Aby jakoś ciekawie rozpocząć tę recenzję, pozwolę nieskromnie zacytować fragment własnej pracy magisterskiej, a jest to konkretnie fragment o fanfiction: "Większość tego, co tworzą amatorzy, jest doprawdy okropna, ale kwitnąca kultura potrzebuje obszarów, w których ludzie mogą robić kiepską sztukę, otrzymywać informację zwrotną i się doskonalić.” Tak uważał pan Henry Jenkins konkretnie i od niego pochodzi dokładnie cytat, który wykorzystałam w pracy. Lost Canvas, czyli kolejna produkcja spod znaku "Saint Seiyi" jest jednak dowodem, że na fanfiction należy spojrzeć nieco inaczej, niż do tej pory. Tak, bowiem Lost Canvas to nic innego, jak fanfiction do oryginalnej pracy pana Kurumady. I dowód, że być może większość fanfiction jest mierna, skupia się tylko na pewnych wątkach, tak mogą powstać prace nawet przewyższające oryginał. Jednak tuż przed pisaniem tego tekstu dokonałam małego researchu i zanim przejdę do właściwej recenzji, warto wspomnieć o kilku rzeczach. Lost Canvas zostało stworzone jako manga przez fankę oryginalnych Rycerzy Zodiaku, przez panią Shiori Teshirogi. Niestety, nie odnalazłam informacji, na jakich zasadach się to odbyło, czy to było po jakichś konsultacjach z panem Kurumadą, czy tylko za jego zgodą, czy ogólnie jakiś niezależny projekt. W każdym razie sytuacja jest o tyle ciekawa, że Kurumada wydaje obok cały czas mangę "Next Dimension", która jest również prequelem do wydarzeń z oryginalnej serii, podobnie jak Lost Canvas. W każdym razie manga Lost Canvas została zakończona jakieś dwa lata temu, powstały jeszcze spin-offy, dotyczące wspomnień niektórych bohaterów. Next Dimension wychodzi natomiast dalej. Tymczasem w latach 2009-2011 powstała adaptacja anime do Lost Canvas, a Next Dimension nie doczekało się jak do tej pory żadnej ekranizacji... O czymś to musi świadczyć. I z góry mówię, że to moja pomyłka, bo myślałam, że Omega powstała wcześniej (a tymczasem Omega zakończyła się pod koniec marca tego roku), dlatego wychodzi, że nie obejrzałam serii chronologicznie, tak jak sądziłam. Przepraszam po prostu za wprowadzenie w błąd.
Źródło: filmweb.pl |
Pierwsze, co muszę przyznać, to jest to, że pani Teshirogi zrobiła słuszną rzecz, a mianowicie to, że w pewnym sensie zlekceważyła kanon. Poprawiła tym samym błędy, które drażniły mnie w oryginalnych "Rycerzach Zodiaku". Podoba mi się ograniczona liczba bohaterów. Głównym "dream teamem" jest teraz bowiem nie piątka (czy w porywach szóstka) bohaterów, a tylko trzy osoby: Tenma, Yato (Rycerz Jednorożca) i Yuzuriha (wojowniczka z Jamiru, później Rycerz Żurawia). Poprzez takie ograniczenie mamy szansę na to, aby bardziej się skupić na bohaterach, na ich przeszłości, na ich relacjach. Nie jest bowiem ich dużo, a przez to łatwiej (i bezpieczniej) jest poprowadzić spójną historię. Druga sprawa: Złoci Rycerze. Nareszcie pojawili się Rycerze, których jestem w stanie polubić. W oryginalnej serii, czy w Omedze polubiłam tylko nielicznych, a tutaj nie miałam problemu, aby zapałać sympatią do każdego (miłą niespodzianką był dla mnie Rycerz Raka, czyli mojego znaku zodiaku. Nienawidziłam Maski Śmierci z oryginalnej serii, nie mogę przeboleć faktu, że ta postać dzieli ze mną datę urodzin, tak tutaj Manigoldo, choć jest też dupkiem, to jest postacią, którą bardzo polubiłam). Podczas wojny widzimy też zdecydowanie lepszą strategię, niż w przypadku serii Hades. Z czego to wynika, to jednak temat bardziej na fanowską metaanalizę, niż na recenzję. Jeśli ktoś jednak chce znać moją opinię, to niech pisze w komentarzu. Złoci Rycerze zachowują się też zgodnie ze swoją definicją, czyli skoro są najwyżsi rangą, to niejako przewodzą pozostałym. I robią to świetnie. Również wrogowie nie są jakimiś randomami, bowiem w serii Hades drażniło mnie to, że imiona wrogów są niejako puste. Tutaj zaś Thanatos włada śmiercią, a Hypnos snami, czyli dokładnie tak, jak w mitologii greckiej. Jeśli mowa o bogach, to również bardzo podoba mi się Atena. Nie jest bowiem "damą w opresji", tylko działa czynnie, jak na boginię przystało. Kiedy tylko dowiedziała się o swoim przeznaczeniu, szybko odnalazła się w tej roli, wiedziała również, co należy robić. I tak powinna wyglądać i zachowywać się bogini.
Co do animacji i muzyki. Są po prostu cudowne. Bardzo bym chciała ewentualnego remake'a (reboota) oryginalnej serii w takiej właśnie kresce, która jest ładniejsza, dojrzalsza i ogólnie jest miła dla oka, podobnie jak animacja. Będę szczera, dorównuje ona nawet amerykańskim produkcjom, przypomina mi kreskę znaną z Avatara. Muzyka jest również wspaniała, dopasowana do sytuacji, jak porządna muzyka filmowa. Również opening (śpiewany ładną angielszczyzną) jest genialny. Dlatego właśnie, jeśli już miałby powstać remake oryginalnej serii, to chciałabym taką kreskę.
Lost Canvas ma jednak jedną, zasadniczą wadę, z której wynikają rzeczy, które nie do końca mi się podobały (jak np. charakter Shiona, który moim zdaniem jest nijaki, jako postać jest trochę bezużyteczna) - zakończenie. Jest bowiem ono urwane. Twórcy anime zakończyli serię bowiem wtedy, kiedy manga jeszcze wychodziła. Nie byłoby to wadą, bo wiem, że lepsze to, niż jakby mieli zrobić własne zakończenie (a po doświadczeniach z Kuroshitsuji wiem, że takowe zazwyczaj jest kiepskie), ale niestety, twórcy anime nie mają w planach dokończenia serii, a szkoda, bo tym samym zostaje dużo rozdziałów (więc chyba pora sięgnąć po mangę).
Jakie mogę dać podsumowanie po wszystkich seriach Saint Seiyi, jakie obejrzałam? Pierwszy wniosek, jaki mi się nasuwa to taki, że jest to tytuł, który jest kurą znoszące złote jaja. Co rusz powstaje coś nowego, np. niedawno w Japonii był w kinach film zrobiony techniką CGI, który jest remake'iem części oryginalnej serii. Z ciekawości nawet go zobaczę, jeśli będzie tylko dostępny w dobrej jakości. Po drugie, jest to generalnie seria z dużym potencjałem, o czym świadczy popularność (nawet nie w samej Japonii, a w krajach hiszpańskojęzycznych, czy we Francji), a także właśnie rozwiązanie z Lost Canvas, czyli fakt, że powstała konkurencyjna manga napisana przez fankę (podobnie jest chyba z Episode G, czyli jeszcze innym prequelem). Ja osobiście również zobaczyłabym kilka spin-offów, bo postacie są naprawdę ciekawe, przez co cierpiała seria z lat 80. Miałam bowiem cały czas wrażenie, iż mamy do czynienia z sytuacją, gdzie mamy ciekawe postacie z potencjałem, ale nie bardzo autor wiedział, co może z nimi zrobić. Stąd błędy logiczne w fabule, czy głupie rozwiązania (co ciekawe, w parodii oryginalnej serii padło rozwiązanie problemu, który mnie dręczył. Jest ono bardzo proste, ale fakt, że coś takiego było w parodii, chyba źle świadczy o całości). Po trzecie, pewnie jest pytanie, jak oglądać? Od czego zacząć? Moja koleżanka Ann namawiała mnie do obejrzenia Omegi przede wszystkim. Teraz wiem, że jednak lepiej zrobiłam, że zaczęłam od początku. Serię oryginalną ogląda się szybko, jest też dobrym wprowadzeniem w całość (mimo tych oczywistych błędów), no i gdy ogląda się lepsze serie, jak Lost Canvas, czy Omegę, ma się poczucie, że można z tego stworzyć coś wręcz genialnego, jeśli tylko się chce. Po prostu mamy wtedy lepszy efekt i porównanie. A seria Lost Canvas jako całość, czyli te 26 odcinków, dostaje ode mnie notę 8/10, czyli jest bardzo dobra. Ogólnie polecam, chociażby dla samej animacji.