czwartek, 26 marca 2015

Cute High Earth Defense Club LOVE! (2015)

Przyznaję, że mało które anime można uznać za jakieś arcydzieło, najczęściej zawierają one jakieś schematy, których fenomenu nie rozumiem tak do końca chyba przez różnice kulturowe. Jednak nawet wśród tych anime, które można streścić jako "what the fuck" zdarzają się perełki. W tym m.in. anime zwane w skrócie "Boeibu". Początkowo nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, a z odcinka na odcinek robiło się coraz dziwniej, tak ostatecznie przekonałam się, że to dobra parodia gatunku "magical girls". Ale po kolei.
Źródło: pinterest.com
Streszczenie fabuły samo w sobie może brzmieć dziwnie, lecz wbrew pozorom nie jest ona jakaś chaotyczna. Piątka nastoletnich chłopców uczęszcza do męskiej szkoły Binan. Choć pozornie różni, łączy ich to, że są członkami "klubu obrońców Ziemi", który to tak naprawdę jest tylko pretekstem do spędzania wolnego czasu na nicnierobieniu. Wszystko się zmienia, kiedy na Ziemi pojawia się tajemniczy kosmita, różowy wombat. Sprawia, że chłopcy stają wojownikami miłości, którzy walczą z potworami, zsyłanymi przez tajemniczych wrogów.

Przyznam wprost: prawie żadnego odcinka nie oglądałam na trzeźwo. Przynajmniej tych początkowych nie byłam w stanie, bo poziom absurdu był taki, że momentami musiałam przerwać i odejść od komputera. Ale jednocześnie absurd sprawiał, że dobrze się bawiłam i mimo wszystko śmiałam się przy każdym z odcinków.

Tak samo poziom fanserwisu jest ogromny, dlatego jeśli ktoś jest na to uczulony - to nie jest to anime dla niego. Ale chyba największą zaletą jest to, że jest idealna parodia. Tak, "Boeibu" spełnia bowiem cechy parodii, wyśmiewając gatunek (a chyba najbardziej opierał się na klasyce gatunku, czyli "Czarodziejce z Księżyca"). Wbrew pozorom ten tytuł wnosi dość sporo, zwłaszcza, że miałam okazję czytać posta z opinią japońskich feministek na temat gatunku "magical girls", w którym zauważają, że nastąpiła pełna fetyszyzacja. Czarodziejki, wojowniczki, dziewczęta obdarzone magicznymi mocami... Wszystkie one stały się niestety fetyszem i do tego są one bardzo wyzywająco ubrane, po prostu są obiektami (czyli to jest coś, co często mamy do zarzucenia u nas przy reklamach, gdzie kobiety są obiektami). Dlatego ten tytuł też odwraca schemat. Zamiast przyjaciółek mamy piątkę chłopców. Nie są oni związani żadnym przeznaczeniem, właściwie są wybrani przypadkowo do tego. Ich stroje przypominają słynne czarodziejki z "Sailor Moon", podobnie jak i transformacja. Także motywy wrogów, jak się okazuje, są typowe dla tego gatunku. I... Trzeba przyznać, że wbrew pozorom wychodzi to całkiem zgrabnie. Zwłaszcza animacja transformacji - z bólem przyznaję, że tu jest o niebo lepsza, niż w "Sailor Moon Crystal".

Zaskakująco dobrymi elementami są tu również muzyka, a także zakończenie serialu i wyjaśnienie całej sprawy. Nie będę jednak psuć zakończenia tym, którzy jeszcze go nie oglądali, mogę jedynie powiedzieć, że jest ono dość zaskakujące.

Co z wad? Szczerze, przez większość odcinków nie mogłam zapamiętać imion głównych bohaterów. To świadczy trochę źle o postaciach, które jako tako nie mają charakterów, są bardziej archetypami i parodiami, aniżeli konkretnymi postaciami z charakterami, historią, itd. Mimo wszystko zdołałam ich polubić w ostateczności. Drugą wadą będzie to, że anime jest zwyczajnie dość krótkie. Przy 12 odcinkach akcja rozkręciła się na dobre w trzech ostatnich.

Czy mimo wszystko warto sięgnąć po ten tytuł? Dla rozluźnienia, dla zobaczenia tego, jak powinna wyglądać porządna parodia - myślę, że tak. Jeśli jednak szukasz czegoś, co pozwoli Ci wejść w świat japońskiej animacji, to to anime byłoby raczej skokiem na głęboką wodę. "Boeibu" to jednak miły odpoczynek od "Sailor Moon Crystal" (z lepszą animacją...) i rozluźnienie przed "Soul of Gold". A moja ocena to 7/10, czyli dobry
Share:

piątek, 6 marca 2015

50 twarzy Greya (2015)

I stało się. Tak, obejrzałam ten film, który pobił rekord sprzedanych biletów w pierwszy weekend wyświetlania w Polsce. Fenomen tej książki i całego merchandise z nią związanego jest czymś, czym mogą się zainteresować studenci socjologii - jak ktoś szuka tematu na pracę magisterską, to go podsuwam w tym momencie, bo dla mnie już jest trochę za późno, żeby zmieniać temat, ale gdybym mogła obronić magistra raz jeszcze... Żeby nie było (bo na filmwebie pojawił się już temat, który niejako jest hitem Internetu - "Nie czytałeś, nie rozumiesz, nie oceniaj") - książkę czytałam. Czytałam jakiś czas temu, jestem też w trakcie czytania drugiej części. Jeśli ktoś chce znać moją opinię o książce, to zapraszam tutaj. Nie będę się do niej za bardzo odnosić w tej recenzji, wolę ocenić aktorstwo i wykonanie filmu, aniżeli porównywać ją z książką. I jakkolwiek uważam, że książka jest bardzo szkodliwa, bowiem przedstawia toksyczny związek jako coś romantycznego, tak film jest... Po prostu nijaki. Nijaki w złym tego słowa znaczeniu. Bo są filmy tak złe, że aż dobre. Ten jest zły przez to, że wieje od niego nudą.
Źródło: filmweb.pl
Co jak co, ale trzeba przyznać, że fabuła filmu pokrywa się z fabułą książki. Tak więc młoda studentka literatury angielskiej, Anastasia Steele, ma przeprowadzić wywiad (w zastępstwie za chorą koleżankę) z wpływowym miliarderem, Christianem Greyem. Okazuje się, że Grey to młody i przystojny mężczyzna. To spotkanie nie jest ich ostatnim. Po pewnym czasie Christian proponuje Anie związek, w którym główną rolę będzie odgrywać sadomasochizm.

Długo nie wiedziałam, co właściwie napisać o tym filmie, poza tym, że jest nudny. Ale po paru przemyśleniach doszłam do wniosku, że jeśli książka brzmiała jak fanfiction, tak film też się ogląda jak fanfiction. Nawet w stylistyce filmu (ubrania, miejsca, niektóre elementy fabuły) widać, że jest to przerobiony "Zmierzch". Ja nie powiem - czytam i piszę fanfiction. Nierzadko takie, gdzie głównym wątkiem jest to, że dwie postacie żyją długo i szczęśliwie. Problem w tym, że fanfiction ma w sobie tę cząstkę "fan", co oznacza, że jest tworzone od fanów dla fanów. I oznacza, że niekoniecznie to, co czytamy, chcielibyśmy zobaczyć na ekranie. Dlaczego? Ano dlatego, że fabuła fanfiction najczęściej jest prosta - nie powiem, jest to miód na złamane serca fanów, którzy np. chcieliby, by dana postać żyła. Ale czy naprawdę chcielibyśmy, żeby fabuła opierała się tylko i wyłącznie o te dość banalne rzeczy, jak związek? Motyw w końcu bardzo oklepany. Podobnie jak i seks - mile widziany w fanfiction, niekoniecznie chcę to widzieć na ekranie. I jest to pierwszy grzech filmu - że jest po prostu bardzo fanfikowy w złym tego słowa znaczeniu.

Drugą rzeczą, którą uważam za grzech twórców jest fakt, że trochę rzeczy umknęło. Mam na myśli głównie to, że bez przeczytania książki widzowi trochę ciężko się połapać chociażby w tym, kto jest kim. Łatwo bowiem zapominamy o postaciach drugoplanowych, które w filmie robią głównie za tło. Tym samym nie wiemy np. kim jest mężczyzna, który towarzyszy Anie podczas absolutorium (w książce jest wyjaśnione). Nie wiemy, za co bohaterka uwielbia Thomasa Hardy'ego. I tak dalej. Wiadomo, że zawsze przy adaptacji trzeba uciąć kilka rzeczy, ale nie takich, bez których widz nie będzie wiedział, o co chodzi. Bo film powinien być zrozumiały nie tylko dla tych, którzy czytali książkę.

Łączy się z tym inny błąd twórców. Wprawdzie na szczęście nie ma przemyśleń Any (które w książce potrafiły niemiłosiernie irytować), ale za to kolejnym grzechem jest zbytnie ugrzecznienie filmu. Tak, żeby i wilk był syty i owca cała. Żeby zebrać jak największy target, a jednocześnie nie robić filmu powyżej 18 lat. Stąd sceny seksu są raczej dość delikatne, a o BDSM jest więcej gadania, niż robienia. Sceny seksu nie robiły na mnie właściwie żadnego wrażenia, a to znaczy, że coś jest nie tak, bo zazwyczaj w każdym innym filmie to one jakoś tam na mnie działają i podobają mi się.

A moim zdaniem to wynika z kolei z faktu, że po prostu aktorzy są strasznie niedopasowani. Między głównymi bohaterami nie ma żadnej chemii. Dakota Johnson gra, jakby teksty wymyślała na poczekaniu, choć właściwie jest to bardziej wina bohaterki, która jest tak wykreowana - jest nudna, nic sobą właściwie nie reprezentuje, nie ciekawi widza. Dlaczego więc miałaby zwrócić uwagę miliardera? Z kolei Jamie Dornan kompletnie nie pasuje do swojej roli. Gra bardzo sztucznie, jego kwestie raczej mnie żenowały, niż kręciły, gra tak, jakby już chciał tylko wziąć pieniądze i iść do domu. Wszelkie sceny miłosne między Christianem i Aną są zwyczajnie słabe. Wynika to z kompletnego braku chemii, nie widać między nimi tego, że rodzi się tam jakieś uczucie.

Czy film ma jakieś zalety? Wizualnie jest całkiem niezły, to muszę przyznać. Jak to stwierdziła Zwierz Popkulturalny, jest to "fajna reklama mebli". Naprawdę - wystrój i scenografia są świetne, aż chce się podziwiać tylko te meble. No i jeszcze muzyka jest klimatyczna i naprawdę niezła - utwory są rozmaite i chce się ich słuchać. Naprawdę, jeśli miałabym coś kupić z tego merchandise, to chyba byłby to soundtrack do filmu.

Tego filmu nie mogę polecić nawet fanom książki - będą po prostu zawiedzeni, że nie wszystko zostało odzwierciedlone, jak należy. Tak samo nie polecam go reszcie - jest po prostu nudny. Nie idźcie na to do kina. Ja sama wolałam zaczekać, aż jakaś w miarę dobra wersja będzie na Internecie. Film kreuje zły obraz związku, a sceny erotyczne są takie sobie. Jeśli ktoś chce dobry film z wątkami erotycznymi, ale i z porządną fabułą, to polecam chociażby "Nimfomankę" Larsa von Triera czy "Tureckie owoce" z Rutgerem Haurerem w roli głównej. Naprawdę - film sprzed 40 lat, bardzo naturalistyczny momentami, ale o niebo lepszy. Greya można sobie śmiało odpuścić, a nawet unikać jak ognia. A moja ocena to 2/10, czyli bardzo słaby. Nie daję 1, bo jednak te meble i muzyka są naprawdę dobre. 
Share: