Przyznaję, że nie miałam takiego parcia, żeby gnać na premierę tego filmu, choć wiedziałam, że na pewno go obejrzę. Nie obejrzałam też tej trylogii sprzed ponad 10 lat, mówiącej o Anakinie, choć wiele się naczytałam i nasłuchałam, że jest kiepska w porównaniu do tej pierwszej, oryginalnej trylogii. Być może będę musiała nadrobić, bo mam jedynie porównanie z filmami sprzed blisko 40 lat. Ale mimo wszystko nie mogę zaprzeczyć temu, że "Gwiezdne Wojny" to fenomen. Kasowy hit, jeden z najstarszych fandomów, który działa do tej pory, twór, który na zawsze wpisał się w popkulturę. I jak wobec tego wszystkiego wypada najnowsza część, czyli epizod siódmy? Moim zdaniem bardzo przyzwoicie. Mimo, że starą trylogię obejrzałam ładne kilkanaście lat temu, to jednak w tym najnowszym filmie, mimo wielu zmian, czuć było klimat starych filmów. I chyba to mnie przekonało do całości. I sprawia, że nie będę mogła się doczekać kolejnej części. Recenzja bezspoilerowa.
Źródło: filmweb.pl |
Wprawdzie jest kilka rzeczy, do których można byłoby się przyczepić, jeśli chodzi o fabułę, ale gdybym chciała je tu omawiać, musiałabym niestety dość mocno spoilerować. Mam na myśli głównie parę nieścisłości i niedopowiedzeń ze strony twórców, ponieważ w pewnym momencie człowiek zaczynał sobie zadawać pytanie "Czy tylko dla mnie nie jest to takie oczywiste?". Tu jednakże muszę zamilczeć, a przejdę do elementów, które mi się podobały.
Przede wszystkim - klimat. Nie oszukujmy się, "Nowa Nadzieja" to po prostu bajka. Klasyczna space opera, opowieść przygodowa osadzona gdzieś na jakichś tajemniczych planetach. Opowieść o awanturniku, który szuka przygód i opowieść o jego towarzyszu pt. "od zera do bohatera". A do tego księżniczka, która jednak niekoniecznie potrzebuje ratunku, gdyż sama sobie poradzi. W "Przebudzeniu Mocy" mamy niejako powrót do korzeni. Wprawdzie już ci starzy bohaterowie ustępują młodszemu pokoleniu, są oni bardziej w tle i odgrywają inną rolę, ale to też dzięki nim czuć, że to są wciąż "Gwiezdne Wojny". Druga sprawa to sama opowieść. Niektórzy narzekają, że banalna, przewidywalna, ale jednak "Nowa Nadzieja" też miała prostą fabułę. A do tego jest kilka smaczków, takich "parallels", które fani na pewno kojarzą i które budzą jednak pozytywne emocje. A o to głównie chodzi.
Duży plus za to, że nowi bohaterowie są grani przez aktorów, którzy właściwie jeszcze nie mieli szansy się nigdzie wykazać. A nawet jeśli występują znani aktorzy, to zwykle są ucharakteryzowani tak, że w życiu bym np. nie poznała, kogo gra Lupita Nyong'o. Nowych głównych bohaterów, czyli Finna i Rey grają natomiast całkowicie niedoświadczeni aktorzy (sprawdzałam, są młodsi ode mnie), a mimo to wypadają świetnie. Widać, że dobrze czują się przed kamerą i mam nadzieję, że będzie to dla nich droga do sukcesu, zwłaszcza, że przyszło im grać dość nietuzinkowe postacie, zwłaszcza, jeśli chodzi o Finna. Natomiast z całego serca kibicuję Rey, jako że lubię takie bohaterki, jak ona.
Byłam zaskoczona tym, że film nie przegiął z efektami specjalnymi - było ich właściwie w sam raz, nie widać było jakiegoś niepotrzebnego nadmiaru, korzystano też z charakteryzacji, co bardzo sobie cenię, dzięki czemu można było poczuć klimat. Podobnie jak i z muzyką Johna Williamsa.
Podsumowując: "Przebudzenie Mocy" to pozycja obowiązkowa dla fanów "Gwiezdnych Wojen", ale też i kawał porządnego kina przygodowego i sci-fi. Moim zdaniem film jest udany. Może w tym roku nie przebije jakościowo jak dla mnie Mad Maxa, ale również w swojej kategorii jest po prostu świetny. Rozrywka dla każdego. A moja ocena to 9/10, czyli rewelacyjny (oczko wyżej ze względu na sentyment).