Oczywiście nie przerywam cyklu oscarowego, ale póki co zastanawiam się, który film zobaczyć jako kolejny. A na razie postanowiłam zobaczyć kolejną polską produkcję, która już po zwiastunie zapowiadała się ciekawie. Jest to historia dość barwnej postaci z czasów PRL, która swoim życiorysem mogła zaszokować wielu ludzi nawet dzisiaj. W dodatku (przynajmniej częściowo) zmieniła podejście Polaków do spraw seksu, czyli właśnie odczarowywała pewne tabu, pewną hipokryzję, która sprawiała niejednokrotnie, że ludzie cierpieli. Mowa oczywiście o Michalinie Wisłockiej. Ginelożka i seksuolożka, autorka "Sztuki kochania". Jej życie mogłoby właściwie posłużyć na scenariusz niejednego filmu. Tu jednak Maria Sadowska postanowiła wybrać najważniejsze i najciekawsze elementy jej biografii.
Źródło: film.wp.pl |
Lata 70. XX wieku. Niezwykle popularna ginekolożka, Michalina Wisłocka, po rozmowach z wieloma pacjentkami decyduje się wydać książkę pt. "Sztuka kochania", pierwszy poradnik dla par na temat życia seksualnego. Oczywiście w PRL-u nie jest to zadanie łatwe, a Wisłocka spotyka po drodze wiele przeszkód, łącznie z wyciąganiem dość ciekawych fragmentów jej życiorysu, jak życie w trójkącie czy romanse z wieloma mężczyznami.
W filmie Marii Sadowskiej jest kilka elementów, które drażniły i które trzeba zaznaczyć na samym początku. Po pierwsze, widz nie dowie się z filmu, czym była książka "Sztuka kochania". Może wnioskować, że był to rewolucyjny jak na tamte czasy poradnik, prezentujący różne pozycje łóżkowe, omawiający kwestie antykoncepcji czy kobiecego orgazmu (tytułowa bohaterka najbardziej się wścieka właśnie wtedy, gdy cenzor mówi jej, że rozdziały o orgazmach zostaną wycięte). Otóż jest to częściowo prawda. W czasach PRL-u edukacja seksualna mocno kulała (nie poruszam nawet tematu czasów dzisiejszych, bo to zupełnie inna bajka), w dodatku antykoncepcja, oprócz tego, że była słabo dostępna, to była też mocno zawodna - dlatego najczęstszą jej formą była aborcja, czasami dokonana tajemnie, w niesterylnych i nieprofesjonalnych warunkach. Na lekcjach biologii omawiano tematy związane z seksem bardzo ogólnikowo, jeśli w ogóle, a wśród młodych ludzi krążyło wiele mitów. W filmie właśnie widzimy, że gdy Wisłocka chce już się poddać po nieskutecznej walce z cenzorami, impulsem do działania była rozmowa z młodą pacjentką po powikłaniach po dokonanej aborcji. Zapłakana dziewczyna zwierza się lekarce i mówi jej, że myślała, że "raz to się nic nie stanie", przez co ani ona ani jej partner nie zabezpieczyli się. Książka była więc swojego rodzaju "bombą", bowiem pisano w niej o sprawach, o których ludzie wstydzili się mówić głośno. Co więc mi się takiego nie podoba? Po prostu książka jest bardzo przestarzała. Wydana w 1976 roku nie przystaje do dzisiejszych czasów, a niektóre porady w niej zawarte mogą przyprawić o ból głowy. Polecam wpis na blogu koralowamama.pl, który mówi więcej o tym, dlaczego ta książka nie powinna być dzisiaj traktowana jak poważny poradnik (w wpisie jest też kilka "ciekawych" cytatów). Dlatego drażni mnie fakt, że w filmie nie mamy powiedziane, o czym dokładnie pisała Wisłocka (choć rozumiem, że film kieruje się pewnymi uproszczeniami), ale także końcowa scena pokazująca druk najnowszego wydania (i przy okazji jest pewna reklama? Takie miałam wrażenie, a takiego lokowania produktu to nie znoszę).
Jeśli o reklamach mowa, to także niecierpliwiłam się ilością sponsorów przed właściwym seansem. Niekoniecznie może to dobrze świadczyć o danym filmie, a także reklama na plakacie "Twórcy filmu "Bogowie" przedstawiają" także wzbudza czujność. A ostatnią rzeczą, jaką najbardziej drażniło mnie w filmie, był fakt, że Magdalena Boczarska grała Wisłocką w każdym etapie jej życia - nawet będąc 18-letnią dziewczyną. Ogólnie do aktorstwa Boczarskiej nie mam zastrzeżeń, jedna z jej ciekawszych ról (zwłaszcza starsza Wisłocka w jej wydaniu wypada genialnie). ale tu raczej zarzut do reżyserki - czy nie można było zatrudnić na te kilka scenek młodszej aktorki? Wypadałoby to troszkę bardziej wiarygodnie.
Ale! Film ogólnie podobał mi się, ponieważ lubię patrzeć na realia, które już są dla nas tylko historią. I choć film trochę miesza epoki - mamy taką przeplatankę, raz widzimy lata 70., potem mamy wspomnienia z czasów wojny, później znów lata 70., powrót do wspomnień z lat 50. itd. Widz jednak się w tym nie gubi, ponieważ każda epoka jest bardzo dobrze oddana nawet poprzez takie szczegóły jak ubiór bohaterów, odpowiednią scenografię. Dzięki temu wcale nie musimy się zgubić, nawet jeśli historia sama w sobie jest takim przekładańcem.
Druga rzecz - aktorstwo. Aktorzy dobrani do tego filmu są naprawdę niesamowici. Mamy mnóstwo znanych nazwisk, a przy tym chyba niemal każda rola jest ważna i jest w jakiś sposób zapamiętana - nawet krótkie cameo Tomasza Kota w roli profesora Religi - ot taki smaczek od twórców. Film bardzo broni się aktorsko. Można narzekać, że ciągle te same twarze, jak Adamczyk czy Szyc, jednak... Nawet oni wypadają w tym filmie. Bardziej urzekło mnie aktorstwo kobiet z Boczarską na czele. Oprócz tego mamy przecież też Karolinę Gruszkę, Danutę Stenkę, a także mniej znane aktorki, a przy tym wypadające fajnie i naturalnie.
Można też mieć pewne obawy, że film chce "jechać" na "Bogach" - tu jednak mamy bardzo podobny klimat, scenarzysta fajnie oddaje tamtejsze realia, a przy tym dialogi nie są sztuczne. Może jedynie w Bogach było momentami więcej powagi, a tutaj jednak mamy więcej humoru, dowcipów, a także scen erotycznych (nie jest ich jednak zbyt dużo, więc raczej się nie zgorszymy). Jednak właśnie film doskonale się broni przede wszystkim obsadą oraz scenariuszem.
Sam główny wątek również jest ciekawy. Bo właśnie to w biografiach lubię najbardziej - kiedy to nie jest cała historia życia danej osoby, a tylko pewien fragment. "Sztuka kochania" to właściwie opowieść o zmaganiach się z systemem PRL-u, jeśli chodzi o wydanie książki. I dopięcie swego. Uśmiechnęłam się, kiedy widziałam finał całości - zadowolona Michalina Wisłocka cieszy się, gdy widzi po prostu ludzi chętnych do czytania książki - nawet jeśli jest to kopia odbita na powielaczu, a nie oficjalne wydanie. Wątki poboczne, czyli życie w trójkącie, czy ogólnie życie prywatne Michaliny również prezentują się ciekawie. A miło patrzyłam na fragmenty, które miały miejsce w Lubniewicach, w miejscowości znajdującej się w moim województwie.
Na pochwałę zasługuje również realizacja filmu. O ile w "Powidokach" Andrzeja Wajdy obraz Polski komunistycznej był ponury i przygnębiający, tak tutaj jest... Dość kolorowo, zwłaszcza w latach 70. I absolutnie nie jest to zły obraz. Bo wielu ludzi nawet dzisiaj zapomina, że Polska komunistyczna to nie tylko te ponure czasy stalinowskie, ale też całe dekady, w których ludzie żyli, pracowali, kochali się, zakładali rodziny i po prostu cieszyli się życiem. Do tego długie ujęcia, które również bardzo mi się ostatnio w filmach podobają. No i przede wszystkim muzyka - czy to jazz, czy też muzyka rozrywkowa tamtych lat - idealnie wpisują się w klimat całości.
Czy warto wybrać się na "Sztukę kochania"? Moim zdaniem tak, zwłaszcza, jeśli przypadł wam do gustu film "Bogowie". Jest to bardzo podobny klimat, podobny humor, a tematyka również nie tak odległa - jak Religa walczył z tym, aby otworzyć klinikę, tak Wisłocka walczyła o to, by wydać książkę uświadamiającą ludzi o seksie i wszystkim, co z nim związane. Do tego część scen jest mistrzowska, jak np. ta, w której kobiety solidaryzują się i wspólnie walczą o wydanie "Sztuki kochania", nawet jeśli sama Wisłocka już straciła nadzieję. Jednocześnie należy mieć w głowie pewien dystans do treści głoszonych w jej dziele - mocno nieaktualnych. Ale jeśli ktoś chce mieć pogląd, jak wyglądały tamte czasy - to naprawdę warto. A moja ocena to mocne 8/10, czyli bardzo dobry.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz