poniedziałek, 30 maja 2016

Bodo (2016)

Na ten serial też troszkę się naczekałam. Wprawdzie nigdy nie byłam jakąś wybitną i wielką fanką Eugeniusza Bodo, a raczej wiele o tym aktorze dowiedziałam się dzięki autorce bloga Subiektywnie o kinematografii (która także w prywatnych rozmowach wiele mi o nim opowiadała), ale nie byłabym sobą, gdybym przegapiła serial o dwudziestoleciu międzywojennym, o środowisku artystycznym, no i przede wszystkim, gdybym przegapiła polską produkcję, która nie jest telenowelą. Myślę, że w tym ujawnia się trochę mój patriotyzm - mimo wszystko chcę śledzić te polskie produkcje i wierzyć, że będą one przynajmniej dobre. Czy tak było w przypadku serialu "Bodo"? Będąc szczera, to muszę powiedzieć, że tylko po części. Wyszedł bowiem serial z dużym potencjałem, jednak niestety, nie bez wad. Mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że był beznadziejny, choć zdarzały się pewne momenty, w których chciałam jednak rzucić serial. Tak się nie stało i obejrzałam dzisiaj ostatni odcinek. I powiem też, że ciekawie wypada w kontraście do książki Zwierza Popkulturalnego, którą niedawno przeczytałam. I możliwe, że nie uniknę pewnych porównań. 
Źródło: filmweb.pl
Serial rozpoczyna się w roku 1916, a jego akcja trwa prawie 30 lat - od nastoletnich lat Eugeniusza Bodo, aż do jego tragicznej śmierci podczas II wojny światowej. Nastoletni Bogdan Junod nie ma zapału do nauki, jego oceny pozostawiają wiele do życzenia. Ma jednak inne marzenie - chce za wszelką cenę zostać aktorem. Mimo wielu niepowodzeń i braku doświadczenia próbuje się piąć się po szczeblach kariery, nawet wbrew życzeniom swoich najbliższych. Wszystko to doprowadza do wielkiej sławy, lecz jego jedyna słabość, czyli młodzieńcza miłość, doprowadza do tragedii.

Wspominałam o tym na facebooku, ale tu się powtórzę, ponieważ czuję, że po prostu muszę to podkreślić. Mam wrażenie, że serial trochę "źle zaczęto". Mam tutaj na myśli to, że zrobiono to tak, jak wspomniała Zwierz w recenzji pierwszego odcinka - "po Bożemu", jakby twórcy się bali zacząć od środka życiorysu lub od końca, bawiąc się w retrospekcje. O ile na samym początku mi to nie przeszkadzało, bo chciałam dać serialowi szansę, o tyle w trakcie piątego odcinka mnie olśniło - o ile sam w sobie odcinek był wręcz nudny, to jednak idealnie nadawałby się na odcinek pierwszy - odcinek, w którym Bodo już coś osiągnął, zaczyna stawać się osobą znaną i sławną, a przy tym wraca do niego młodzieńcza miłość - Ada. W połączeniu z dobrymi retrospekcjami odcinek byłby idealny na początek, ale jako pierwszy odcinek z Tomaszem Schuchardtem w tytułowej roli, odcinek znajdujący się w połowie opowieści - wypadł bardzo blado.

Do tego przeogromną wadą były wątki, które zostały wymyślone przez scenarzystów. Poza przyjacielem Bodo, Żydem Morycem, nie potrafiono stworzyć w miarę ciekawej postaci (choć i jemu dano happy end - właściwie dano szczęśliwe zakończenie każdemu poza głównym bohaterem), która zyskałaby sympatię widza. Prym wiedzie w tym Ada, czyli pierwsza i w zasadzie jedyna prawdziwa miłość Bodo. Rozumiem zamiary twórców - chciano jakoś ubarwić pewne wątki, sprawić, by nie była to sucha biografia, którą znamy z książek czy filmów dokumentalnych, by główny bohater miał jakieś motywacje (przyznaję, ten wątek nawet ciekawie powiązano z prawdziwymi wydarzeniami), ale jednak... Po prostu Ady nie daje się lubić. Widz nie cierpi jej od pierwszego odcinka. Nie mam na myśli tutaj tego, że bohaterka odrzuca uczucia młodego aktora, ależ skąd - ma do tego pełne prawo. Nie drażni mnie nawet fakt zabawy z Bodo, zwodzenia jego uczuć, ale całkowicie inna rzecz. Otóż Adę kreowano na dobrą koleżankę głównego bohatera, lecz miałam usilne wrażenie, że jest ona nią tylko w deklaracjach. Naprawdę było mi przykro, gdy dziewczyna wręcz wyśmiewała pasję aktorską Bodo, mówiąc, że nie jest to poważne zajęcie, a wręcz traktując je z wyższością, ponieważ porównywała aktorstwo do kłamstwa lub też życia w kłamstwie. Ostatecznie wybrała małżeństwo z rozsądku (?) z Niemcem, Hansem, które z czasem również się nie układa. Do twórców mam również żal, że jej wątek był bardzo słabo rozwijany. Najpierw Ada była, później zniknęła, za chwilę Bodo sobie o niej przypomina i myśli, że ciągle ją kocha i chciałby z nią być... Szczerze? Tak to nie działa. Zawaliła tu dość mocno psychologia, ponieważ przez długi czas nie było w ogóle widać, że główny bohater wzdycha do tej Ady, pisze do niej, tęskni za nią, po czym nagle bohaterka Anny Pijanowskiej znowu się pojawia i uczucia... Nawet nie wracają, a one cały czas jakby były żywe. Jeśli główny bohater nie miał kontaktu ze swoją młodzieńczą miłością, to byłoby to więcej niż pewne, że z czasem uczucie by wygasło. Twórcy postanowili jednak pójść inną kliszą i moim zdaniem poszło to źle. Rozumiem zamiary - życie uczuciowe Eugeniusza Bodo było owiane tajemnicą, do tej pory autorzy książek głowią się, czy Bodo miał jakąś prawdziwą miłość, czy stronił od romansów, czy też może je dobrze ukrywał. W serialu ukazane jest, że raczej romanse ukrywał, ale ciągle czekał na prawdziwą miłość - w sumie nie różnił się wiele od typowego mężczyzny z tamtych lat - nawet przypadkowy seks nie był uważany za coś złego dla faceta, ale raczej się tymi podbojami oni nie chwalili. Niestety, wątek Ady (a także Hansa, z którego później zrobiono oficera SS - i miałam przy tym zagwozdkę, bo jak lekarz nagle stał się oficerem? Nie było to wyjaśnione) został zawalony na całego.

Trochę sobie ponarzekałam, to teraz przejdę do rzeczy, które mi się podobały i które chcę obronić. Spora część widzów czepiała się wyboru Antoniego Królikowskiego do roli młodego Bodo, jak i jego późniejszej gry. Moim zdaniem jednak ciężko mi było dostrzec jakąś kiepską grę. Antoni Królikowski, mimo tego że jest starszy ode mnie o rok, czyli ma już 27 lat, to wciąż ma taką urodę nastolatka, Przez to idealnie nadawał się do roli młodego, niedoświadczonego i nieco naiwnego chłopaka, który po prostu ma marzenie i chce je za wszelką cenę zrealizować. A że nie zawsze mu wychodziło czy miewał wręcz komiczne wpadki? Myślę, że zyskiwało to na autentyczności - bo nawet mając wielki talent, należy go szlifować. Dlatego moim zdaniem wybór był dobry, nawet jeśli początkowe odcinki nieco zwalniały akcję, to myślę, że Antoni Królikowski poradził sobie z rolą młodzieńca, który dopiero zaczyna, dopiero debiutuje. I chce spełnienia swoich marzeń.

Inni widzowie mieli zarzuty do aktorek, które wystąpiły w serialu. Sądzę jednak, że większość z nich miała jednak zbyt małe role, by cokolwiek o nich powiedzieć dobrego lub złego. Nie liczę Agnieszki Wosińskiego w roli Doroty, matki Bodo, która poradziła sobie nieźle, a charakteryzacja na starszą kobietę wyglądała całkiem dobrze. Serial postawił jednak na młode aktorki, takie jak Roma Gąsiorowska, Anna Próchniak czy Patricia Kazadi. Do gustu przypadła mi zwłaszcza ta druga w roli Nory Ney. Do tego stopnia podobały się te kreacje, że szczerze zainteresowałam się tymi przedwojennymi aktorkami. Podobnie nie można mieć większych zażaleń do gry panów. To, że właśnie czasem leżał scenariusz (patrz wątek o Adzie), nie znaczy, że aktorzy byli beznadziejni.
Oczywiście serial jest dopracowany, jeśli chodzi o ukazanie Warszawy przedwojennej. Nie mówię "Polski", nawet jeśli akcja toczyła się w kilku miejscach, ponieważ w serialu mieliśmy tylko jedną twarz, tę rozwiniętą, kulturalną Polską sprzed II wojny światowej. Nie był to serial, w którym człowiek spodziewałby się ukazanie biedy na wsi np. na Kresach, dlatego nie należy się czepiać tego, że ten wizerunek był taki elegancki, bogaty - w końcu było pokazane tu głównie środowisko artystyczne. Zwierz Popkulturalny poruszyła w swojej książce nieco inne wątki, lecz jednak ona ukazywała kino od innej strony, od tej, którą niekoniecznie musiał znać Bodo wraz ze swoimi przyjaciółmi. Jest to Warszawa artystyczna, pełna radości i entuzjazmu. Całości dopełnia świetna choreografia oraz piosenki, a nawet muzyka w tle - jazz idealnie pasuje do tego serialu.

Można oczywiście się czepiać, że wiele faktów jest przeinaczonych, że są wpadki historyczne, że język postaci nie pasuje do języka Polski przedwojennej (można to sobie porównać, oglądając filmy z tamtego okresu) - jednak jest to serial stworzony współcześnie, skierowany do współczesnego widza, żyjącego w roku 2016. Wszystkie fakty historyczne nie muszą być ściśle pokazane, bo jak wiadomo - część z nich zawsze będzie "niefilmowa". Pewne rzeczy trzeba sobie dopowiedzieć, inne trochę skrócić czy przeinaczyć. Mimo to można poczuć klimat okresu międzywojennego, a nawet wzruszyć się na końcu, kiedy ukazana jest tragiczna i wyjątkowo niesprawiedliwa śmierć Bodo - który zginął niestety przez niefortunny przypadek.

Czy TVP poradziło sobie z produkcją, którą bardzo mocno promowało i podkreślało wręcz, że jest to superprodukcja? I tak i nie. Gdyby to była produkcja w stylu BBC, skrócona do powiedzmy sześciu odcinków, nieco odchudzona z niepotrzebnych i nieudanych wątków - śmiało mogłaby konkurować z innymi serialami europejskimi o podobnej tematyce. Jednakże czegoś mi zabrakło. Osobiście nie przypadło mi do gustu również rozłożenie akcji - z jednej strony pierwsze cztery odcinki szło wolno, a później wszystko było trochę "po łebkach". Oprócz tego nietrafione postacie fikcyjne trochę rażą w całości. Mimo wszystko... Uwielbiam ten okres, uwielbiam produkcje, które opowiadają o czasach przedwojennych i uwielbiam historie, które opowiadają o artystach - a Eugeniusza Bodo z całą pewnością można nazwać artystą z niebanalnym życiorysem. Do tego mogę powiedzieć, że serial mnie zachęcił do obejrzenia kilku filmów z udziałem Bodo. Polecam spojrzeć na nie, przy części z nich prawa autorskie już wygasły, więc mogą być umieszczono chociażby na YouTube. Przeszkadzać może trochę fakt, że takie filmy tworzyło się zupełnie inaczej niż dzisiaj oraz to, że przy części z nich niestety brakuje trochę klatek, co utrudnia oglądanie. Mimo wszystko komedie mają uniwersalny humor, który potrafi bawić i dzisiaj. Do tego, jak już wspomniałam wcześniej, ciekawie serial wygląda w połączeniu z książką Zwierza Popkulturalnego - aż trochę żal, że w serialu Bodo nie spotkał gdzieś na swojej drodze Mariana i Adama. Warto też obejrzeć ten serial dla roli Tomasza Schuchardta - jednego z bardzo utalentowanych aktorów młodego pokolenia, do tego podobnego do swojego bohatera w serialu. A całość otrzymuje ode mnie ocenę 6,5-7/10, czyli dobry z minusem. Jednak wady, o których wcześniej wspomniałam, trochę przeszkadzają w odbiorze. Duży potencjał, a czasem po prostu pewne wątki były po prostu irytujące. Mimo wszystko warto spojrzeć i dać szansę. 
Share:

czwartek, 19 maja 2016

K. Czajka - Dwóch Panów z branży (2016)

Od razu będę szczera - trochę trudno pisać mi recenzję książki, której autorką jest nie kto inny, jak Zwierz Popkulturalny, czyli blogerka, którą regularnie czytam i cenię większość jej tekstów, nawet jeśli czasem nasze przemyślenia na temat danego filmu lub serialu kompletnie się rozmijają. No i choć to takie... "Gdzie mi do sławy Zwierza", to jest to trudne, ponieważ jeśli ktoś Zwierza nie zna, to niech wie, że ma ona fantastyczny kontakt ze swoimi Czytelnikami. Można do niej śmiało pisać, nawet wysłać kartkę pocztową, spotkać się na konwentach i nie tylko. Po prostu można poczuć nawet internetowo, że rozmawia się z nią jak z koleżanką, a nie jak z blogerką, która ma mnóstwo fanów, która osiągnęła bardzo wiele, występowała kilkukrotnie w telewizji, a teraz udało się jej wydać książkę (czego sama trochę zazdroszczę). Ale powiem też, że czekałam na ten tytuł dopiero od chwili, gdy Zwierz przyznała się, o czym będzie jej powieść. Gdyby była to inna tematyka, to byłoby duże prawdopodobieństwo, że w ogóle bym jej nie tknęła i nawet nazwisko znanego blogera by nie pomogło. Tu było inaczej. Ostatnim razem tak na książkę czekałam, gdy poznałam tytuł kolejnej powieści o Cormoranie Strike'u. Tutaj nie mogłam się wręcz doczekać. "Dwóch Panów z branży" przeczytałam w dwa dni. Czy to dobrze, czy źle? Sama nie wiem. Z jednej strony to lubię sobie dawkować książki, ale z drugiej strony nie był to kryminał, że wolałabym sobie odwlec to zakończenie, żeby nie popsuć sobie zabawy. Książka Zwierza to książka obyczajowa, a takie często czyta mi się właśnie bardzo szybko. I to chyba zaliczam na plus.
Źródło: czwartastrona.pl
Tytułowi panowie to Adam Piasecki i Marian Godlewski, Polak i Żyd, przyjaciele z dzieciństwa, których w roku 1909 wyrzucono ze studiów prawniczych. Wkrótce obaj wpadają na pomysł na życie - pomysł założenia kina, ich zdaniem najważniejszego wynalazku XX wieku, który przetrwa wszystkie inne mody. Choć zadanie wydaje się karkołomne, to panowie w przeciągu trzydziestu lat trwania powieści mają jeden cel - nie zbankrutować. W tym czasie dzieje się wiele, historia splata się z ich życiem osobistym, a ich przyjaźń jest niejednokrotnie wystawiana na próbę.

Znów się powtórzę, ale muszę to powiedzieć: przede wszystkim wielką zaletą jest to, że książkę czyta się naprawdę bardzo szybko. Jest to książka w sam raz na podróż, lekka (dosłownie i metaforycznie), pełna humoru, ale są także momenty wzruszenia i ciekawych zwrotów akcji (osobiście nie spodziewałam się takiego zakończenia, ale też nie sądziłam, że autorka da czytelnikom coś sztampowego). Powieść K. Czajki ma dużo dialogów, narracja jest prowadzona w niewymuszony sposób, przyjazny współczesnemu czytelnikowi. Chyba to sprawia, że powieść dosłownie można przeczytać podczas dłuższego, spokojnego wieczoru.

Ale myślę, że nie to jest najważniejsze. Gdyby nie tematyka i bohaterowie, to myślę, że po książkę w ogóle bym nie sięgnęła, albo odłożyłabym ją. Jeśli chodzi o tematykę, to zawsze lubiłam filmy czy książki mówiące o pracy artystów "od kuchni" - w tym przypadku chodzi tu bardziej jednak o stronę "techniczną", o ludzi, którzy dbają o to, by widzowie mogli oglądać najróżniejsze filmy, które dostarczą im rozrywki i wzruszeń. Świetnie się to zbiega z trwającym serialem "Bodo" (a właściwie kończącym się) - zarówno "Dwóch Panów...", jak i serial TVP opowiadają o tym samym okresie - czyli okresie dwudziestolecia międzywojennego, jednego z moich ulubionych w historii. I tu trzeba przyznać, że wielkim plusem jest znajomość tematu - autorka wykonała kawał dobrej roboty, wykonując research, przy którym nie popadła w suchy opis historyczny, a jednocześnie zadbała o takie szczegóły, jak poznanie dat premier poszczególnych filmów, w tym światowych produkcji (tutaj jednak muszę przyznać, że trochę mi zgrzytał ten tytuł Narodziny narodu ze względu na tematykę, lecz sama łapałam się na tym, że mowa tu o zupełnie innych czasach). Do tego przypadł mi do gustu opis niektórych filmów - czasami czytelnik dostawał najpierw sam opis fabuły, a tytuł był podawany później - nie będę jednak psuć zabawy, bo w sumie można się zdziwić, jakie filmy pokazywano w Polsce przedwojennej. Po prostu magia kina świetnie zawarta i pokazana z ciekawej perspektywy - od strony tych, którzy dbali już o to, by ludzie mogli zobaczyć dany film i cieszyć się nim.

Ogromnie przypadli mi do gustu tytułowi panowie, czyli Adam i Marian. Od początku czytelnik może dostrzec między nimi chemię, prawdziwą przyjaźń wyrażoną wsparciem w trudnych momentach, ale też i nierzadko reprymendami, gdy jeden robił coś głupiego. Do tego uśmiałam się przy początkowych dialogach i wzajemnych złośliwościach panów wobec siebie. Można im tylko pozazdrościć, że przyjaźń przetrwała te wszystkie lata. Adama i Mariana łączy wiele, ale również wiele ich dzieli - chociażby pochodzenie żydowskie Mariana, które przez te wszystkie lata niestety nie zawsze spotykało się z sympatią i tolerancją otoczenia, także samego środowiska filmowego. Każdy z panów jednak czymś się wyróżnia - Adam w przeciwieństwie do Mariana jest bardziej stateczny i poukładany, to właśnie ten drugi wpadł pomysł na kino, a przede wszystkim miał na nie pieniądze. Ale nawet Adam jest zdolny do poświęceń, czasem irracjonalnych z punktu widzenia Mariana. Nie w sposób nie polubić głównych bohaterów. Czasem może zachowują się niewłaściwie, wręcz głupio, ale jednak czytelnik od razu zyskuje ich sympatię. Do panów dołączają także ich żony, Ada oraz Róża, o których wiemy trochę mniej, ale jednak należy pamiętać, że narracja jest prowadzona z punktu widzenia Adama lub Mariana (książkę można więc podzielić na dwie części). Mimo to wydają się ciekawymi postaciami, choć panie dzieliło sporo. Mimo to również potrafiły się ze sobą zaprzyjaźnić. Do tego cała masa innych postaci, nawet postaci historycznych, które mają dość ciekawe epizody (ale również nie zdradzę, jakie).

Tu jednak chciałabym przejść do wad, a tych moich zdaniem jest kilka, choć nie umniejszają one wartości książki. Na początku przestraszyłam się narracji pierwszoosobowej. Mam do tej pory uraz po cyklu książek o Greyu, dlatego pierwsza moja reakcja to strach w oczach. Jednak okazało się, że autorka bardzo zgrabnie sobie radzi z taką narracją. Niestety, jednak narracja pierwszoosobowa w moich oczach zawsze jest jakby "trochę gorsza", niezależnie, kto by taką książkę napisał. Doskonale rozumiem, w jakich celach używa się takowej narracji, lecz jestem zdania, że przy trzecioosobowej powieść byłaby również świetna. Choć może to tylko moje wrażenie. Wynika to moim zdaniem z tego, że przy takiej narracji dużo rzeczy "umyka" i łatwo mieć poczucie, że coś zostało pominięte. Tak jest i tutaj. Momentami mam wrażenie, że pewne wątki były za krótkie, dość słabo rozwinięte, w pewnym momencie scenki jakby "goniły" jedna za drugą, lecz na szczęście autorka uniknęła takiego "stopniowego przyspieszania" w narracji, więc na końcówkę nie mogę narzekać - jest naprawdę fajnie rozwinięta. Choć momentami i tak mam niedosyt, że trochę mało, że chciałoby się czegoś więcej dowiedzieć o tych filmach. Ale wtedy książka straciłaby z realizmu (bo nierealne byłoby, gdyby Adam i Marian wyświetlali dosłownie wszystkie filmy jako pierwsi w Warszawie) i mogłaby się stać suchym opisem. Tego na szczęście tutaj nie ma.

Oczywiście też muszę to powiedzieć, że niestety nie jest to książka tak całkowicie dla każdego. Jeśli ktoś nie lubi dwudziestolecia międzywojennego, czy nie lubi kina oraz opowiadania o kinie, filmach, to raczej książka go znudzi. Nie nazwałabym jej niszową, bo raczej jest ona powieścią obyczajową, ale jednak tematykę również trzeba "czuć". A także być zaznajomionym z pewnymi ważnymi wydarzeniami z dwudziestolecia międzywojennego w Polsce.

Książka K. Czajki to jej debiut. I uważam, że jest to debiut udany. Oczekiwałam dość sporo po tej powieści i mogę powiedzieć, że się nie zawiodłam. "Dwóch Panów..." czyta się szybko i to jest lekka lektura, z dużą ilością humoru i udanych dialogów (a to też jest bardzo ważne!), ale też przede wszystkim ukazująca magię filmu, podsumowaną słowami o tym, że kino jest przyszłością, teraźniejszością i przeszłością w jednym. I chyba lepszego opisu na temat kina nie mogłabym znaleźć. Na pewno książkę mogę polecić kinomaniakom, zwłaszcza tym, którzy są zainteresowani początkami tej sztuki. No i oczywiście ludziom, których fascynuje okres międzywojenny. A na koniec tak nieco z przymrużeniem oka powiem, że książka zawiera potrzebne przecinki (to ważna informacja dla tych, którzy nie lubią bloga Zwierza tylko z tego powodu), a literówek wyłapałam może z dwie - jednak przy tak małej ilości można uznać to równie dobrze za błąd w druku. Debiutanckiej powieści K. Czajki wystawiam ocenę 8/10, czyli bardzo dobrą. Skąd taka ocena? Książkom, zwłaszcza nowym, z zasady nie daję dziesiątki, ponieważ po latach lubię sobie sprawdzić, czy dalej będzie mi się dany tytuł podobał, czy też nie. A kolejne oczko niżej to zasługa wad, o których wspominałam. Nie chcę też ustawiać za wysoko poprzeczki, bo liczę, że kolejna książka mojej imienniczki będzie po prostu jeszcze lepsza. Ale i tak polecam z całego serca. 
Share:

czwartek, 12 maja 2016

Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów (2016)

Marvel Cinematic Universe zaczynam lubić na tyle, że zaczynam żałować, że komiksy w Polsce są dość trudno dostępne. Skany - tak samo, albo nie dotarłam do odpowiednich źródeł. Zostają mi więc filmy z superbohaterami wykreowanymi przez Marvela. I te są coraz lepsze, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Wprawdzie do "Czasu Ultrona" można mieć trochę zastrzeżeń, ale myślę, że "Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów" spokojnie nadrabia tamte niedociągnięcia. Przy okazji w ładny i nienachalny sposób przedstawia nam nowych bohaterów, których bliżej poznamy w kolejnych filmach, zapowiedzianych do 2019 roku. Ale po kolei.

Źródło: filmweb.pl
Jak wiadomo z "Czasu Ultrona", poprzednia drużyna Avengersów rozleciała się, ale za to pojawili się nowi członkowie: Scarlet Witch, War Machine, Falcon oraz Vision. Wszyscy próbują ratować świat, uczestnicząc w niebezpiecznych misjach. W jednej z nich Scarlet Witch, czyli Wanda Maximoff, użyła swojej mocy w nieodpowiedni sposób, powodując tym samym śmierć niewinnych ludzi. Ten wypadek przelewa czarę goryczy i ONZ decyduje, że nad Avengersami powinna być pewna kontrola, narzucona przez Protokół z Sokowii. Steve Rodgers, czyli Kapitan Ameryka, ma pewne wątpliwości, co do całego projektu, natomiast Tony Stark uważa, że kontrola jest czymś słusznym, tym samym naciska Steve'a, aby podpisał protokół. W międzyczasie dochodzi do kolejnego incydentu, w którym głównym podejrzanym staje się Bucky Barnes, dawny przyjaciel Steve'a, znany jako Zimowy Żołnierz. Kapitan Ameryka chce ratować swojego przyjaciela nawet za cenę własnego życia.

Postaram się, aby ta recenzja była w miarę bezspoilerowa, choć sporo osób już widziało film. Ja generalnie jestem zadowolona, choć nigdy wielką fanką Steve'a nie byłam. Ale filmy z Kapitanem Ameryką mają moim zdaniem taką zaletę, jakiej nie mają np. Avengersi - są trochę dojrzalsze i przemycają w ciekawy sposób dość trudne tematy polityczne. Tak było w poprzedniej części, tak jest i w tej. Przede wszystkim bardzo mnie urzekł główny wątek. Reklamowany jako konflikt między Stevem a Tonym, którzy nazywali siebie przyjaciółmi (choć potrafili sobie dogryzać), ale bardziej jest to konflikt wartości. Steve jest idealistą, bardzo ceni sobie przede wszystkim wolność, także i wolność wyboru, nie lubi być ograniczany, nawet jeśli to sam ONZ. Jak sam mówi, nie potrafiłby się bezczynnie patrzeć na to, że ludzie giną, tylko dlatego, że ONZ zabronił akurat Avengersom wyruszania na misję. Z kolei Tony Stark kieruje się głównie strachem, lecz nie jest to strach nieuzasadniony, a wręcz przeciwnie - spowodował w końcu (pośrednio lub bezpośrednio) śmierć niewinnych ludzi. Boi się więc dłużej to ciągnąć, obawia się też utraty kontroli nad samym sobą. Wybór wolność albo bezpieczeństwo jest wyjątkowo trudny. I myślę, że to zostało dobrze ujęte w filmie. Każda ze stron ma swoje racje, choć widz wie niemalże od początku, że to jednak Kapitan Ameryka się nie myli w swoich osądach. Nawet jeśli czasem bardziej kieruje się emocjami (takimi jak więź ze swoim przyjacielem), to jednak obiektywnie rzecz biorąc, nawet jeśli nie znał wszystkich faktów, to miał rację, ale też trzeba przyznać, że chyba po raz pierwszy Tony Stark przyznał się do błędu. Choć nawet to nie sprawia, że konflikt rozwiązuje się w łatwy sposób, a wręcz przeciwnie.
Niektórzy mówią, że ten film jest filmem dla fanów Bucky'ego, bowiem niemal każdy widz ma potem odczucie, że Bucky jest taki biedny, że trzeba go chronić i w ogóle. Ja tego tak do końca nie odebrałam. Zresztą, sam Bucky zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że pranie mózgu nie upoważnia go do tego, aby nie ponosił konsekwencji za swoje winy, a wręcz przeciwnie. Czuje się z tym źle i dlatego nie oczekuje nawet pomocy od Kapitana, choć doskonale wie, że został wrobiony w pewien incydent. I myślę, że to świadczy o sile tej postaci.

Pojawiają się także nowi bohaterowie, ale jednak widz nie ma poczucia, że jest ich za dużo, czy są oni niepotrzebni. Mi najbardziej podobał się Spiderman. Filmy kinowe podchodzą do tej postaci po raz trzeci - Spiderman będzie miał jeszcze oddzielny film powiązany z MCU. Poprzednie filmy prędzej czy później okazywały się katastrofą, acz teraz mam wrażenie, że wreszcie podeszli do tego w należyty sposób. Przede wszystkim widać, że Spiderman jest tutaj nastolatkiem, w dodatku bardzo typowym nastolatkiem - lekką fajtłapą, jąka się, gdy widzi znanych superbohaterów, a dodatkowo dodaje humoru w filmie i w scenach walki. Myślę, że ten Spiderman jest w końcu trafiony i nie mogę się go doczekać w kolejnych filmach. Pojawiają się też pewne smaczki, jak np. rozmowy i interakcje Wandy i Visiona. Z komiksów wiadomo, że zostali oni parą, więc kto wie, czy MCU nie pociągnie dalej. Kolejnym ciekawym bohaterem wydaje się Czarna Pantera, czyli T'Challa. Początkowo pałał on chęcią zemsty, ale później wykazuje się sporą mądrością. Jestem ciekawa, jak wypadnie film poświęcony jego postaci. Wszystkich smaczków związanych z popkulturą jednak nie chcę zdradzać, bo czuję, że zepsułabym ten film. Przypomniało mi się jedynie, że muszę koniecznie nadrobić film z Ant-Manem, ponieważ ten superbohater również przypadł mi do gustu (głównie ze względu na to, że dostarczył masę humoru).

Na wielki plus oczywiście sceny walki i sceny akcji (ach, te pościgi). I czuję, że dobrze, że poszłam na wersję 2D - niestety, ale takie sceny naprawdę dużo tracą w 3D, ze względu na szybką zmianę obrazu. A na brak takich scen nie można narzekać. Nie jest ich oczywiście za dużo, ale też nie ma nudnych przestojów. Proporcje są wyważone. Muzyka - również dobrana i wpadająca w ucho, choć może to nie jest to samo, co soundtrack z "Deadpoola".

Jako że do tej beczki miodu trzeba dodać łyżkę dziegciu, muszę wspomnieć też o wadach. A były takowe. Po pierwsze, jak na tak długi film, to jakoś mało poświęcone jest Czarnej Wdowie, w przeciwieństwie do poprzedniego filmu o Kapitanie Ameryce. Właściwie jej rola jest ograniczona do kilku scen walki, do pomocy odpowiednim bohaterom i to w zasadzie tyle. A może to już Scarlett Johansson mi się przejadła? Drugą zasadniczą wadą jest końcówka filmu. Bez większych spoilerów to mogę zdradzić, że z lekka mnie rozczarowała. Główny antagonista bowiem miał sprytne plany, kombinował, mieszał, a koniec końców okazało się, że plan i motyw były bardzo proste, żeby nie powiedzieć - wręcz banalne. I po co właściwie było się tłuc po tym świecie? Tego czasem nie pojmuję przy tworzeniu antagonistów.

Jeśli ktoś szuka porządnej rozrywki - Marvel na pewno ją dostarczy. Jeśli ktoś nie lubi oglądać samego mordobicia, a czasem szuka ciekawych, ważnych, acz nienachalnych wątków, to również Marvel potrafi to zapewnić w swoich filmach. Taki jest też "Kapitan Ameryka". "Wojna Bohaterów" to idealny ciąg dalszy "Czasu Ultrona". Film trzyma w napięciu do samego końca, sceny walki nie zawodzą, a dodatkowo nie brakuje humoru. Wiedziałam, na co się piszę, nie mogłam się doczekać tego filmu i się nie zawiodłam. Muszę jednak dodać jedno - film ze względu na dość brutalne sceny nie nadaje się jednak dla młodszych nastolatków, choć zdaję sobie sprawę, że jest też wersja z dubbingiem (moim zdaniem filmy MCU trochę na tym tracą, ale to temat na osobny post). Ale tak to śmiało mogę polecić film tym, którzy lubią rozrywkę po ciężkim dniu. Idźcie do kina! A moja ocena to 9/10 czyli film jest rewelacyjny
Share: