poniedziałek, 28 września 2015

Nowe bajki na Cartoon Network, nowa jakość, czyli nie wszystko stracone?

Ten tekst nie będzie typową recenzją. Mógłby być, ale jednak uważam, że temat jest dość szeroki, by omawiać go tylko przy okazji recenzji jednego serialu. Mowa o Cartoon Network i serialach, które obecnie są emitowane na tej stacji. Stacja, która dla wielu jest symbolem dzieciństwa, dla innych zaś stała się symbolem powolnego upadku i zaniżania jakości prezentowanych treści. Ale może od początku.

Cartoon Network w polskiej wersji jest nadawany od 1998 roku. Wcześniej był dostępny w wersji anglojęzycznej na platformach satelitarnych. Dla mnie - symbol czegoś nieosiągalnego, bowiem będąc dzieckiem niestety nie doświadczyłam dobrodziejstwa satelity, musiałam się ograniczać do tego, że bajki z ukochanej stacji widziałam u rodziny lub przegrane na VHS. Kiedy wreszcie było nas stać na satelitę, która oferowała Cartoon Network, przeżyłam wielkie rozczarowanie. Co się stało?

W pierwszej chwili pomyślałam: może już byłam za stara, miałam w końcu już około 17 lat. Ale z drugiej strony jestem wciąż osobą, która lubi bajki, pomimo ćwierci wieku na karku. Nie widzę w tym nic zawstydzającego czy niezwykłego (całkiem sporo ludzi z mojego pokolenia tak ma). Ale właśnie swego czasu na Internecie krążył taki oto wykres:
"Dlaczego przestałem/am oglądać Cartoon Network? 1. Stało się gówniane, 2. Dorosłem/am" Źródło: knowyourmeme.com
I coś w tym niestety było. Swego czasu Cartoon Network zaczęło emitować mnóstwo kreskówek, które może i docierały w jakiś sposób do najmłodszych, ale nie były one z całą pewnością dla całej rodziny. Nie uczyły niczego, nie były nawet zabawne na swój sposób, poza tym postacie potrafiły tylko krzyczeć, a momentami nawet seplenić (i z tego powodu nie pokazywałabym takich bajek dzieciom, zwłaszcza takim, które dopiero są na etapie uczenia się mowy i języka).

Doszłam do takiego etapu, że nawet widząc bajki, które oglądali (oglądają) moi siostrzeńcy, stwierdziłam, że poddaję się. Nie będę oglądać takiej papki. I czemu nie można wrócić do ciekawszych bajek? Aż tu przyszły przynajmniej dwie pozycje, dzięki którym zmieniłam zdanie.

Jakiś czas temu ludzie zachwycali się jeszcze serialem "Pora na przygodę". Do mnie jednak on nigdy nie dotarł, głównie przez kreskę, która jakoś mnie odrzucała. W dodatku chyba czynnikiem decydującym było to, że twórcy potwierdzili teorię fanowską, że akcja toczy się w świecie po wojnie nuklearnej. Jakoś... Teorie fanowskie są dobre, póki pozostają teoriami fanowskimi.

Postacie z serialu "Pora na przygodę". Źródło: www.poranaprzygode.wikia.com
Kolejnym takim serialem, który właśnie został już okrzyknięty jako kultowy, został Steven Universe. Początkowo widziałam jedynie kilka odcinków z moimi siostrzeńcami, a gdy komentowałam zachowanie głównego bohatera, to usłyszałam od młodszego "Bo to jest Steven, on taki jest." Machnęłam jakoś ręką, póki nie tumblr i jego zachwyt nad serialem. Zwykle trzymam takie wiadomości na dystans, ale sporo osób mówiło, że to fajna bajka, więc postanowiłam spróbować. I wiecie co? Jestem zadowolona. Nie chciałabym jednak tu zamieszczać całej recenzji serialu, bowiem jeszcze się on nie skończył.

Steven Universe ma 10 lat, jest radosnym i wrażliwym chłopcem, który chętnie spędza czas na dworze, a także przechadzając się po rodzinnym Beach City i bawiąc się z przyjaciółką, Connie. Jednakże Steven jest tak naprawdę pół-człowiekiem, pół-Klejnotem. Klejnoty to magiczne istoty z kosmosu. Przed wieloma laty czwórka z nich: Rose Quartz (czyli różany kwarc), Granat, Ametyst i Perła opuściły swoją rodzinną planetę i osiedliły się na Ziemi. Rose związała się z Gregiem Universem, człowiekiem, a żeby urodzić Stevena, porzuciła swoją fizyczną formę. Steven jest wychowywany przez resztę Klejnotów, Granat, Ametyst i Perłę, uczy się także, jak korzystać ze swojej mocy.

Może bajka momentami absurdalna, tak też wygląda i brzmi, ale jednak jest niejako powrotem do tego, co kiedyś kochałam w bajkach - wyważenie radosnych przygód z rzeczami trudnymi, nierzadko dość mrocznymi. Kreskówka ta porusza dość trudne tematy, jak śmierć bliskiej osoby, radzenie sobie z przeszłością, własnymi lękami i uczuciami. A przy okazji Steven, choć przez wielu krytykowany, moim zdaniem jest jedną z lepiej wykreowanych postaci dziecięcych. Nie kozaczy, nie jest dojrzały ponad swój wiek, nie próbuje się popisywać czy zaimponować komukolwiek i wreszcie zachowuje się tak, jak zachowuje się przeciętny 10-latek - może i jest momentami irytujący, ale dzieci w tym wieku takie są.

Historia Klejnotów jest również ciekawa, ale nie chcę za bardzo jej tu opisywać, bo musiałabym wiele rzeczy spoilerować. Ale podoba mi się w nich to, że Klejnoty nie są postaciami bez wad. Niby są kreowane na superbohaterki, ale nie potrafią np. żyć z innymi ludźmi, separują się od nich.

Jedno jest pewne - Stevena mogę polecić każdemu. Obojętnie, czy ktoś jest maluchem, czy jest już "w wieku, w którym się nie ogląda bajek". Jest to serial, który bawi i jednocześnie uczy. Zapewnia też dobrą dawkę mroku - w końcu o to chodzi w bajkach, by jednak nie były przesłodzone.

Główni bohaterowie kreskówki. Od lewej: Granat, Steven, Ametyst i Perła. Źródło: www.steven-universe.wikia.com
Jeśli jednak mowa o mroku, to całkowitym zaskoczeniem był dla mnie krótki serial "Za bramą ogrodu" ("Over the Garden Wall"). Wyprodukowany w tamtym roku, bardzo krótki, jak na Cartoon Network - tam w końcu bajki potrafią lecieć latami, mieć po kilka sezonów. Tutaj całość to dziesięć odcinków, które łącznie trwają około 100 minut (czyli wiele filmów trwa znacznie dłużej). W oryginalnej wersji głównemu bohaterowi, Wirtowi, głosu udziela Elijah Wood, a w polskiej wersji jest to Maciej Musiał.

O czym jednak opowiada ta bajka? Ma właśnie iście baśniowy klimat - w tajemniczym i mrocznym lesie zgubili się dwaj chłopcy, bracia - nastoletni Wirt i mały Greg. Przebrani w dziwaczne stroje próbują odnaleźć drogę do domu. Mogą liczyć na pomoc dziewczyny zamienionej w drozda, Beatrice i tajemniczego Drzewiarza.

Kreskówka ta ma dość ciekawą kreskę, taką trochę "dziecięcą" i klimatem bardziej przypomina klasyczne baśnie braci Grimm. Momentami dość mroczne, pełne symboliki, a końcowe odcinki całkowicie mnie zaskoczyły. Nie będę jednak również zdradzać, dlaczego, ponieważ w ten sposób dałabym mocne spoilery. Naprawdę polecam, całość można spokojnie ogarnąć w jedno popołudnie, a i polska wersja jest dość przyzwoita.

Bajka ta wyróżnia się czymś, czego dawno już nie spotkałam - właśnie mrokiem. Mówi się, że baśnie powinny właśnie trochę przerażać, bo w ten sposób pełnią one swoją rolę edukacyjną - boimy się, wiemy, za co ktoś otrzymał daną karę lub dlaczego spotkało go coś złego, ale w ostateczności dostajemy dobre zakończenie i morał.  I właśnie taki jest ten serial, Poleciłabym go jednak dla nieco starszych dzieci, chociażby ze względu na to, że niektóre odcinki mogą budzić spory niepokój.
Plakat do serii. Również nie będę mówić, z czego wynika dość nietypowy wygląd postaci, trzeba się o tym samemu przekonać. Źródło: filmweb.pl

Podsumowując, dzięki nowym kreskówkom na Cartoon Network, a także na Nickeleodonie (mam tu na myśli głównie Legendę Korry) nie tracę nadziei na jakieś pozytywne zmiany w twórczości dla dzieci. I właśnie naszła mnie refleksja, także związana z niedawnym zakończeniem Soul of Gold, że liczę, że ta moda jakoś pozytywnie wpłynie na twórczość z innych krajów. Przykładowo bowiem przy anime widać, że Japończycy wciąż są konserwatywni w pewnych kwestiach, boją się odejść od schematu, czy ukazać trudne tematy. A niby tak wzorują się na amerykańskich kreskówkach. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że i tak moda do nich dotrze. A na deser filmik z opinią Douga Walkera, z którą również się zgadzam.


Share:

niedziela, 27 września 2015

Saint Seiya: Soul of Gold (2015)

Może zacznę od tego, że moja relacja ze światem Saint Seiyi przypomina trochę moją relację z brytyjskim serialem „Doctor Who” – ciągle po prostu się łudzę, że jakimś cudem obie te serie się poprawią, nawet jeśli na to się w ogóle nie zapowiada. Tak samo miałam z „Soul of Gold”, z którym wiązałam wielkie nadzieje, zwłaszcza sugerując się opisami – anime poświęcone Złotym Rycerzom z klasyka, będą interakcje, będą flashbacki, a fabuła brzmiąca lekko jak zarys jednego z fanfików? Ciut ryzykowne, ale i tak wiedziałam, że spróbuję. Co otrzymałam w ostatecznym rozrachunku? Duże rozczarowanie.
Źródło: filmweb.pl
Fabuła Soul of Gold jest równoległa do fabuły Elizjum. Po poświęceniu się Złotych Rycerzy przy Ścianie Płaczu w tajemniczy sposób zostają oni ożywieni w Asgardzie. Aiolia, próbując się dowiedzieć, co się stało, spotyka niejaką Lyfię, która twierdzi, że była służącą Hildy Polaris. Dziewczyna chce, aby pomóc jej w walce z Andreasem Riise, który przejął władzę w Asgardzie podczas choroby Hildy. Lyfia uważa, że tak naprawdę Andreas jest złym władcą, który coś knuje. Po namowach Aiolia postanawia jej pomóc.

Należy zacząć od dość ważnej i ciekawej rzeczy, o której się dowiedziałam całkiem niedawno. Myślę, że jest to kluczem do zrozumienia pewnych praktyk i rozwiązań twórców anime wszelkiego rodzaju. Zapewne kojarzycie serie w stylu My Little Pony, Transformers, czy Monster High. Łączy je jedno – seriale czy filmy animowane są tylko dodatkiem do sprzedaży lalek, figurek, czy innych gadżetów związanych z danym tytułem. To teraz wyobraźcie sobie, że w Japonii praktycznie taki proceder rozciąga się na wszystkie anime, z wyjątkiem chyba Studia Ghibli, które zarabia na siebie dzięki produkcjom filmów samym w sobie. Dokładnie tak – mówiąc, że Soul of Gold powstało, by zareklamować grę czy figurki Złotych Rycerzy w Boskich Zbrojach nie jest jakimś wielkim odkryciem, czy zdziwieniem. Choć co ciekawe, przez ten proceder często producenci japońscy nie mogą dogadać się ze studiami europejskimi czy amerykańskimi, które chciałyby kupić licencję na dane anime. Przeważnie Japończycy są zdziwieni, że Europejczycy czy Amerykanie chcą jedynie anime, bez figurek, bez gadżetów, argumentując to tym, że utrzymają się z reklam.

I w zasadzie nie ma w tym nic złego, w końcu każdy chce zarobić, ale... W przypadku Soul of Gold mogliby się bardziej postarać, żeby to jakoś „ukryć”, żeby zrobić produkt dobry sam w sobie, a nie tylko jako fajną, długą reklamę dla figurek, czy gry. Myślę, że z tego wynikają wszelkie problemy związane z tą produkcją. A trochę ich jest i zacznę od ich wymienienia, by potem przejść do dobrych stron serialu.

Przede wszystkim największym grzechem już samej produkcji jest mała liczba odcinków. Soul of Gold liczy ich raptem trzynaście. To jest optymalna liczba, jeśli chodzi o krótkie anime o niezbyt skomplikowanej fabule, z niewielką ilością wątków oraz z niedużą liczbą postaci. Niestety, pomimo małej liczby odcinków brakuje pozostałych tych rzeczy, które mogłyby sprawić, że anime będzie lekkie do oglądania, a zarazem zapadnie w pamięć.

Zacznijmy od fabuły (w miarę bezspoilerowo). Ciężko mi uniknąć porównań z Doctorem Who. W tym brytyjskim serialu, zwłaszcza w ostatnich sezonach, zaczęła mi przeszkadzać tendencja głównego scenarzysty do zaczynania wątków i niekończenia ich w żaden sposób, ani nawet nawiązywania do nich. Podobną rzecz mieliśmy w Soul of Gold. W pewnym momencie wątków zrobiło się wręcz za dużo, fabuła zaczęła się gmatwać i niestety wyszło to, co przeczuwałam – część z wątków została nierozwiązana lub rozwiązana w niezbyt satysfakcjonujący sposób. Mam tu na myśli chociażby wątek obudzenia Boskich Zbroi – wytłumaczony bardzo pobieżnie i nie do końca wyjaśniający wszystko. A w związku z nim – wątek sztyletu, którym miała być zamordowana Atena. Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli powiem, że nie zostało wyjaśnione, co się z nim stało. Podobnie wątek blizn/plam – czy jest wyjaśnione, czym one właściwie są, czemu u jednych się pojawiają, a u innych nie? Ależ skąd! Kim tak dokładnie jest Lyfia? Także nie ma żadnego wyjaśnienia. Dlaczego wszystkie tropy, symbole, imiona sugerują Ragnarok, a nic się takiego nie zdarza? A po co komu jakieś wyjaśnienia... I to jest chyba moja największa bolączka, jeśli chodzi o Soul of Gold. Niekończenie wątków, które zostały rozpoczęte. A to nie jedyna wada.

Jak już wspomniałam, mała liczba odcinków przynosi skutki również w przypadku postaci. Tu przyznaję, że bardzo się rozczarowałam, także ze względu na tak zwany „false advertising”, tj. mówiono o tym, że np. Złoci Rycerze będą mieli swoje flashbacki, dowiemy się czegoś o ich przeszłości, będzie więcej interakcji. Niestety, brak czasu oraz fabuła sama w sobie (Złoci zostali kolejno pokonywani) nie pozwalały na to, aby w zamierzeniu naprawdę fajne rzeczy zostały zrealizowane. Flashbacki mieliśmy tylko w przypadku kilku Rycerzy (a i przy nich było narzekanie fandomu, że postacie są przez to OOC, choć w późniejszej części recenzji spróbuję obronić naszych ulubieńców), interakcji też na lekarstwo, wreszcie takie nieco chamskie mruganie okiem do widza, sugestie rzekomych pairingów, tylko po to, aby je za moment rozwalić. W ostateczności Złoci Rycerze z klasyka to dalej enigma – co poniekąd może być zaletą dla ludzi tworzących fanfiki.

Do tego zakończenie całości. Ostatni odcinek niemal doprowadził mnie do płaczu i to nie tylko ze względu na to, co się stało, ale ze względu na poziom zażenowania. Był on strasznie nierówny. Nie cierpię nadmiaru patosu, a tutaj na jego brak nie mogliśmy narzekać, w przynajmniej pierwszej połowie. A gdy patosu jest za dużo, wychodzi po prostu... Coś dość żałosnego, na co nawet ciężko patrzeć. A potem... No cóż – bezspoilerowo – to chyba dalej trzeba tworzyć fanfiki, jeśli chcemy mieć jakikolwiek happy end...

Jeszcze inna rzecz to Asgard sam w sobie i Lyfia, jedna z głównych postaci. Właściwie Asgard nie podobał mi się już w klasyku z tego względu, że tam jakby czas zatrzymał się w średniowieczu (choć zapewne znajduje się on w Skandynawii), a sądząc chociażby po ubraniach niektórych Złotych Rycerzy, akcja toczy się ewidentnie w latach 80. XX wieku. Co do Lyfii... Cóż, można ją kochać, można ją nienawidzić, mi zaś przez większość czasu pozostała obojętna. Rozumiałam przynajmniej początkowo jej rolę, ale czym dalej, tym bardziej było mi obojętne, co się z nią stanie, a to chyba jest najgorsze, co mogę myśleć o danej postaci – czyli totalna obojętność wobec dalszych losów. Mnie ona ani nie ziębiła, ani nie grzała. Jednakże przyznaję, że nie do końca rozumiem decyzję twórców o jej wprowadzeniu, kiedy mieliśmy Hildę i Freyę.

Z rzeczy częściowo wadliwych – animacja i kreska. Dlaczego tylko częściowo, skoro ewidentnie było widać tutaj „quality animation”? Ano dlatego, że ponownie Japończycy zrobili zabieg „tutaj dajemy wersję demo, a na DVD wyjdzie ta poprawna”, jak to miało miejsce w przypadku Sailor Moon Crystal. Dla nich jest to dość normalne, dla widzów zachodnich – lekko niezrozumiałe, delikatnie mówiąc. I właśnie dlatego z oceną animacji wolę się wstrzymać, ponieważ kadry z odcinków na DVD prezentują się bardzo przyzwoicie.

Ale żeby nie poprzestać tylko na wad, to w końcu przejdę do zalet serii. Wprawdzie tych jest znacznie mniej, ale to nie znaczy, że ich nie ma. Po pierwsze – mimo tego, że o postaciach dalej nie wiemy zbyt dużo (i to wynika głównie z ich ilości), to jednak o Złotych Rycerzach wiemy więcej, niż wcześniej. W klasyku mieliśmy tylko zarysy charakterów, a w Soul of Gold w przypadku co niektórych postarano się o jakieś rozszerzenie. Do gustu więc przypadły mi odcinki, w których to Aiolia mówił o swoich uczuciach wobec brata, czy kiedy Shura mówił o tym, że ma wyrzuty sumienia, że musiał zabić Aiolosa. Bo właśnie tego mi zawsze brakowało, jakiejś refleksji na temat tego, jak się z czymś takim można w ogóle czuć. W Soul of Gold tutaj to mamy, przynajmniej częściowo. Porównując z klasykiem, jest naprawdę lepiej – wiemy, czym np. kieruje się Aldebaran, widzimy porywczość Milo w większym wydaniu, a nawet Camus okazuje jakieś uczucia.

Z nowych postaci, które zostały wprowadzone, generalnie do gustu przypadli mi nowi Święci Wojownicy, a także sam Andreas Riise, który jest dość ciekawym wrogiem, który ma obmyśloną strategię przede wszystkim. A też brawa dla twórców za to, że do pewnego momentu wcale oczywistym nie było, kto tu naprawdę jest tym złym. Osobiście chciałabym wiedzieć więcej o nowych Świętych Wojownikach, bo jednak nie o wszystkich dowiedzieliśmy się dużo. Mimo to jakoś bardziej ich polubiłam niż tych z klasyka.

W Soul of Gold pojawiło się też coś, czego bardzo mi brakowało zwłaszcza w Hadesie – czyli strategia. Moje ulubione odcinki to te, w których Złoci Rycerze wykazywali się umiejętnością strategicznego myślenia, współpracy i przemyślanego ataku – bardzo miła odmiana w świecie Saint Seiya (nie licząc The Lost Canvas). I pomimo błędów w animacji ataki (w tym i nowe) prezentują się całkiem nieźle.

Jedno mnie jednak zadziwiało, a mianowicie reakcje fandomu na kolejne odcinki, które jednoznacznie mówiły, że dana postać jest niekanoniczna. Przedstawiając argumenty, odnosiłam silne wrażenie, że oglądałam inne anime, zwłaszcza w przypadku klasyka. Narzekano np. na Dohko, który pomimo swojego wieku okazał się wyluzowany (co przecież jest zgodne z kanonem, przynajmniej w jakiejś części), a także na narwanego Milo (również żadna nowość). W przypadku części postaci po prostu ich charaktery były zgodne z kanonem, a przypadku innych, jak Death Mask – ciężko było cokolwiek powiedzieć w klasyku, tak więc dorobiono jakieś cechy charakteru (jedyny błąd przy jego postaci to taki, że nie ma pokazanego momentu przejścia przy zmianie charakteru). Dlatego ciężko tu zarzucić postaciom bycie „out of the character”.

I tym samym nie można się przyczepić braku kanoniczności względem głównej fabuły, co widać zwłaszcza po ostatnim odcinku. (Nie)stety, wszystko trzyma się kanonu, choć czasem chciałoby się nieco innych rozwiązań. Może jedynie rzecz z Boskimi Zbrojami jest nie do końca zgodna z kanonem i troszkę za mało widziałam powiązań w postaci chociażby wspominania jakichś konkretnych wydarzeń czy osób.

Do plusów „technicznych” mogę też zaliczyć muzykę. Może soundtrack nie zapada aż tak w ucho, jak np. ten z The Lost Canvas, ale cover „Soldier Dream” moim zdaniem można zaliczyć do bardzo udanych.

Podsumowując, Saint Seiya: Soul of Gold była serią z wielkim potencjałem i z wielką szansą na poprawienie tego, co nie dopilnował Kurumada. Wykorzystywała również najpopularniejsze postacie w fandomie, czyli Złotych Rycerzy. Niestety, potencjał ten został zaprzepaszczony głównie przez małą liczbę odcinków. Żeby mogło być lepiej, moim zdaniem odcinków powinno być przynajmniej 2 razy więcej – nie za dużo, ale jednocześnie nie za mało. Czy warto obejrzeć? Wszystko zależy od oczekiwań widza. Jeśli ktoś zadowala się jedynie walkami, to seria powinna mu odpowiadać. Jeśli oczekuje czegoś więcej – raczej nie. Na dzień dzisiejszy ocena ogólna to 6/10, czyli niezłe (głównie jednak z sentymentu, zobaczymy, czy ta ocena przetrwa próbę czasu, czy być może ją zmienię).
Share: