niedziela, 27 lipca 2014

Saint Seiya - The Lost Canvas (2009-2011)

Aby jakoś ciekawie rozpocząć tę recenzję, pozwolę nieskromnie zacytować fragment własnej pracy magisterskiej, a jest to konkretnie fragment o fanfiction: "Większość tego, co tworzą amatorzy, jest doprawdy okropna, ale kwitnąca kultura potrzebuje obszarów, w których ludzie mogą robić kiepską sztukę, otrzymywać informację zwrotną i się doskonalić.” Tak uważał pan Henry Jenkins konkretnie i od niego pochodzi dokładnie cytat, który wykorzystałam w pracy. Lost Canvas, czyli kolejna produkcja spod znaku "Saint Seiyi" jest jednak dowodem, że na fanfiction należy spojrzeć nieco inaczej, niż do tej pory. Tak, bowiem Lost Canvas to nic innego, jak fanfiction do oryginalnej pracy pana Kurumady. I dowód, że być może większość fanfiction jest mierna, skupia się tylko na pewnych wątkach, tak mogą powstać prace nawet przewyższające oryginał. Jednak tuż przed pisaniem tego tekstu dokonałam małego researchu i zanim przejdę do właściwej recenzji, warto wspomnieć o kilku rzeczach. Lost Canvas zostało stworzone jako manga przez fankę oryginalnych Rycerzy Zodiaku, przez panią Shiori Teshirogi. Niestety, nie odnalazłam informacji, na jakich zasadach się to odbyło, czy to było po jakichś konsultacjach z panem Kurumadą, czy tylko za jego zgodą, czy ogólnie jakiś niezależny projekt. W każdym razie sytuacja jest o tyle ciekawa, że Kurumada wydaje obok cały czas mangę "Next Dimension", która jest również prequelem do wydarzeń z oryginalnej serii, podobnie jak Lost Canvas. W każdym razie manga Lost Canvas została zakończona jakieś dwa lata temu, powstały jeszcze spin-offy, dotyczące wspomnień niektórych bohaterów. Next Dimension wychodzi natomiast dalej. Tymczasem w latach 2009-2011 powstała adaptacja anime do Lost Canvas, a Next Dimension nie doczekało się jak do tej pory żadnej ekranizacji... O czymś to musi świadczyć. I z góry mówię, że to moja pomyłka, bo myślałam, że Omega powstała wcześniej (a tymczasem Omega zakończyła się pod koniec marca tego roku), dlatego wychodzi, że nie obejrzałam serii chronologicznie, tak jak sądziłam. Przepraszam po prostu za wprowadzenie w błąd.
Źródło: filmweb.pl
Ale o czym opowiada Lost Canvas? Akcja toczy się 200 lat przed wydarzeniami z oryginalnej serii. Mamy koniec XVIII wieku. Reinkarnacją Ateny jest tym razem dziewczynka o imieniu Sasha, która pochodzi z Włoch. Wychowywała się w sierocińcu wspólnie z bratem, Alonem, oraz z przyjaciółmi, w tym z Tenmą. Zbliża się kolejna Święta Wojna, a Rycerze przeczuwają, że wkrótce Hades ponownie się przebudzi. Tymczasem we Włoszech Rycerz Wagi, Dohko (znany z oryginalnej serii) odnajduje przez przypadek Tenmę. Widząc, iż chłopak ma wielki potencjał, zabiera go do Sanktuarium i trenuje na Rycerza Pegaza.

Pierwsze, co muszę przyznać, to jest to, że pani Teshirogi zrobiła słuszną rzecz, a mianowicie to, że w pewnym sensie zlekceważyła kanon. Poprawiła tym samym błędy, które drażniły mnie w oryginalnych "Rycerzach Zodiaku". Podoba mi się ograniczona liczba bohaterów. Głównym "dream teamem" jest teraz bowiem nie piątka (czy w porywach szóstka) bohaterów, a tylko trzy osoby: Tenma, Yato (Rycerz Jednorożca) i Yuzuriha (wojowniczka z Jamiru, później Rycerz Żurawia). Poprzez takie ograniczenie mamy szansę na to, aby bardziej się skupić na bohaterach, na ich przeszłości, na ich relacjach. Nie jest bowiem ich dużo, a przez to łatwiej (i bezpieczniej) jest poprowadzić spójną historię. Druga sprawa: Złoci Rycerze. Nareszcie pojawili się Rycerze, których jestem w stanie polubić. W oryginalnej serii, czy w Omedze polubiłam tylko nielicznych, a tutaj nie miałam problemu, aby zapałać sympatią do każdego (miłą niespodzianką był dla mnie Rycerz Raka, czyli mojego znaku zodiaku. Nienawidziłam Maski Śmierci z oryginalnej serii, nie mogę przeboleć faktu, że ta postać dzieli ze mną datę urodzin, tak tutaj Manigoldo, choć jest też dupkiem, to jest postacią, którą bardzo polubiłam). Podczas wojny widzimy też zdecydowanie lepszą strategię, niż w przypadku serii Hades. Z czego to wynika, to jednak temat bardziej na fanowską metaanalizę, niż na recenzję. Jeśli ktoś jednak chce znać moją opinię, to niech pisze w komentarzu. Złoci Rycerze zachowują się też zgodnie ze swoją definicją, czyli skoro są najwyżsi rangą, to niejako przewodzą pozostałym. I robią to świetnie. Również wrogowie nie są jakimiś randomami, bowiem w serii Hades drażniło mnie to, że imiona wrogów są niejako puste. Tutaj zaś Thanatos włada śmiercią, a Hypnos snami, czyli dokładnie tak, jak w mitologii greckiej. Jeśli mowa o bogach, to również bardzo podoba mi się Atena. Nie jest bowiem "damą w opresji", tylko działa czynnie, jak na boginię przystało. Kiedy tylko dowiedziała się o swoim przeznaczeniu, szybko odnalazła się w tej roli, wiedziała również, co należy robić. I tak powinna wyglądać i zachowywać się bogini.

Co do animacji i muzyki. Są po prostu cudowne. Bardzo bym chciała ewentualnego remake'a (reboota) oryginalnej serii w takiej właśnie kresce, która jest ładniejsza, dojrzalsza i ogólnie jest miła dla oka, podobnie jak animacja. Będę szczera, dorównuje ona nawet amerykańskim produkcjom, przypomina mi kreskę znaną z Avatara. Muzyka jest również wspaniała, dopasowana do sytuacji, jak porządna muzyka filmowa. Również opening (śpiewany ładną angielszczyzną) jest genialny. Dlatego właśnie, jeśli już miałby powstać remake oryginalnej serii, to chciałabym taką kreskę.

Lost Canvas ma jednak jedną, zasadniczą wadę, z której wynikają rzeczy, które nie do końca mi się podobały (jak np. charakter Shiona, który moim zdaniem jest nijaki, jako postać jest trochę bezużyteczna) - zakończenie. Jest bowiem ono urwane. Twórcy anime zakończyli serię bowiem wtedy, kiedy manga jeszcze wychodziła. Nie byłoby to wadą, bo wiem, że lepsze to, niż jakby mieli zrobić własne zakończenie (a po doświadczeniach z Kuroshitsuji wiem, że takowe zazwyczaj jest kiepskie), ale niestety, twórcy anime nie mają w planach dokończenia serii, a szkoda, bo tym samym zostaje dużo rozdziałów (więc chyba pora sięgnąć po mangę).

Jakie mogę dać podsumowanie po wszystkich seriach Saint Seiyi, jakie obejrzałam? Pierwszy wniosek, jaki mi się nasuwa to taki, że jest to tytuł, który jest kurą znoszące złote jaja. Co rusz powstaje coś nowego, np. niedawno w Japonii był w kinach film zrobiony techniką CGI, który jest remake'iem części oryginalnej serii. Z ciekawości nawet go zobaczę, jeśli będzie tylko dostępny w dobrej jakości. Po drugie, jest to generalnie seria z dużym potencjałem, o czym świadczy popularność (nawet nie w samej Japonii, a w krajach hiszpańskojęzycznych, czy we Francji), a także właśnie rozwiązanie z Lost Canvas, czyli fakt, że powstała konkurencyjna manga napisana przez fankę (podobnie jest chyba z Episode G, czyli jeszcze innym prequelem). Ja osobiście również zobaczyłabym kilka spin-offów, bo postacie są naprawdę ciekawe, przez co cierpiała seria z lat 80. Miałam bowiem cały czas wrażenie, iż mamy do czynienia z sytuacją, gdzie mamy ciekawe postacie z potencjałem, ale nie bardzo autor wiedział, co może z nimi zrobić. Stąd błędy logiczne w fabule, czy głupie rozwiązania (co ciekawe, w parodii oryginalnej serii padło rozwiązanie problemu, który mnie dręczył. Jest ono bardzo proste, ale fakt, że coś takiego było w parodii, chyba źle świadczy o całości). Po trzecie, pewnie jest pytanie, jak oglądać? Od czego zacząć? Moja koleżanka Ann namawiała mnie do obejrzenia Omegi przede wszystkim. Teraz wiem, że jednak lepiej zrobiłam, że zaczęłam od początku. Serię oryginalną ogląda się szybko, jest też dobrym wprowadzeniem w całość (mimo tych oczywistych błędów), no i gdy ogląda się lepsze serie, jak Lost Canvas, czy Omegę, ma się poczucie, że można z tego stworzyć coś wręcz genialnego, jeśli tylko się chce. Po prostu mamy wtedy lepszy efekt i porównanie. A seria Lost Canvas jako całość, czyli te 26 odcinków, dostaje ode mnie notę 8/10, czyli jest bardzo dobra. Ogólnie polecam, chociażby dla samej animacji. 
Share:

czwartek, 24 lipca 2014

J. Worth - Zawołajcie położną (2011)

Są wakacje, więc dobry czas na czytanie książek. I tak sobie organizuję czas - przed południem czytam książki, a po południu coś oglądam. Tym razem była to książka pani Jennifer Worth pt. "Zawołajcie położną". Przyznam, że nie wiem, czy sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie moja siostra, która ją przywiozła. I jak wypada? Całkiem nieźle, choć szczerze, mogło być lepiej.
Źródło: wydawnictwoliterackie.pl
Ciekawe jest przede wszystkim tło tej książki, bo w zakończeniu autorka mówi o tym, że inspiracją do jej napisania był artykuł w gazecie, w którym dziennikarka napisała, że w literaturze pięknej, choć występuje mnóstwo wizerunków kobiet, to brakuje wizerunku położnej, która jest też ważną osobą w życiu przyszłej matki. Dlatego autorka postanowiła sięgnąć do własnych wspomnień z czasów młodości. W latach 50. XX wieku siostra Jenny pracowała jako położna w ubogiej dzielnicy Londynu, East End. Autorka opisuje rzeczywistość tamtych czasów oraz niektóre przypadki, z którymi miała do czynienia.

I muszę przyznać, że rozumiem intencje autorki, pomysł też nowatorski, skoro faktycznie nie ma nigdzie opisanego wizerunku położnej, lecz książka sama w sobie jest nierówna. Z jednej strony mamy dość ciekawe, momentami naturalistyczne opisy porodu, w dodatku nie zawsze szczęśliwego (kogoś może to obrzydzać, ale przykro mi, natura tak nas skonstruowała, że poród nie jest ślicznym wydarzeniem, jak się nam wydaje. Bo najczęściej tylko widzimy szczęśliwą mamę z dzieckiem, a obok tego jest mnóstwo innych aspektów). Ale z drugiej strony mamy taki misz-masz.

Bo niby to są wspomnienia, niby pamiętnik, ale jednak momentami sama nie wiedziałam, jaki cel ma autorka. Miło, że przedstawiła inne postacie, że opisała ludzi, z którymi pracowała, niektórzy z nich to bardzo ciekawe postacie, ale... Niektóre rozdziały po prostu nic nie wnoszą. Nic. Tak jak ten o załamaniu rynku wieprzowiny i problemach hodowców świń. Kwestia pojawia się raz i autorka do tego nie wraca, niewiele ma to też wspólnego z zawodem położnej. Dlatego część aspektów mi się nie podobała. Podobało mi się za to zakończenie, które było bardziej w formie krótkiego artykułu, w którym autorka mówi o tym, jak wiele rzeczy się zmieniło na korzyść ogólnie, lecz niekoniecznie dla ludzi, których znała.

Pod względem językowym, czy środków stylistycznych nie mam większych zarzutów. Choć wielkie brawa kieruję w stronę tłumacza, któremu chciało się stylizować cockneya na gwarę. Dzięki temu mamy odzwierciedlenie, jakim językiem posługiwali się bohaterowie książki.

Właściwie nie wiem, komu mogłabym jednak polecić książkę. Przyznaję, że gdyby nie moja siostra, to nie sięgnęłabym po nią. Ale myślę, że w jakimś sensie byłaby przydatna dla osób, które poszukują informacji, jak wyglądało życie w latach 50. XX wieku, jak wyglądał poród bez nowoczesnych udogodnień, itd. A także chyba mogę polecić to ludziom, którzy lubią biografie, czy lubią czytać książki o tematyce społecznej. Moja ocena to 7/10, czyli dobra
Share:

środa, 23 lipca 2014

Saint Seiya Omega (2012-2014)

Jest takie powiedzenie, które głosi, że do trzech razy sztuka. I chyba ono sprawdza się w przypadku takiej serii, jaką są Rycerze Zodiaku. Serii, o której wspominałam, że nie należy do serii ambitnych, czy nawet dobrych w swojej klasie (bo są filmy rozrywkowe, które są po prostu dobre, ale w swojej kategorii. W przypadku Saint Seiyi tego nie ma). W roku 2012 powstała bowiem swoista kontynuacja przygód Seiyi. Swoista, bo wiele rzeczy zostało zmienionych. Jak wypadło? O dziwo... Zaskakująco dobrze. A z czego to wynika? O tym w dalszej części recenzji. 
Źródło: filmweb.pl
Serial, składający się łącznie z 97 odcinku można podzielić na dwie serie. Akcja rozpoczyna się około 25 lat po wydarzeniach z Hadesu (a zakładając, że Hades Chapter miał miejsce w 1988, to akcja toczy się w 2013, a później w 2014 roku). Kouga jest 13-letnim chłopcem wychowywanym przez Saori Kido i trenowanym przez Shainę, Rycerza Wężownika, znanej z poprzednich serii. Kouga ma zostać nowym Rycerzem Pegaza (z racji tego, że Seiya został Rycerzem Strzelca), więc ciężko trenuje. Nie jest do końca przekonany, co do tego, ale pewnego dnia bóg Mars porywa Saori. To sprawia, że Kouga podejmuje ostateczną decyzję, aby zostać Rycerzem. Rusza w drogę, by uratować Saori, czyli Atenę. W drugiej serii Kouga wraz z przyjaciółmi szykuje się do nowej bitwy. Na świecie bowiem pojawia się Pallas, bogini miłości, siostra Ateny. Przeznaczeniem obu bogiń jest walka. Rycerze nie chcą do tego dopuścić.

Zanim przejdę do mojej ogólnej oceny, mała dygresja, która jest luźno związana z tą serią. Przeglądałam bowiem sobie oryginalną mangę (a przynajmniej niektóre rozdziały). I... Niestety, czułam się zawiedziona, kreska jest okropna (znam amatorów, którzy rysują 100 razy lepiej), niektóre rzeczy są jeszcze bardziej poplątane, niż w anime, a inne rozwiązania, jak z telenoweli.

A więc Saint Seiya to jeden z nielicznych przypadków, gdzie anime jest lepsze od oryginału, czyli od mangi. A że z pustego i Salomon nie naleje, nawet twórcy anime nie uniknęli pewnych głupot, powielając większość rzeczy z oryginału. Dlaczego o tym mówię? Ano dlatego, że seria Saint Seiya Omega jest oryginalną serią telewizyjną. Autor mangi jedynie współpracował przy pewnych projektach, ale Omega nie ma odpowiednika w mandze. Jest to seria zrobiona od podstaw. I o dziwo, po Dragon Ballu GT nie spodziewałam się, że obejrzę serię oryginalną, jedynie nawiązującą do mangi, która jest dobra.

Teoretycznie Omega jest powtórką z rozrywki, można dostrzec w niej nawet oczywiste nawiązania do oryginału (ile z tego gifów na zasadzie "parallels" można narobić, to...), zwłaszcza w pierwszej serii, ale nie powiela błędów oryginału. I dzięki Bogu! Byłam naprawdę mile zaskoczona tym, co ujrzałam. Siła Omegi chyba tkwi przede wszystkim w bohaterach. Głównymi bohaterami są znowu nastolatkowie. Tylko teraz ci nastolatkowie są o wiele bardziej wiarygodni. Zachowują się stosownie do swojego wieku, przeżywają swoje rozterki, bunty, mają wątpliwości, wiemy dużo o ich uczuciach i motywacjach. To są bohaterowie, których daje się polubić, za którymi widz płacze, gdy coś złego się dzieje. Wrogowie mają inteligencję, motywacje, nie są źli dla samego zła, a widz nawet im współczuje. Wreszcie mamy też prawdziwą współpracę między bohaterami. Wiele można było w nich ogólnie zrobić źle, poprowadzić w kiepski sposób (np. dziewczynę ograniczyć do tego, że jest zakochana), ale tak się nie stało. I podobało mi się to, czego zabrakło w serii oryginalnej. W oryginalnych Rycerzach Zodiaku bardzo polubiłam Złotych Rycerzy, lecz przeszkadzało mi to, że tak niewiele o nich wiemy. Tutaj ten błąd jest naprawiony - wiemy dużo więcej o Złotych Rycerzach, każdy z nich opowiada historię o swojej przeszłości, mówi też o swoich motywacjach. Kolejną zaletą jest to, że mamy zachowaną spójność z oryginałem. I choć tylko część głównych bohaterów z oryginalnej serii występuje regularnie, i to w roli drugoplanowej, to jednak nie ma tak, że są oni lekceważeni, olani, itd. (to, co mi przeszkadza w seriach Doktora Who, odkąd scenariusz pisze Moffat) Co więcej, ich charakter nawet się rozwinął. Zwłaszcza w przypadku Kikiego, który w oryginale jest swoistym comic reliefem, a w tej serii jest potężnym wojownikiem, z którego mistrz byłby dumny. Inne postacie również przechodzą piękny character development. Inna sprawa, to taka, że wreszcie mamy porządne comic relieves w serii pierwszej. Raz nawet cały odcinek jest takim odetchnięciem, dzięki któremu widz może odsapnąć.

Oczywiście nie obyło się bez wad. Jednak nie są one aż tak duże, a częściej występują w serii drugiej. Raczej bym powiedziała, że to takie moje czepialstwo, jak to, że Seiya nie zwraca się do Saori jak do koleżanki, tylko mówi o niej Atena, czy to, że w serii drugiej mamy postać, która jest wyjątkowo irytująca i szczerze - niewiele mnie obchodziło, czy coś złego się z nią stanie. Choć rozwiązanie wątku (jak i całości) jest nieoczekiwane, a przy tym świetne.

Co do muzyki i animacji. Muzyka bez zastrzeżeń, bardzo mi się podobała, lubię słuchać openingów (a wszystkie są na swój sposób świetne). Z animacją jest nieco gorzej. Do kreski można przywyknąć (nawet jeśli momentami wygląda, jakby bohaterowie nie mieli nosów), ataki są ciekawie pokazane, animacja ogólnie jest dobra. Jedynie momentami, kiedy mamy scenkę oddaloną, a postacie są w tle, to kreska jest koślawa, ale i tak to nie przeszkadza w odbiorze.

Ciężko mi zebrać myśli, co do podsumowania. Początkowo chciałam bowiem najpierw oglądać samą Omegę, ale jednak widzę, że lepiej, iż zabrałam się najpierw za serię oryginalną, bowiem widać niesamowity progress i jestem w stanie docenić to anime. Ale jeśli miałabym polecić Saint Seiyę dzieciakom, to chyba pokazałabym najpierw Omegę, która jest mniej brutalna przede wszystkim i lepiej zrobiona. Długo można by wymieniać zalety, ale najlepiej poświęcić trochę czasu i obejrzeć tę serię. Moja ocena to 8/10, czyli bardzo dobra. I zabieram się niedługo za prequel, czyli Lost Canvas.
Share:

niedziela, 13 lipca 2014

Saint Seiya: Hades (2002-2008)

Oryginalna seria "Rycerzy Zodiaku" z lat 80. zakończyła się niezbyt ciekawie dla wielu fanów. Biorąc pod uwagę, że manga wychodziła (i wychodzi) dalej, fani pisali petycję, by stworzyć ciąg dalszy, a mianowicie ekranizację części o Hadesie. Tak też się stało i w latach 2002-2008 wychodziły kolejne OVA, które jednak śmiało można nazwać serialem (każdy odcinek miał około 25 minut). Pierwsze 13 odcinków to "Sanktuarium", kolejne 12 - "Inferno", a ostatnie 6 - "Elizjum". I jak to wyszło? Trzeba przyznać, że różnie, choć nie jest to aż tak stara seria. Ale po kolei. 
Źródło: snk-seiya.net
Zgodnie z pewnym cyklem wkrótce po przyjściu na świat Ateny w Sanktuarium objawiają się słudzy Hadesa, Spektranie. Wojna między Ateną a Hadesem, który chce zapanować nad całym światem, zdaje się być nieunikniona. Rycerze jednak próbują walczyć i do tego nie dopuścić. W tym celu po walkach w Sanktuarium udają do Niemiec, gdzie znajduje się przejście do legendarnego Hadesu, by tam stoczyć walkę z groźnym władcą zaświatów.

Pierwszą rzeczą, jaka mnie razi, jest pewna luka czasowa. Otóż okazuje się, że od czasu zakończenia oryginalnej serii aż do wydarzeń z Hadesa mijają dwa lata. Nie ma w ogóle słowa na temat, co się działo przez te dwa lata z naszymi bohaterami. Nie mówię, że zaraz ta luka powinna być uzupełniona, ale wystarczyłoby parę zdań, np. "Ciężko trenowaliśmy przez ten czas", "Ja spędzam czas tu i tu". Przeszkadza to, ponieważ w ten sposób nie wiemy, co kieruje danymi postaciami. Zwłaszcza Saori, w której nagle obudziła się boska moc i praktycznie nie ma z niej już nic z człowieka, jest po prostu Ateną. Co się więc stało? Tego nie wiemy. Podobnie znowu w serii mamy wiele nieścisłości czasowych, ale żeby powiedzieć, jakie, to musiałabym spoilerować. To mój największy zarzut generalnie. Dalej lepiej jest oceniać seriami.

W zasadzie do pierwszej części nie mam dużych zarzutów. Poza tym głównym, którym został wspomniany wcześniej, to właściwie nie mam się czego przyczepić. Może jedynie tego, że bohaterowie znowu nie przechodzą żadnej przemiany. Ale w zamian za to wracają postacie, które zostały pokonane w poprzednich seriach (zostały ożywione) lub takie, które zostały tylko wspomniane. A przez to są także ciekawe. Dowiadujemy się też nieco więcej o Złotych Rycerzach, widzimy ich w akcji (zwłaszcza takiego pacyfistę, jak Mu). Dodatkowe ciekawe są wstawki CGI, jak pomnik Ateny - wprawdzie średnio mi się podobały one same w sobie, ale: 1) był to 2002 rok, kiedy CGI tak zaawansowane nie było, 2) doceniłam je, gdy zobaczyłam, co było potem... Muzyka też mi się podobała, zwłaszcza nastrojowy opening. Serii samej w sobie daję 7/10.

I niestety... Tu trzeba powiedzieć wprost: budżet jest bardzo istotny. Dziwi mnie to, że na następną serię ("Inferno") brakowało kasy, bo pierwsza seria miała dość sporą oglądalność. A kiepska animacja tu aż boli. I jest też dodatkową przyczyną tego, dlaczego oceniłam ją dość nisko, czyli tylko 6/10. Jeśli animacja z lat 80. wygląda lepiej, niż ta z roku 2005, to coś jest nie tak. Dodatkowo Inferno jest nudne i dłuży się niemiłosiernie głównie przez gadaninę (bo walki są tu uciachane, nie można było kombinować właśnie ze względu na niski budżet). Muzyka również nie poraża. Dodatkowo poraża niewiedza i bezmyślność bohaterów (jak np. to, że słowa Dantego z Boskiej Komedii zostały zinterpretowane dosłownie... Skomentuję to jedynie tak, że chyba dosłownie tutaj Rycerze to Zakute Łby). Dodatkowo brak współpracy w grupie również jest irytujący. Na plus? Comic relieves (chyba jedne z nielicznych, jakie widziałam do tej pory w tej serii) oraz powrót (choć krótki) wszystkich ważniejszych bohaterów.

Jeśli nie wierzycie, że animacja jest kiepska, wystarczy spojrzeć na to. Takich scenek jest od groma. Źródło: tumblr.com

Pod względem animacji z ostatnią serią, czyli Elizjum, nie jest lepiej, ale za to nadrabia zdecydowanie fabułą. Wydaje mi się, że służy temu głównie to, że seria jest krótka, a przy tym zwięzła i na temat. Jest dobrym rozwiązaniem całości. I co chyba najlepsze, może nie jest zgodna całkowicie z mitologią grecką (próbowałam szukać, co ma Hades do Ateny. Wychodzi na to, że nic), ale jest zgodna z "greckim duchem". Wojny są cykliczne, a starożytni Grecy tak pojmowali czas, że czas nie jest linią, a jest cykliczny. I to odzwierciedlenie mi się podoba. Tak samo jest z koncepcją bóstwa dobrego (w tym przypadku Ateny) i złego (Hadesa), gdzie dobro ostatecznie zwycięża. A jest to również koncepcja z filozofii greckiej. Ogólnie zakończenie jest piękne. Powstał jeszcze film, mówiący o wydarzeniach potem, ale został on jednak wyrzucony z kanonu przez samego autora. Tę serię oceniłam na 8/10.

Czy seria Hades jest lepsza od serii oryginalnej? I tak, i nie. Nowe postacie nie do końca mi przypadły do gustu (zwłaszcza Pandora), niektóre pomysły są ciekawe, ale w ostateczności przekombinowane, ale mimo wszystko, oglądało się ją szybko i potrafiła też momentami wzruszyć, a to już dobry znak. Chyba pozostaje mi teraz przejście do kolejnej serii, jaką jest Saint Seiya Omega. 
Share:

wtorek, 8 lipca 2014

Rycerze Zodiaku (1986-1989)

UWAGA! W recenzji tej będą używane częściowo nazwy oryginalne naprzemiennie z nazwami przetłumaczonymi pośrednio z języka francuskiego. Dlaczego? O tym dalej we właściwej recenzji.

Jeśli szukasz czegoś dla zabicia nudy, gdzie główny bohater jest irytujący jak diabli, postacie, choć z potencjałem, stoją w miejscu, nie grzeszą inteligencją i nie zmieniają się, a także jeśli szukasz czegoś podniosłego, gdzie czas rządzi się własnymi prawami oraz fabuła praktycznie sprowadza się do nawalanki, to jest to anime dla ciebie! Na pewno zachwycą cię płomienne przemowy, niczym z tekstów komunistycznych przywódców (o równości i braterstwie, a także o poświęceniu. Przede wszystkim o poświęceniu). Czy wspomniałam o bohaterze głównym, którego nie znoszę, jak nikogo innego? Dobrze, wnioskujecie, że właściwie moim zdaniem tytuł jest do niczego. I po co się za to brałam. Ale tak na poważniej, z czym mamy tu do czynienia?
Źródło: abystyle-studio.com
Raz na 200 lat, kiedy światu zagraża niebezpieczeństwo, przychodzi na świat reinkarnacja Ateny, greckiej bogini mądrości i wojny. Tak się dzieje i w latach 80. XX wieku. Saori Kido ma 13 lat (teoretycznie, ale do tego wrócę) i jest właśnie tym wcieleniem Ateny. Bogini służy 88 Rycerzy (mają oni swoje klasy, są Złoci, Srebrni i Brązowi), którym patronuje jakiś gwiazdozbiór. Takim Rycerzem jest m.in. główny bohater, Seiya, który jest sierotą. Trenował on długo w Grecji pod okiem Marin, Srebrnego Rycerza (notabene kobieta), aż zdobył Brązową Zbroję Pegaza, dzięki czemu stał się Rycerzem Pegaza. Saori organizuje turniej dla Brązowych Rycerzy, by mogli walczyć o Złotą Zbroję Strzelca. Sprawy się jednak komplikują, a turniej jest wstępem do o wiele dramatyczniejszych wydarzeń.

Rycerze Zodiaku to seria, która ma naprawdę mnóstwo wad. I są to wady bardzo irytujące, frustrują widza, ponieważ są to błędy kardynalne i niedopuszczalne wręcz w przypadku profesjonalistów. Niemniej jednak ma kilka ciekawych rozwiązań. Ale jakie to wady?

Przede wszystkim czas. Pamiętacie, jak pisałam, że w "Zniewolonym" nie podobało mi się to, że nie czuć było w ogóle tego, że mija 12 lat? Tak tutaj jest jeszcze gorzej. Czas w Rycerzach Zodiaku rządzi się własnymi prawami, praktycznie nic nie trzyma się kupy, zwłaszcza w momentach retrospekcji. W czym to się objawia? Chociażby w tym, że główni bohaterowie według autora mają 13-14 lat, a wcale nie wyglądają na dzieci. Osobiście dałabym im około 20 lat. Podobnie Saori wygląda dojrzale na 13-latkę. Nie mówiąc o tym, że ich zachowania są zbyt dojrzałe, a nawet nie wspominam o takich drobnostkach jak to, że Hyoga, jeden z głównych bohaterów, prowadzi auto. Inni bohaterowie również wyglądają zbyt dojrzale, jak na swój wiek, a także to, że pamiętają o różnych wydarzeniach, sugeruje, że są starsi, niż zakładał autor. Dlatego na czas trzeba bardzo mocno przymknąć oko, nawet jeśli nic się nie trzyma kupy. Z wiekiem bohaterów jest sprawa techniczna, że autor mangi musiał podać wiek, ponieważ wydawca sobie tego zażyczył. I nie mam pojęcia, on chyba ten wiek kostką losował, bo nie widzę innej możliwości.

Sprawa numer dwa. Bohaterowie sami w sobie. Nie przypominam sobie, żebym tak nienawidziła głównego bohatera, jak w przypadku Seiyi. Chłopaka nie da się w ogóle polubić, jest arogancki, chamski (do tego później dochodzi mizogynia, która przejawia się w tym, że facet unosi się za bardzo honorem, nawet jeśli kobieta jest od niego lepsza). W dodatku inteligencją on nie grzeszy. Powiecie, że przesadzam? Nie, bo nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek tak źle życzyła głównemu bohaterowi, jak źle życzę Seiyi. Z resztą nie jest lepiej, do nich można ułożyć bingo, albo pijacką grę - przykładowo jak jeden z bohaterów ślepnie, to potem odzyskuje wzrok, a za chwilę znowu go traci. Inny zdaje się, że ma kompleks Edypa, kolejny ciągle płacze... A Saori jest jak księżniczka Peach, którą trzeba ciągle ratować*. Jak na boginię, jest strasznie słaba i generalnie robi niewiele. Tak, w Rycerzach Zodiaku postacie nie przechodzą żadnej przemiany. Może jedynie taką, że z idiotów stają się jeszcze większymi bezmózgami, którzy w walce nie mają żadnej strategii, a przez kwieciste przemowy wróg mógłby ich sto razy zaatakować. Ale wrogowie również zbyt mądrzy nie są, więc... Może jedyną metamorfozę przechodzi Shun, trochę jak Usagi w "Czarodziejce z Księżyca" - z beksy staje się wojownikiem, zdolnym do poświęceń (a że z tym poświęceniem przegina czasami, to inna sprawa...). Niestety, to jest właśnie główny problem - postacie mają bowiem potencjał, prosi się wręcz o to, aby je rozwinąć, ale niestety, tak się nie dzieje. Pozostają jedynie dzieła fanowskie, głównie fandomu hiszpańskojęzycznego (więc dużo to nie zrozumiem...)

Kolejna sprawa - fabuła sama w sobie. Stara seria jest podzielona na trzy części: Sanktuarium, Asgard i Królestwo Posejdona. Od pewnego momentu fabułę można jednak streścić w następujący sposób: 1) idziemy z punktu A do punktu B, 2) załatwiamy wroga, 3) powtórz czynności z punktów 1) i 2). Całkiem dobry pomysł, ale na grę przygodową, a nie na serial. Może dlatego gry z tej serii cieszą się sporą popularnością? Przy czym Sanktuarium jest serią, która rozkręca się dopiero pod koniec, a tak to się strasznie wlecze. W dodatku rozwiązanie nie zaskakuje. Dużo lepszy jest Asgard, gdzie wrogowie głównych bohaterów mają jakieś motywacje, okazują uczucia, itd. W dodatku Asgard jest dość zwartą serią, nie trwa ani za krótko, ani za długo. Królestwo Posejdona jest także ciekawe, ale nieco gorsze, a to z powodu długości - w tamtym czasie oglądalność spadła i twórcy byli zmuszeni do zakończenia serii. Dlatego zakończenie jest trochę "na szybkiego". Co jeszcze razi? Wszechobecny patos i brak jakiegokolwiek punktu przejścia, rozluźnienia, takiego comic relief. Dlatego właśnie tu znowu fandom bardziej nadrabia, a tak nie powinno być. Brakuje odcinka w stylu nauki prawa jazdy, jak w Dragon Ball Z, brakuje nawet głupich min bohaterów, czegoś, przy czym można się śmiać. Bo kwieciste przemowy nie powinny mnie bawić...

Jednakże jak już wspomniałam, Rycerze Zodiaku mają kilka fajnych aspektów. Pierwszym z nich jest przedstawienie kobiet. Urzekło mnie, że mistrzem głównego bohatera, jego autorytetem, jest kobieta i nikt nie robi z tego wielkiego halo. Kobiety również mogą być świetnymi Rycerzami. Podobnie najbardziej też z głównych bohaterów polubiłam Shuna, który jest Rycerzem Andromedy. Ani trochę nie przeszkadza mu kolor zbroi (różowy), a także to, że jego patronką jest księżniczka Andromeda (mitologia grecka się kłania), a nie żadne potężne zwierzę. Po prostu nikt nie robi z tego najmniejszego problemu. I to jest rozwiązanie, na jakie rzadko decydują się twórcy filmowi nawet dzisiaj. Oczywiście kocham nawiązania do mitologii greckiej. W Rycerzach Zodiaku jest ich całe mnóstwo (a swego czasu czytałam chyba każdą wersję mitologii, jaka mi wpadła w ręce) i bez znajomości (nawet pobieżnej) nie można zrozumieć wielu rzeczy. I miło jest sobie przypomnieć właśnie tę mitologię. Inną zaletą jest także muzyka. Niedawno Zwierz Popkulturalny miał wpis o filmach, które ogólnie są kiepskie, ale mają dobrą muzykę. I do tej kategorii można zaliczyć Rycerzy Zodiaku. Muzyka typowo z lat 80., ale mi się podoba. Co do kreski i animacji... No cóż, modna wtedy androgynia razi. Nierzadko się zastanawiałam, jakiej płci jest dany bohater. A w animacji drażni powtarzanie sekwencji ataków (ataki widzimy tylko od jednej strony, cały czas wyglądają tak samo).

I jeszcze małe słowo o tłumaczeniu. Większość odcinków oglądałam z francuskim dubbingiem i polskim lektorem. I może Francuzi cenzurowali całość, ale muszę przyznać, że mają lepsze nazwy, bardziej adekwatniejsze, np. zamiast "Saint" mamy Rycerza, zamiast "Cloth" Zbroję, itd. Gorzej było z imionami bohaterów, bo w przypadku Seiyi źle padał akcent (na ostatnią sylabę), Hyoga był Yogą, Shun był Shenem albo Shonem, czy (o zgrozo!) Odyn został Odenem, a Asgard - Asgarem. Nie obyło się bez wpadek, ale jakoś lubię oglądać anime z lektorem.

Czy w takim razie Rycerzy Zodiaku mogę zaliczyć do guilty pleasure? Teoretycznie tak, w praktyce... Czy jest się czego wstydzić? Obiektywnie rzecz biorąc seria jest kiepska, ale miło się ją ogląda, mimo wszystko. Można się pośmiać z głupot, schematów, zabawnie komentować (chyba nie mam aż takiego talentu jak Doug Walker, ale mogłabym w zasadzie zrobić filmik, komentując te wszystkie wady, które mnie raziły), ale przede wszystkim czuję klimat lat 80. Może do widza przyzwyczajonego do lepszej animacji, lepszej fabuły, itd. Rycerze Zodiaku będą nie do przełknięcia, ale mimo miło się nadrabiało ten klasyczny tytuł. Dodam tylko, że serial ma trochę kontynuacji, dlatego kolejne serie będę oceniać oddzielnie (i pisać recenzje). Dlaczego? Prawdopodobnie wyjaśni się to w kolejnym wpisie. Na dzień dzisiejszy Rycerze Zodiaku dostają ode mnie ocenę 6/10, czyli niezły (jednak te zalety złagodziły nieco wady).

PS. A bo mi się przypomniał ten filmik Douga Walkera (polecam całość, jak od razu się nie wyświetla, to chodzi mi o część od 2:33).

Share: