niedziela, 22 lutego 2015

Grand Budapest Hotel (2014)

Oscarowa noc przed nami, a ja jestem w trakcie nadrabiania kilku produkcji (dlatego dzisiaj być może jeszcze jedna recenzja się ukaże). Film Wesa Andersona chciałam obejrzeć już jakiś czas temu, dlatego też narzekałam, że polski dystrybutor udostępnił go tylko w większych miastach. Na moje miasto, czyli na Zieloną Górę, nie miałam niestety szans. Ale udało mi się obejrzeć go wczoraj. I mogę powiedzieć, że żałuję, że nie znałam wcześniejszej twórczości tego reżysera. 
Źródło: filmweb.pl
Film jest w pewnym sensie opowiedziany jak powieść szkatułkowa. Zaczyna się bowiem od wspomnień pisarza z fikcyjnego kraju w Europie Środkowo-Wschodniej, Republiki Żubrówki. Pisarz ten wspomina, jak w roku 1985 poznał Zero Moustafę, najbogatszego człowieka tego kraju. Mężczyzna z kolei opowiada mu historię z czasów przedwojennych, kiedy był pracownikiem słynnego Grand Budapest Hotel. Moustafa poznał tam ekscentrycznego konsjerża, niejakiego Gustave'a. Dwaj panowie po śmierci pewnej hrabiny pakują się w kłopoty, związane z kradzieżą renesansowego obrazu oraz podziałem majątku.

Przede wszystkim zachwyca świat przedstawiony w filmie. Właściwie jest on ważniejszy niż sama fabuła, która jest intrygująca, ale jednak prosta. Mimo wszystko należy podziwiać reżysera za to, że stworzył niejako hołd dla Europy Środkowo-Wschodniej. Republika Żubrówki bowiem w żaden sposób nie wyśmiewa tej części naszego kontynentu, ale raczej stanowi taki misz-masz, zawierający wszystko to, co charakterystyczne. Podobało mi się to, że w tym tyglu można znaleźć całe mnóstwo różnorodnych postaci, które niekoniecznie pochodzą z kraju, w którym dzieje się akcja, a raczej są gośćmi eleganckiego hotelu. Postaci jest sporo, ale każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa. Druga sprawa to cała oprawa filmu, operowanie dźwiękiem (muzyka jest świetna), kolorem, całą estetyką. Tak samo montaż, zbliżenia i oddalenia kamery, tak, że widz ma wrażenie, że obserwuje rozkładany domek dla lalek, w którym dzieje się prawie cała akcja. I myślę, że film warto obejrzeć chociażby dla samej tej estetyki.

Wśród postaci prym wiedzie Gustave, grany przez Ralpha Fiennesa. Jest on nieco ekscentryczny, zaskakujący, ale jednak jest bardzo dobrym konsjerżem, choć jest uwikłany w dziwną sprawę związaną z podziałem majątku. Jego postać aż kipi od ironicznego poczucia humoru. I właśnie to poczucie humoru sprawia, że film jest strawny i podany w dość lekkim sosie. Myślę, że nie zawiedzie się ten, kto jest np. fanem Monty Pythona.

Co z wad? Możliwe, że właśnie fabuła, która początkowo wydaje się intrygująca, ale z czasem okazuje się wręcz banalna. Ale nie jest tak jak w przypadku "Boyhood", gdzie banał goni kolejny, ale właśnie cała oprawa i humor sprawiają, że film jest wręcz genialny. Dlatego "Grand Budapest Hotel" mogę z całą pewnością polecić tym, którzy cenią estetykę i ładną formę w kinie. A ja filmowi życzę deszczu nagród na Oscarach. Moja ocena: 8/10, czyli bardzo dobry
Share:
Lokalizacja: Zielona Góra, Polska

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz