugi trochę tej Mocy pomaga - od początku ich polubiłam.
I teraz pora przejść do założenia tytułowego, czyli jak zrobić dobry spin-off. Spin-off jest często gatunkiem "fanfikowym", niejednokrotnie fani próbują sami rozwijać wątki poboczne czy tworzyć nowe historie w danym uniwersum. Przykładem może być uniwersum Saint Seiyi, gdzie jak na ironię, często te spin-offy są popularniejsze od oryginału (a niektóre nawet lepiej zrobione!). Na co się składa dobry spin-off? Moim zdaniem musi być tak wpleciony w oryginał, że ani nie przeszkadza głównej fabule, ani nie jest też od niej daleki. I w "Łotrze 1" tak dokładnie się dzieje. W tle mamy postacie znane - Lorda Vadera, generała Tarkina czy księżniczkę Leię (ta ostatnia dwójka genialnie była zrobiona w CGI - kompletnie tego nie widać), są wspomniane konkretne wydarzenia, które już znamy (np. widz znający oryginał wie, jaki smutny los spotka Baila Organę z planety Alderaan). Jednocześnie głównymi bohaterami są postacie, których do tej pory nie znaliśmy - ale ich losy nie kłócą się z oryginałem. Niestety, aby właśnie tak się stało, zdecydowano się na najrozsądniejszy, ale jednocześnie na najsmutniejszy zabieg - a mianowicie uśmiercenie. Z każdą kolejną postacią uśmiercaną czułam niesamowitą pustkę. W końcu widz w ciągu tych dwóch godzin zdąży się przywiązać do tych postaci, polubić je, a jednocześnie wie, że uśmiercenie to najrozsądniejsze rozwiązanie. Bo pomyślmy. Gdyby bohaterowie "Łotra 1" przeżyli, to co by było dalej? Jak pogodzić to z "Nową Nadzieją", powstałą 40 lat temu? Nijak. Widz musiałby sobie coś dopowiedzieć, ale przykre by było, gdyby wielcy bohaterowie Rebelii stali się później mięsem armatnim, albo postaciami robiącymi całkowicie za tło. Czasami po prostu te fabularne rozwiązania, które są dobre dla całości, nie są niestety dobre dla emocji widza.
Sama fabuła w sobie nie jest aż tak skomplikowana, choć początkowo mamy niezły chaos. Mimo to film ogląda się przyjemnie i wpisuje się w cały klimat "Gwiezdnych Wojen". Mamy po prostu poprawnie zawiązaną intrygę i rozwiązanie całej fabuły. Tylko tyle, ale jednak od tego filmu nie oczekiwałam zbyt wiele. W końcu to tylko przygodowe sci-fi. Choć podoba mi się też geneza tytułu - czyli nazwa statku wymyślona na poczekaniu.
Mimo to muszę zaznaczyć, że nie jestem pewna na 100%, czy na film poszłabym z dzieckiem. Mój 10-letni chrześniak jest wielkim fanem "Gwiezdnych Wojen", ale jednak myślę, że te 12-13 lat to takie minimum - film jest momentami dość mroczny, fabuła trochę za trudna dla dziecka, a humoru nie uświadczymy tu aż tak dużo.
Co do CGI i innych efektów, to mam podobne zdanie, jak w przypadku "Przebudzenia Mocy", czyli dobrze, że odeszli od nadmiernych efektów specjalnych tworzonych komputerowo, a ograniczono się tam, gdzie faktycznie były potrzebne (wcześniej wspomniałam o tym, że świetnie pokazano Tarkina i Leię, w ogóle nie widziałam tutaj efektów komputerowych, byłam raczej pewna, że są to "wklejone" postacie ze starych filmów). Muzyka oczywiście typowa dla klimatu. Jedyny mankament moim zdaniem to taki, że nie było tego klasycznego wprowadzenia, czyli "latających napisów", które wprowadzałyby widza w historię. Ale da się znieść.
"Łotr 1" to ciekawe przedstawienie pobocznej historii (ale jakże ważnej) do "Nowej Nadziei". Początkowo fani mieli obiekcje, czy aby na pewno taki film jest potrzebny. Może i nie, ale to nie zmienia faktu, że przyjemnie się go ogląda. Nie umywa się do oryginału, ale jednak ma w sobie to coś. Ot ciekawe sci-fi, które jednocześnie nie psuje klimatu znanego z oryginalnych "Gwiezdnych Wojen". Mimo tego załamującego zakończenia... Myślę, że warto zobaczyć. Moja ocena to: 7/10, czyli dobry.
Z małych ogłoszeń:
- prawdopodobnie niedługo napiszę coś o niesławnych "Pasażerach". Obejrzałam ten film i naprawdę jest tak źle, jak mówią. Ma on wiele mankamentów, o których można powiedzieć w skrócie "zmarnowany potencjał".
- obejrzałam też trzy tytuły anime, które łączy jeden element - dość słaby research. Dlatego też spodziewajcie się tekstu.
- na niesławnego "Assassin's Creed" się nie wybieram. Chyba nie chcę, by ten film mi zniszczył sentyment, co do gry.
- ocenę oscarowych filmów zostawię sobie na później - poczekamy, aż będą oficjalne nominacje.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz