I stało się. Tak, obejrzałam ten film, który pobił rekord sprzedanych biletów w pierwszy weekend wyświetlania w Polsce. Fenomen tej książki i całego merchandise z nią związanego jest czymś, czym mogą się zainteresować studenci socjologii - jak ktoś szuka tematu na pracę magisterską, to go podsuwam w tym momencie, bo dla mnie już jest trochę za późno, żeby zmieniać temat, ale gdybym mogła obronić magistra raz jeszcze... Żeby nie było (bo na filmwebie pojawił się już temat, który niejako jest hitem Internetu - "Nie czytałeś, nie rozumiesz, nie oceniaj") - książkę czytałam. Czytałam jakiś czas temu, jestem też w trakcie czytania drugiej części. Jeśli ktoś chce znać moją opinię o książce, to zapraszam tutaj. Nie będę się do niej za bardzo odnosić w tej recenzji, wolę ocenić aktorstwo i wykonanie filmu, aniżeli porównywać ją z książką. I jakkolwiek uważam, że książka jest bardzo szkodliwa, bowiem przedstawia toksyczny związek jako coś romantycznego, tak film jest... Po prostu nijaki. Nijaki w złym tego słowa znaczeniu. Bo są filmy tak złe, że aż dobre. Ten jest zły przez to, że wieje od niego nudą.
Źródło: filmweb.pl |
Długo nie wiedziałam, co właściwie napisać o tym filmie, poza tym, że jest nudny. Ale po paru przemyśleniach doszłam do wniosku, że jeśli książka brzmiała jak fanfiction, tak film też się ogląda jak fanfiction. Nawet w stylistyce filmu (ubrania, miejsca, niektóre elementy fabuły) widać, że jest to przerobiony "Zmierzch". Ja nie powiem - czytam i piszę fanfiction. Nierzadko takie, gdzie głównym wątkiem jest to, że dwie postacie żyją długo i szczęśliwie. Problem w tym, że fanfiction ma w sobie tę cząstkę "fan", co oznacza, że jest tworzone od fanów dla fanów. I oznacza, że niekoniecznie to, co czytamy, chcielibyśmy zobaczyć na ekranie. Dlaczego? Ano dlatego, że fabuła fanfiction najczęściej jest prosta - nie powiem, jest to miód na złamane serca fanów, którzy np. chcieliby, by dana postać żyła. Ale czy naprawdę chcielibyśmy, żeby fabuła opierała się tylko i wyłącznie o te dość banalne rzeczy, jak związek? Motyw w końcu bardzo oklepany. Podobnie jak i seks - mile widziany w fanfiction, niekoniecznie chcę to widzieć na ekranie. I jest to pierwszy grzech filmu - że jest po prostu bardzo fanfikowy w złym tego słowa znaczeniu.
Drugą rzeczą, którą uważam za grzech twórców jest fakt, że trochę rzeczy umknęło. Mam na myśli głównie to, że bez przeczytania książki widzowi trochę ciężko się połapać chociażby w tym, kto jest kim. Łatwo bowiem zapominamy o postaciach drugoplanowych, które w filmie robią głównie za tło. Tym samym nie wiemy np. kim jest mężczyzna, który towarzyszy Anie podczas absolutorium (w książce jest wyjaśnione). Nie wiemy, za co bohaterka uwielbia Thomasa Hardy'ego. I tak dalej. Wiadomo, że zawsze przy adaptacji trzeba uciąć kilka rzeczy, ale nie takich, bez których widz nie będzie wiedział, o co chodzi. Bo film powinien być zrozumiały nie tylko dla tych, którzy czytali książkę.
Łączy się z tym inny błąd twórców. Wprawdzie na szczęście nie ma przemyśleń Any (które w książce potrafiły niemiłosiernie irytować), ale za to kolejnym grzechem jest zbytnie ugrzecznienie filmu. Tak, żeby i wilk był syty i owca cała. Żeby zebrać jak największy target, a jednocześnie nie robić filmu powyżej 18 lat. Stąd sceny seksu są raczej dość delikatne, a o BDSM jest więcej gadania, niż robienia. Sceny seksu nie robiły na mnie właściwie żadnego wrażenia, a to znaczy, że coś jest nie tak, bo zazwyczaj w każdym innym filmie to one jakoś tam na mnie działają i podobają mi się.
A moim zdaniem to wynika z kolei z faktu, że po prostu aktorzy są strasznie niedopasowani. Między głównymi bohaterami nie ma żadnej chemii. Dakota Johnson gra, jakby teksty wymyślała na poczekaniu, choć właściwie jest to bardziej wina bohaterki, która jest tak wykreowana - jest nudna, nic sobą właściwie nie reprezentuje, nie ciekawi widza. Dlaczego więc miałaby zwrócić uwagę miliardera? Z kolei Jamie Dornan kompletnie nie pasuje do swojej roli. Gra bardzo sztucznie, jego kwestie raczej mnie żenowały, niż kręciły, gra tak, jakby już chciał tylko wziąć pieniądze i iść do domu. Wszelkie sceny miłosne między Christianem i Aną są zwyczajnie słabe. Wynika to z kompletnego braku chemii, nie widać między nimi tego, że rodzi się tam jakieś uczucie.
Czy film ma jakieś zalety? Wizualnie jest całkiem niezły, to muszę przyznać. Jak to stwierdziła Zwierz Popkulturalny, jest to "fajna reklama mebli". Naprawdę - wystrój i scenografia są świetne, aż chce się podziwiać tylko te meble. No i jeszcze muzyka jest klimatyczna i naprawdę niezła - utwory są rozmaite i chce się ich słuchać. Naprawdę, jeśli miałabym coś kupić z tego merchandise, to chyba byłby to soundtrack do filmu.
Tego filmu nie mogę polecić nawet fanom książki - będą po prostu zawiedzeni, że nie wszystko zostało odzwierciedlone, jak należy. Tak samo nie polecam go reszcie - jest po prostu nudny. Nie idźcie na to do kina. Ja sama wolałam zaczekać, aż jakaś w miarę dobra wersja będzie na Internecie. Film kreuje zły obraz związku, a sceny erotyczne są takie sobie. Jeśli ktoś chce dobry film z wątkami erotycznymi, ale i z porządną fabułą, to polecam chociażby "Nimfomankę" Larsa von Triera czy "Tureckie owoce" z Rutgerem Haurerem w roli głównej. Naprawdę - film sprzed 40 lat, bardzo naturalistyczny momentami, ale o niebo lepszy. Greya można sobie śmiało odpuścić, a nawet unikać jak ognia. A moja ocena to 2/10, czyli bardzo słaby. Nie daję 1, bo jednak te meble i muzyka są naprawdę dobre.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz