środa, 29 czerwca 2016

Sailor Moon Crystal, sezon trzeci (2016)

Blisko rok temu napisałam recenzję pierwszych dwóch sezonów rebootu znanego także i w Polsce anime, czyli Sailor Moon Crystal (w polskiej wersji znana jako Czarodziejka z Księżyca). Reboot, na który czekało wielu fanów, ale też wielu było zawiedzionych efektem - głównie chodzi tu o animację i kreskę. Toei na szczęście poszło po rozum do głowy i otrzymaliśmy... coś poprawionego. To z całą pewnością. Ale czy równie udanego? 

Źródło: moviepilot.com
Akcja trzeciego sezonu rozpoczyna się zaraz po końcówce dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce w sezonie drugim. Rei, czyli Czarodziejka z Marsa, ma dziwny i dość mroczny sen, przez który ma złe przeczucia, co do najbliższej przyszłości. Wkrótce w Tokio rzeczywiście zaczynają dziać się dziwne rzeczy - na ulicach pojawiają się m.in. zmutowane stwory. W międzyczasie Czarodziejki dowiadują się o istnieniu tajemniczej i elitarnej szkoły Mugen. Wszelkie tropy dotyczące złych wydarzeń prowadzą właśnie do tej szkoły. Jej uczennicami są Haruka Tenoh i Michiru Kaioh - dwie utalentowane dziewczyny, które ciągle gdzieś po drodze spotykają Usagi i jej przyjaciółki. W tym samym czasie Czarodziejki odkrywają, że mają nowe towarzyszki - Czarodziejkę z Urana i Czarodziejkę z Neptuna. Ich misją jest powstrzymanie odrodzenia się Czarodziejki z Saturna, która pojawia się wtedy, gdy jedynym ratunkiem na ocalenie świata jest jego unicestwienie.

Fabuła brzmi dość skomplikowanie, zwłaszcza jak na trzynastoodcinkowe anime. Niestety, muszę przyznać, że autorka tego filmiku miała rację - Sailor Moon Crystal, choć jest rebootem serii, raczej nie jest dobrym wprowadzeniem w całość. W latach 90. trzeci sezon Czarodziejki z Księżyca, czyli Sailor Moon Super, był o wiele dłuższy. Dzieli go też trochę różnic z sezonem trzecim Sailor Moon Crystal.

Przede wszystkim widać różnicę w nowych bohaterkach. I tu pojawiają się moje pierwsze mieszane uczucia. Z jednej strony o Michiru i Haruce wiemy więcej dzięki staremu anime, ale te z nowego daje się bardziej polubić, nie są one takie oschłe dla głównych bohaterek, a Usagi od początku traktują jak księżniczkę (bo przyznaję, że w starym anime zezłościł mnie fillerowy odcinek, w którym to Usagi musiała im cokolwiek udowadniać). Haruka i Michiru też są tu wprawdzie przedstawione jako para, choć jest też powiedziane, że ta pierwsza jest "najsilniejszą Czarodziejką" i jest "jednocześnie mężczyzną i kobietą". Nie wiem jednak, czy nie było to po prostu niedoprecyzowane - bo jednak bycie genderfluid, a bycie intersex to jest różnica... Do tego jeszcze kłopotliwa scena pocałunku Haruki i Usagi. Dlaczego kłopotliwa? Ano dlatego, że Usagi nie chciała tego pocałunku. Jednym się to podoba, innym nie. Mimo wszystko Harukę i Michiru oceniam tu na spory plus, w porównaniu do anime sprzed 20 lat. Choć wcześniej to jednak było o nich troszkę więcej, to mimo to... Ta wersja jest sympatyczniejsza.

Hotaru. Główna sprawczyni całego zamieszania, zwłaszcza jej rola jest uwydatniona pod koniec anime. I szczerze... Podoba mi się. Zwłaszcza jako Czarodziejka z Saturna. Ta wersja jest znacznie mroczniejsza niż w oryginale, dodatkowo zdaje sobie sprawę ze swojej roli ("Chyba nigdy nie jestem chcianym gościem"). Hotaru jest również miłą, dobrą dziewczynką, którą spotkał jednak tragiczny los (straciła matkę, a później traci ojca, choć ta utrata jest trochę inaczej tu pokazana, niż w oryginale). Jednak to, co bardziej podobało mi się w oryginale, to jej przyjaźń z Chibiusą (która nawiasem mówiąc jest również znośniejsza, niż w wersji sprzed 20 lat), która była nieco bardziej rozwinięta. Mimo wszystko postać sama w sobie jest świetna.

Również fabuła - choć jest mocno skrócona w porównaniu do oryginału (tu raczej ściśle trzyma się mangi) jest ciekawie poprowadzona, zwłaszcza podobało mi się zakończenie i cliffhanger sugerujący kolejną część (byłoby świetnie, jakby reboot doszedł do końca fabuły, czyli do sezonu Sailor Stars). Zgrzytała mi jedna rzecz - a mianowicie pojawienie się Talizmanów i Świętego Graala. W oryginalnej wersji było to ciekawiej pokazane, ponieważ najpierw odnalezienie Talizmanów było główną misją Czarodziejek z Urana i Neptuna. Tutaj widz, nie kojarząc oryginału, może troszkę nie wiedzieć, o co właściwie chodzi. Fabuła sama w sobie jest jednak tym, co lubię - mroczna, dojrzalsza i naprawdę intrygująca. Zresztą, Sailor Moon Super to była moja ulubiona seria, zaraz po Sailor Stars (dlatego nie mogę się doczekać części dalszych).

Toei poszło po rozum do głowy. Odcinki były w odstępach tygodniowych, ale jednak tym razem leciały w telewizji. Myślę, że także przez to jakość poszła do góry. Animacja jest o wiele lepsza - nieco zmieniono styl, nie był już kalką z mangi. Nie widać było też jakichś wpadek - krzywych proporcji, uproszczonej animacji, itd. I coś, co bardzo mnie ucieszyło, a mianowicie - wreszcie zrezygnowano z tego okropnego CGI przy scenie transformacji. Naprawdę o wiele lepiej się to ogląda.

Ciężko mi jest jednak podsumować całość bez spoilerów. Są rzeczy, które o wiele bardziej podobały mi się w oryginale - jak chociażby rozwinięcie wątku przyjaźni dziewczyn (pomimo fillerów), czy motyw Talizmanów, ale w tej odnowionej serii z kolei Czarodziejki z Urana i Neptuna, choć stanowcze, są i tak o wiele bardziej sympatyczne, niż w oryginale. Zakończenie również mi się podobało, mimo tego, że Hotaru spotkał o wiele smutniejszy los, niż w serii Sailor Moon Super. Ale z kolei cliffhanger wynagrodził wszystko. Otwarte zakończenie naprawdę bardzo się przydaje - zostawia bowiem twórcom wolną rękę. Pozostawię jednak tę część bez oceny, bo mimo, że minęły już dwa dni, odkąd obejrzałam całość, to i tak ciężko mi jest ją jednoznacznie ocenić. Na pewno nie jest to jednak pozycja dla nowicjuszy. Mimo wszystko, jeśli ktoś chce zacząć swoją przygodę z Sailor Moon, to lepiej, aby zaznajomił się z oryginałem z lat 90. I chyba coś o nim nawet napiszę. Ale to już temat na kolejny wpis lub nawet na ich serię. 

Share:

wtorek, 7 czerwca 2016

Zmiany na blogu



Może ciutkę niespodziewany post, ale potrzebny. Już wczoraj mogliście zauważyć zmianę na fanpage'u - zarówno logo jak i zdjęcie w tle zostały zmienione. Dzisiaj natomiast zajęłam się szablonem na bloga. 

Skorzystałam z porad znajdujących się na VademecumBlogera.pl - stąd też zmiany grafiki, zdjęcie wzięte ze strony zwanej canva, ogólne kombinowanie. Dlaczego akurat teraz takie zmiany? Czy coś w związku z tym zmieni się w treści bloga?

Odczułam potrzebę zmian - blogspot nie jest idealnym miejscem na blogowanie - wiem, że wygląda mało profesjonalnie (zwłaszcza adres), a wszelkie pole do manewrów w postaci doboru szablonu jest dość ograniczone. Mimo wszystko blogspot wciąż jest darmowy. Tak samo darmowe są grafiki tworzone za pomocą np. Canvy. Dlaczego więc z tego nie skorzystać?

Postanowiłam dobrać szablon minimalistyczny, ale responsywny - i tak było trochę zabawy z wywalaniem rzeczy, które nie są mi potrzebne. Czy jestem zadowolona? Nie do końca, bo nie jest to taki "wymarzony" szablon, ale podobnie mam z tumblrem - tyle szablonów do wyboru, a żaden mi nie odpowiada. Mimo wszystko moim zdaniem blog wygląda bardziej profesjonalnie. Kolejną rzeczą, jaką chciałabym się zająć, jest uzupełnienie grafik w miejscach, w których nie działają, przejrzenie tekstów. Ale priorytetem była przede wszystkim zmiana szablonu. 

Przy okazji, jeśli komuś obiecałam, że dodam go do linków, a wyleciało mi to z głowy, to proszę bardzo o przypomnienie tego w komentarzu ;)

Co to oznacza dla samego bloga? W sumie być może to, że zajmę się pisaniem tekstów nie w narzędziu postów na bloggerze, ale w edytorze tekstowym na komputerze. Myślę, że tak będzie łatwiej, a tu będę po prostu wklejać gotowe posty. Postaram się również o to, aby teksty były co jakiś czas zróżnicowane. Wprawdzie na początku mówiłam, że nie chcę być jak Zwierz Popkulturalny, ale... Pewne rzeczy wychodzą mimowolnie i jednak chcę porozmawiać czasem bardziej ogólnie o popkulturze, a nie o konkretnej książce czy filmie. 

No i ostatni powód zmian - blog wkrótce kończy trzy lata. Trzy lata to bardzo dużo w Internecie, a nie zmieniać przy tym prawie nic... To trochę aż wstyd.

Ten sam szablon zobaczycie również na moim blogu socjologicznym. Jeśli ktoś ma pytanie, dlaczego właściwie nie założyłam fanpage'a dla drugiego bloga, to odpowiedź jest prosta - wystarczy mi zasięg, który mam obecnie, a jest on znacznie większy niż w ogóle się spodziewałam. Dlatego wystarczy mi, że linki do notek wrzucę na fanpage'a bloga z recenzjami. 

Jeśli coś by nie działało lub szablon sprawiałby jakieś problemy na komputerach, to dajcie znać, postaram się coś pogrzebać, aby sprawić, by blog był przejrzysty. 
Share:

sobota, 4 czerwca 2016

Kącik mangowy #1 - czyli co ostatnio przeczytałam

Postanowiłam stworzyć coś nowego na swoim blogu. Wprawdzie nie jest to żadna świeżynka, ponieważ zapewne wiele osób spotkało się z czymś takim na blogach mangowych, a u mnie niekoniecznie.

Postanowiłam odejść od schematu, którego trzymałam się do tej pory, a mianowicie wstrzymywania się z recenzją, opinią aż do końca serii. Przemyślałam bowiem sprawę i uważam, że nie ma to większego sensu. Serie, które aktualnie kupuję nie należą bowiem do najkrótszych, a zanim je skompletuję, to minie trochę czasu. Najdalej jestem z Kuroshitsuji, choć nie wiadomo, ile ta seria jeszcze pociągnie (dogoniliśmy bowiem japońskie wydanie). Mangi kupuję regularnie raz na jakiś czas, zazwyczaj dwa lub trzy tytuły na raz. Dlatego chciałam po raz pierwszy spróbować zamieścić w jednym poście trzy krótkie teksty, takie zbiorcze recenzje. Kącik mangowy będę pisać nieregularnie - zależy kiedy będą kolejne wydania mang oraz wysyłki. Średnio? Obstawiam, że raz na dwa miesiące coś napiszę. Oczywiście jeśli dana seria dobiegnie końca, to podsumuję ją w osobnym tekście. Ale jakie tytuły ostatnio przeczytałam? Możecie zobaczyć to na moim zdjęciu:

Zdjęcie własne, oczywiście na biurku nieporządek. Podziwiać możecie je również na instagramie: http://instagram.com/kasianiec

Atak Tytanów #10
Zacznę od serii, o której powiem najmniej, choć teoretycznie można byłoby pisać bardzo dużo. Atak Tytanów to polski tytuł "Shingeki no Kyojin". Recenzję pierwszego sezonu anime pisałam w pierwszym poście na tym blogu, więc zapraszam do lektury tego tekstu, aby dowiedzieć się, o czym właściwie opowiada "Atak Tytanów". Nie chcę pisać za wiele o tym poszczególnym tomiku, ponieważ polskie wydanie mangi przegoniło obecnie wydarzenia, które były zawarte w anime. Prawdopodobnie wydarzenia opisane w tym tomiku będą zawarte w drugim sezonie anime (o ile taki powstanie...). Naprawdę ciężko mi cokolwiek napisać o treści, nie znając wcześniejszych tomów, w dodatku na pewno spoilerowałabym niektórym Czytelnikom. Odniosę się po prostu do samego wydania. Szybkie spojrzenie na tom pierwszy i tom dziesiąty daje dość jednoznaczną odpowiedź na temat progresu autora - bo jest doskonale widoczny. W pierwszych tomach Isayama miał problemy z proporcjami przy rysowaniu postaci, jego kreska była też dość ciężka. W tomie dziesiątym widać, że jest postęp i to znaczny - poprawiły się nie tylko takie rzeczy jak proporcje. Kreska stała się o wiele lżejsza i w dodatku autor nauczył się ładnego cieniowania. Oczywiście, Atak Tytanów nigdy nie grzeszył kreską nadzwyczajnej urody (jeśli ktoś woli podziwiać coś bardziej estetycznego, to polecam anime - character design jest o niebo lepszy), jednak miło się na takie rzeczy patrzy. Jest to jednak manga z gatunku - liczy się fabuła, a nie kreska. Bo jednak fabuła przewyższa tutaj wszystko, nawet jeśli mam wrażenie, że wstępny szał na tę mangę już minął. Wciąż jednak jestem ciekawa dalszego rozwoju wydarzeń. Nie mam też absolutnie żadnych zastrzeżeń do tłumaczenia - tłumaczem jest tutaj mój ulubiony Paweł Dybała, który świetnie stylizuje język postaci, sprawia, że tekst czyta się dość lekko, nie ma również błędów stylistycznych, a literówek w tekście nie uświadczyłam. W mandze jest dość spora ilość wulgaryzmów, jednak nawet na okładce mamy zaznaczone, że jest to manga dla czytelnika powyżej 16 lat. Dlatego nie dziwi mnie dobór słów, zwłaszcza, gdy w fabule mamy do czynienia z organizacją wojskową.

Źródło: mangarden.pl
Mam jednak wrażenie, że naprawdę wstępny "szał" na ten tytuł już minął. Nie mam pojęcia, jak przedstawiają się wyniki sprzedaży mangi w Polsce, ale też nie widzę większego zachwytu na tumblrze czy innych portalach. Myślę, że ten szał powróci, kiedy dostaniemy drugi sezon anime, ale kiedy? Na razie nic nie wiadomo, jeden artykuł mówi, że prawdopodobnie sezon drugi będzie pod koniec tego roku, acz niepokoi mnie trochę ta przerwa. Ale pożyjemy, zobaczymy. 

One Punch Man #3
Również całkiem niedawno pisałam recenzję anime, które było hitem 2015 roku. Wcześniej zakupiłam od razu dwa pierwsze tomy, w tym tygodniu doczekałam się trzeciego. Wahałam się trochę, czy tę mangę kupować czy też nie, ale zaważył fakt, że tłumaczem jest tu również Paweł Dybała, który jak nikt potrafi zadbać o komizm i dobre tłumaczenie, które będzie zrozumiałe dla Czytelnika polskiego, a jednocześnie zachowa ducha oryginału. Wtedy wiedziałam, że mangę biorę ciemno.

Trzeci tomik opowiada o wydarzeniach z połowy pierwszego sezonu anime, czyli o tym, jak Saitama i Genos dostali się do Stowarzyszenia Superbohaterów. Okazuje się, że utrzymanie się w Stowarzyszeniu nie jest takie proste, jak sądził Saitama. Zwłaszcza, że należy do najniższej klasy, czyli klasy C.

Generalnie One Punch Man w wydaniu tomikowym prezentuje świetną kreskę Yusuki Muraty. Główny autor, czyli ONE, wciąż publikuje webcomic na swoim blogu, lecz jego jakość pozostawia sporo do życzenia. Tylko dzięki świetnej historii i gagom udało mu się wybić do tego stopnia, że dostał serializację wraz z ilustracjami profesjonalnego rysownika. Kreska jest naprawdę genialna i bardzo estetyczna. Nie brakuje też elementów komediowych.
Źródło: mangarden.pl
Oczywiście nie zawodzi Paweł Dybała wraz ze swoim komizmem i stylizacją języka. Wiadomo, że Saitama jest młodym facetem, ma 25 lat, więc naturalny wydaje się slang młodzieżowy i teksty w stylu "Ale lipa" lub "o kurde". Do tego polecam się przyjrzeć nawet rzeczom napisanym drobnym druczkiem ("Stonka - codziennie lipne memy"), bo też można się uśmiać. Generalnie One Punch Man to kolejna seria, którą mam zamiar regularnie kupować i również wam ją polecam.

Bakuman #1
Jest to nowość od wydawnictwa Waneko i tytuł, na których czekało wielu. Do tej pory mam wyrzuty sumienia, że nie skończyłam recenzji anime, ale... Chyba jednak pozwolę sobie na regularną ocenę poszczególnych tomików. Manga autorów słynnego "Death Note" opowiada... o tworzeniu mangi.
Czternastoletni Moritaka Mashiro sam nie wie, co chciałby robić w swoim życiu. W wolnych chwilach, na nudnych lekcjach zdarza mu się szkicować w zeszycie. Jest też skrycie zakochany w koleżance z klasy, Miho Azuki. Wszystko się zmienia, kiedy przez przypadek zostawia zeszyt w szkole, a kolega z klasy, Akito Takagi stawia warunek zwrotu odnalezionego zeszytu - chce, aby Mashiro tworzył z nim mangę. Okazuje się, że Akito, jeden z najlepszych uczniów w szkole, jest zafascynowany mangą. Ma talent literacki, lecz nie potrafi rysować, za to rysunki Moritaki bardzo mu się podobają. Mashiro początkowo nie chce się zgodzić, mając na uwadze to, co stało się z jego wujkiem, znanym mangaką.

O Bakumanie dowiedziałam się w 2011 lub 2012 roku, dodatkowo do początkowych odcinków anime tworzyłam napisy w wersji polskiej. Naprawdę mangę czytało się bardzo szybko i bardzo polubiłam ten tytuł, bo zawiera motyw, który kocham - życie artystów od kuchni. Czytelnik może się dowiedzieć, jak powstaje manga, na czym polega ten biznes. Dodatkowo ma dość ważny morał - bohaterom nie wszystko udaje się od samego początku, ponoszą również porażki. Sam Mashiro zaznacza, że żeby osiągnąć sukces, często należy mieć po prostu szczęście. I choć może jest to dość banalne, to jednak jest to jedna z życiowych prawd, o których nie zawsze inni ludzie nam mówią, zwłaszcza w dzieciństwie czy wieku nastoletnim.
Wydaniem jestem jednak ciutkę zawiedziona. Wprawdzie Bakuman zaczął się ukazywać w 2008 roku, więc kreska ma już trochę lat, ale początkowe strony raczej nie należą do najlepszych jakościowo - choć może to mój gust, ale nie lubię po prostu zbyt ciemnych kadrów, które mają za dużo cieni i odcieni szarości. Nie oskarżam tu jednak Waneko, bo być może po prostu takie skany do edycji dostali. Nie podobała mi się jednak użyta czcionka, natrafiłam też na kilka błędów, m.in. zapis śmiechu jako "cha cha cha". Nie mam jednak zastrzeżeń do samego tłumaczenia czy użytego języka, dopasowanego do slangu młodzieżowego.

Przywiązanie do tytułu jednak sprawia, że będę dalej czekać na kolejne tomiki, zwłaszcza, że cena jest dość przystępna. Ciągle mam sentyment do głównych bohaterów, jak i do postaci, które pojawią się później. Ale o tym napiszę w kolejnym kąciku.

Dajcie znać, co sądzicie o takiej formie recenzowania - czyli kilka krótkich tekstów na raz. 

Share: